Pierwszy Latarnik

Za oknem świeciło słońce. Ulice tętniły życiem. Przypadkowi przechodnie, mijali jeden drugiego. Niby tak gęsto, niby tak tłoczno, a jednak… pusto. Nikt nie zważał na piękno świata, jakie rozciągało się wokół – Miasta Świateł, Litunaninum.

 

Twarz blondwłosego chłopca zdawała się być przylepiona do szyby. Jego czujne oczy wodziły od zaułka do zaułka, od sklepienia po bruk. Dwunastoletni już książę, łaknął zgłębiać tajemnice świata, walczyć o chwałę i władać swoim królestwem.

 

Miasto Świateł było wyjątkowym miejscem. Skonstruowane z nietypowej, wręcz niespotykanej odmiany srebra, które oświetlało całą metropolię. Za dnia promienie słoneczne zasilały surowiec, by mógł przepuszczać światło - emanowało blaskiem szczerego złota. Nocą – księżycowe smugi nadawały budynkom srebrzystego połysku.

 

Miasto Świateł rządziło się swoimi własnymi prawami. Tutejszej ludności obce były zjawiska, warunkujące niepogodę – wszelkie deszcze, śniegi, zamiecie - nie miały tu racji bytu.

 

Ten dzień był inny.

 

Nagły wiatr przeszedł wzdłuż ulic. Ciemne chmury zasłoniły słońce. Miasto Świateł, przestało błyszczeć. Nadeszła nieznana, tajemnicza siła – mroczna siła.

 

Chłopiec jak oparzony odskoczył od szyby. Skrzypnięcie drzwi obudziło jego czujność. Stanęła przed nim blondwłosa dziewczyna. Niebieskooka, wyglądała na zmęczoną. Jej buty, zabawnie skrzypiały przy każdym postawionym przez dziewczynę kroku. Biała zbroja pokryta była błotem i zaschniętą krwią. Złote naramienniki, nie miały w sobie nic ze złota – wszędzie tylko błoto. Sklejone włosy, smród unoszący się w komnacie, uczucie zmęczenia, bólu i …

 

- Wygraliśmy. – powiedziała tylko.

 

Książe znał swoją siostrę za dobrze. Wiedział, że nie należy przy niej okazywać radości, smutku, czy słabości. Nie odpowiedział. W milczeniu wyczekiwał co nastąpi - nie nastąpiło nic. Dziewczyna zdjęła z miecz przez ramię. Oparła go o łóżko i podeszła do jednej z szaf. Zaczęła pospiesznie przeglądać swoje suknie.

 

Tymczasem, uwaga chłopca przeszła na broń. Czuł bijącą od niego energię, dostrzegał jej blask, przedostający się przez szczelny materiał - pochwę. Korciło go by podejść do miecza, dobyć go, poczuć jego moc.

 

To nie był byle jaki oręż. To był oręż latarników – wielkich strażników światła, obrońców Lighternii, zjednoczonych królestw Carnvanii.

 

- Podejdź. – powiedziała.

 

Dziewczyna podniosła miecz. Podrzuciła nim w powietrzu tak, że obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Załapała za klingę. - Trzymaj.

 

Chłopiec zawahał się. Nigdy jeszcze nie pozwoliła mu nawet dotknąć swojej broni, a co dopiero potrzymać. Czy to jakaś pułapka?

 

- Nie bądź tchórzem. – powiedziała.

 

Chłopiec złapał za rękojeść. Miecz był ciężki, z trudem utrzymał go w dłoni. Przez jego ręce przeszedł ból. Jego mięśnie płonęły. Wiedział, że nie może się ugiąć. Nie przy Versiji. Popatrzył na siostrę, czekał na sygnał. Czekał aż pozwoli mu opuścić miecz.

 

- Czy wiesz kim są latarnicy? – zadała pytanie.

 

- Latarnicy, są obrońcami całej Carnvanii. Mogą przyzywać światło dzięki specjalnym tatuażom jakie mają na plecach. – wyrecytował niczym formułkę, modlitwę.

 

- Dobrze. – odparła Versija. – A powiesz mi jaki jest podział latarników?

 

-Istnieją trzy frakcje: kreatorzy, którzy wykorzystują energię świetlną, by tworzyć broń, amulety i odkrywać nowe możliwości mocy. Strażnicy, którzy strzegą tajemnic latarników, mieszkają w klasztorze Sloane’a, zajmują się tworzeniem tatuaży. I oczywiście wojownicy, którzy strzegą naszego królestwa i walczą w imieniu króla oraz samej bogini Ishtar, bogini światła. – chłopiec powiedział wszystko nieomalże jednym tchem, by pokazać, że pamięta doskonale wszystkie nauki siostry.

 

- Kto jest dowódcą latarników? – zapytała.

 

- Ty, pierwsza kobieta latarniczka, księżniczka Vesrsija Estau. – odparł.

 

-Kto był pierwszym latarnikiem?

 

- Daemon Estau, pierwszy król Lighternii.

 

- Jak powstali latarnicy?

 

Cisza. Na to pytanie chłopiec nie znał odpowiedzi. Kochał siostrę całym sercem, ale teraz przewagę nad miłością wziął strach. Strach przed gniewem dziewczyny. Versija nie lubiła niewiedzy.

 

Ku zdziwieniu chłopca, po prostu odebrała mu miecz, co sprawiło, że jego ciało odczuło natychmiastową ulgę. Schowała broń do pochwy i rozsiadła się wygodnie w fotelu naprzeciw okna. Wskazała mu ręką parapet, na którym jeszcze chwilę wcześniej wyglądał przez okno.

 

Chłopiec w milczeniu zajął miejsce na parapecie. Skrzyżował nogi i wyprostował się.

 

Czekał.

 

- W takim razie, teraz opowiem ci skąd się wzięła moja moc, moc latarników.

 

***

 

- Kolejne trzy trupy. – powiedział nad wyraz szczupły i zmęczony blondwłosy mężczyzna.

 

- Ah… - westchnął kolejny z mężczyzn. – Całkiem, całkiem. Dzień się dopiero zaczął, a już skubańcy umierają. Eh…, do wieczora zbierze nam się całkiem ładna gromadka.

 

- Ile dzisiaj zakładacie?

 

- Pięćdziesięciu?

 

- Nie pieprz. Jakby ich po pięćdziesięciu dziennie umierało to już dawno byśmy się stąd wynieśli.

 

- Ale jest nas mniej. Artur od wczoraj gryzie ziemię.

 

- O rany, a ja czekałem aż przyniesie mi tego dobrego mleka.

 

- No to się nie doczekasz.

 

- Ty tu o mleczku, a ludzie zdychają jak bydło.

 

- A co mi tam. Jak mnie panienka do siebie wezwie to już się mleka nie napije.

 

- Zanim do panienki pódziesz, to absolut Cię pokarze za to twoje obijanie.

 

- O pacie się, idzie.

 

- Kto?

 

- Spięty idzie.

 

Oczy wszystkich zwróciły się ku oknu. Widać było młodego mężczyznę. Jego twarz była całkowicie zakryta. Można było dostrzec jedynie inteligentne, brązowe oczy. Bronił się chłopak jak mógł. Prawda była taka, że jakkolwiek by się nie zabezpieczał, nijak mógł zatrzymać roznoszącą się zarazę.

 

Wszedł do środka. Drzwi z hukiem zatrzasnął za sobą. Dwa razy tupnął. Z butów wypadł brud - zaschnięte błoto. Powycierał jeszcze chwilę podeszwy o coś co miało pełnić funkcję wycieraczki – jakieś szmaty, zwykle ubrania zmarłych już pacjentów. Ruszył przed siebie w kierunku przesiadujących na krańcu pomieszczenia chłopów, tutejszych znachorów.

 

- Ilu? – zapytał przybysz.

 

- Na razie trzech.

 

- Czterech. – poprawił go kolejny z mężczyzn, który właśnie sprawdzał puls kobiecie. Nie trzeba było sprawdzać by wiedzieć, że nie żyje.

 

Jej ciało było całe blade, włosy całkowicie czarne. To samo tyczyło się paznokci i oczu. Kobietę opuściło światło. Kobietę przywitał mrok. Ciemność zajrzała w głąb duszy zmarłej. Nadszedł koniec jej cierpienia.

 

Zamaskowany gość podszedł do martwej młodej niewiasty.

 

- Kto to?

 

- Córka karczmarza. Jak jej tam było…

 

- Eliza. – dokończył przybysz.

 

Zakrył ciało prześcieradłem i nakazał przynieść nosze oraz powiadomić rodzinę kobiety. Tak też uczynili.

 

- Spięty, a na pieron ci te twoje szmaty na twarzy.

 

Spięty, nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu. Powoli zaczął zdejmować pozwijany materiał z twarzy. Oczom wszystkich ukazała się młoda i zadbana twarz. Widać było niewielką bliznę na policzku – zapewne ranił się brzytwą podczas golenia. Usta jak i nos były niewielkie. Brązowe włosy były zupełnie postrzępione, poczochrane i skołtunione. Czarne gęste brwi, uniosły się nieznacznie.

 

- Zdaje się, że nie masz dobrej pamięci do imion, nieprawdaż Lucasie?

 

- Oho, spięty weź się tak nie spinaj, kurza twarz! Cały dzień ciężkiej pracy przed nami!

 

- Ciężkiej pracy powiadasz? – odparł zimno. – Siedzimy tu dniem i nocą, czuwamy przy chorych, ale tak naprawdę nie robimy nic. Patrzymy i czekamy. Czekamy aż ktoś umrze, by następnie iść i przekazać tragiczne wieści jego rodzinie i dowiedzieć się, że i bliscy zmarłego zachorowali. Grzebiemy trupy. Nasza praca bardziej niż medyków przypomina pracę pospolitych grabarzy.

 

- A co my możemy? Kurza twarz… nikt nie wie co to za cholerstwo. Kurza twarz… to, to nie jest zadanie dla nas. To zadanie dla kapłanów. Niech się modlą do najwyższej, by przestała zsyłać na nas w gniewie gorączkę światła. Kurza twarz. – dokończył.

 

Gorączka światła, wielka zaraza, towarzyszyła im niczym namolna kochanka, która nie chce pozostawić lubego w spokoju – podąża za nim krok w krok, doprowadza do obłędu, choroby, aż w końcu do śmierci. Wszystko zaczęło się niespełna rok temu. Ludzie zaczęli masowo umierać.

 

„Gorączka światła” występowała w dwóch wariantach, które określano jako wypaleniec, albo spaleniec. Idąc kolejno, pierwszy termin oznaczał przypadek w którym chory, ciężko gorączkował, uchodziło z niego ciepło, jego skóra powoli traciła kolory, bielała aż do odcieni kościstych. Poszczególne części ciała takie jak oczy, paznokcie i włosy zupełnie czerniały. Drugą wersją choroby, było nagromadzenie się w ciele zbyt dużej ilości światła, które niszczyło organizm wewnątrz – przepalało narządy, doszczętnie niszczyło komórki aż w końcu doprowadzało do samozapłonu. Takie przypadki były o tyle niebezpieczne, że mogły doprowadzić do zapalenia całego budynku, a później miast i miasteczek. Tacy pacjenci byli przetrzymywani w namiotach z dala od wiosek, by nie narażać całych społeczności.

 

Spięty nie odpowiedział. Podszedł do jednego z chorych. Mężczyzna, niemłody już, ale i nie stary próbował wstać z łóżka, krzycząc przy tym w niebogłosy. Musiał mieć omamy. Wzywał matkę, żonę, a nawet dzieci. Ishtar jedyna raczyła wiedzieć kogo jeszcze. Spięty podszedł do mężczyzny z kubkiem pełnym wody. Mężczyzna popatrzył jakby do wnętrza naczynia i począł wrzeszczeć:

 

- Tyran! Tyran! Absolut! Morderca! Zdrajca! – gwałtownie powstał z łóżka mimo, bólu, mimo rozpalającej go temperatury. Rzucił się na swojego wyimaginowanego oprawcę. Pozostali medycy pobiegli by pomóc zaatakowanemu spiętemu.

 

- Trzymaj go James!!! – zawołał Lucas. – Nic ci nie jest Sloane? – zapytał leżącego, zdezorientowanego spiętego.

 

Sloane nie odezwał się. Zerwał się z podłogi i wybiegł na zewnątrz. Zatrzymał się. Stał oparty o ścianę, drewnianej chałupy, skryty przed wzrokiem pozostałych. Kurczowo zaczął łapać powietrze do płuc. Zdawało mu się, że nie może oddychać, że ktoś nagle odebrał mu tę umiejętność. Po plecach spływał mu zimny pot, w głowie aż huczało. Powracały wspomnienia. Poczucie winy, uczucie pustki - zdrada.

 

Musiał się uspokoić. Tutaj nic mu nie groziło. Tutaj znajdował się z dala od niebezpieczeństwa. Wszystko było w porządku.

 

Wziął głęboki wdech. Odepchnął się od ściany i ruszył z powrotem do środka. Wszedł, a głosy jego kompanów ucichły.

 

- A co żeś ty się tak jakby jakiego ducha wystraszył spięty? – zapytał jeden z pięciu chłopów, Lucian. – Przecie siedzimy my tu już od jakich dwu miesięcy! Jakbyś się zaraził to byś się tak czy owak zaraził, nie?

 

Spięty, ignorując Luciana podszedł jeszcze raz do swojego niedoszłego mordercy. Popatrzył na jego spokojną pogrążoną we śnie twarz. Usiłował sobie przypomnieć czy ją zna. Nic nie przychodziło mu do głowy. Może faktycznie to były tylko omamy? Może to nie ma nic wspólnego z jego przeszłością?

 

Przesiedzieli tak w milczeniu do końca dnia. Wkrótce dzień zamienił się w tydzień, a tydzień w miesiąc. Opuścił ich kolejny kompan, James – ten sam, który uratował Sloane’a przed atakiem chorego. Napastnik, również parę dni wcześniej zdążył odejść na tamten świat.

 

Życie mijało, z dnia na dzień pojawiało się coraz więcej ofiar. Sloane czekał aż gorączka zabierze i jego. Nie miał już nic do stracenia. Jego wola życia zgasła już dawno temu. W końcu nadszedł dzień, który miał zupełnie zmienić dotychczasowe życie medyka.

 

Do małej mieściny w której pracował Sloane miał przybyć niespodziewany gość.

 

Sloane właśnie doniósł kolejnym mieszkańcom o śmierci córek, synów, ojców, matek, żon i mężów. Wracał zmęczony, by dalej czuwać przy chorych - gorączka światła przyspieszała.

 

Wszedł do siedziby wiejskich medyków. Jak to miał w zwyczaju zdjął zakrywający jego twarz materiał. Odwrócił się od drzwi i ruszył do środka.

 

Zamarł.

 

- Proszę, proszę, proszę! Toż to ten słynny Essym Sloane. – powiedział wysoki mężczyzna o czarnych włosach. – Nie sądziłem, że Cię jeszcze zobaczę. Moi szpiedzy donieśli mi o okolicznościach twojej tajemniczej dysparycji. Ale ja wiedziałem. – zrobił przerwę. - Wiedziałem, że żyjesz.

 

Sloane patrzył się na tą obcą twarz. Twarz, która była mu tak dobrze znana.

 

- Wasza wysokość. – odpowiedział w końcu. Ukłonił się lekko. – Czemóż to zawdzięczamy tą niespodziewaną wizytę?

 

Ruven Solares powstał z krzesła. Podszedł do Essyma na odległość trzech kroków.

 

- Pokazuje poddanym, że nie lękam się zarazy. Jestem wielkim hrabią Lituaninum, a teraz nawet księciem Lighternii. Isthar jest ze mną.

 

- Bardzo to odważne z twojej strony, mój panie. – odpowiedział Sloane.- Aczkolwiek, nad wyraz nierozsądne.

 

Ruven roześmiał się.

 

- Nierozsądne mój drogi? Wiesz co jest nierozsądne, ba co było nierozsądne? – zapytał.

 

Sloane nie miał odwagi odpowiedzieć, więc nie zabrał głosu. Czekał na to co nieuniknione.

 

- Nierozsądne to było pozostanie na moich ziemiach, ty pieprzony konfidencie. – powiedział hrabia. Jego ton był lodowaty. Po zachowaniu, po mimice twarzy, mowie ciała nie było widać, czy mężczyzna jest zdrenowany czy wściekły – doskonale nad sobą panował. To była nowość dla Sloane’a. – Nawet nie masz pojęcia jaką mam ochotę Cię publicznie wypatroszyć. – przerwał i popatrzył Essymowi prosto w oczy. – Niestety. – kontynuował, już nieco łagodniejszym tonem. – Jesteś pieprzonym medykiem. I jak na złość jednym z lepszych. To dopiero byłoby nierozsądne. W czasach gdy śmierci jest za dużo, pozbawiać życia kogoś kto ma je ratować. – Sloane czuł, że wie dokąd ta rozmowa zmierza. Każdego dnia modlił się o śmierć, ale na Ishtar, nie o śmierć męczeńską. – Ah, właśnie zupełnie zapomniałem. Ty nie wiesz co to kurwa znaczy, ratować komuś życie, ty pieprzona gnido.

 

Hrabia skinął głową, dwóch zakutych w zbroje, wyposażonych w miecze rycerzy wparowało do środka. Zajęli pozycję, na prawo i na lewo za plecami Essyma. Ruwen pstryknął palcami. Jeden z żołnierzy podszedł do Sloane’a złapał go za kark, przycisnął kolanami do ziemi. Jego towarzysz podszedł z przygotowaną bronią w ręku.

 

- Teraz błagaj o litość, błagaj tak jak ona błagała do psiej kurwiej nędzy!!!!!! – wrzeszczał.

 

Sloane wiedział, że nie ma już odwrotu.

 

- A co twoim zdaniem miałem zrobić? – wrzasnął w przypływie gniewu Sloane. – Byłem sługą królestwa.

 

- Byłeś kurwa moim przyjacielem. – odpowiedział mu Ruven.

 

- Ona była szpiegiem. Była szpiegiem naszych wrogów. – wrzasnął Essym.

 

- Gówno prawda. Byłeś zazdrosny i sam nie mogłeś jej mieć, chciała mnie, nie ciebie i nie mogłeś tego znieść. Wiec migusiem pobiegłeś do mojego ojca, a on kazał ją zabić. Jakiż ty odważny.

 

- Pierdol się Ruven.

 

- Podaj mi jeden powód dla którego mam Cię teraz nie zabić.

 

- Podałeś go przed chwilą. – odparł Sloane bez emocji.

 

- Ten można zmieszać z gównem. Z ciebie jest taki lekarz, jak ze mnie syn. – powiedział pełnym nienawiści głosem, Solares.

 

- Mogę znaleźć lekarstwo na gorączkę. – zakończył Sloane.

 

***

 

Minęło parę miesięcy. Essymowi udało się przekonać Ruvena, że odnalezienie lekarstwa jest możliwe. Sam nie miał pojęcia jak mu się to udało – nie wierzył w ani jedno wypowiedziane przez siebie słowo. Walczył o życie, a tak się składało, że i ono zależało od życia tysięcy mieszkańców Lighternii.

 

Ruven też nie był głupi. Nie dałby się oszukać po raz kolejny.

 

Początkowo badania Sloane’a nie szły po jego myśli. Jego pierwszym krokiem było przeprowadzenie eksperymentu na zwierzętach. Żadne z nich nie reagowało na dostarczane przez mężczyznę próbki krwi. Po kliku próbach zarażenia zwierząt, Sloane doszedł do wniosku, że są one odporne na zarazę.

 

Następne pomysły również zawodziły, co nieubłagalnie zbliżało Sloane’a do zawiśnięcia na szubienicy - albo gorzej.

 

W końcu zaproponował hrabiemu wyprawę do lasu Loopwood. Lokalne opowieści mówiły, że mieszkają w nim istoty o nieprawdopodobnej mocy. Ruven kręcił nosem i wymigiwał się od odpowiedzi. W końcu los chciał, by jego syn Zaerion Solares, zapadł na chorobę. Wtedy oficjalnie zgodził się, by Sloane wyruszył razem z oddziałem. Postawił jednak jeden warunek: jeżeli ekspedycja zawiedzie – osobiście zabije Essyma.

 

Wyruszyli.

 

Zbliżali się na skraj puszczy. Konie zatrzymywały się, odmawiały jeźdźcom posłuszeństwa. Gdy tylko próbowali przekroczyć granicę, zwierzęta buntowały się i zawracały w przeciwną stronę.

 

Essym przerzucił obie nogi przez siodło. Zeskoczył. Uderzył konia w zad i nakazał mu wracać do domu.

 

- Dalej musimy iść pieszo. – powiedział.

 

- A czemu mielibyśmy cię słuchać? – zapytał jeden z rycerzy.

 

- Cóż. Wasze konie dalej nie pojadą. – powiedział Essym bez cienia emocji. – Hrabia rozkazał wam mnie pilnować. Więc, jeśli chcecie wypełnić polecenie waszego pana to obawiam się, że nie macie innego wyboru.

 

Po chwili namysłu żołnierz odparł:

 

- Skoro tak to ująłeś. – wojownik machnął ręką, dając znak pozostałym by i oni zsiedli z koni.

 

Essym odwrócił się w stronę lasu. Popatrzył na potężne drzewa. Szum przenikał przez jego ciało, wywołując dreszcze - gęsią skórkę. Przez zieloną gęstwinę, na próżno było szukać tego co skrywały potężne rozgałęzione korony.

 

W pewnym momencie Sloane’a przeszyła strzała lęku. Nie przed tym co skrywała tajemnicza knieja. Odczuł strach przed tymi, których darzył mianem kompanów. Nie słyszał, by któryś z nich odesłał swojego konia z powrotem do zamku.

 

Odwrócił się szybko, gdy dowódca zamachnął się mieczem. Sloane w ostatniej chwili zrobił niechlujny unik. Przewrócił się. Rycerz nie ustępował, ruszył na niego. Essym pozbierał się jak najszybciej mógł. Nie zastanawiając się długo pobiegł w kierunku buszu. Nie zatrzymywał się.

 

- Stać. – usłyszał jeszcze za plecami. – Nie ma sensu za nim iść. I tak zginie.

 

Essym mimo to biegł dalej. Co sił w nogach. Co sił w płucach. Czuł jak powoli zaczyna się dusić, jego mięśnie zaczynają płonąć, puls przyspiesza, bicie serca – przyspiesza. Pompa życia, tłoczyła krew, by ta mogła przepływać przez mięśnie – nagrzewała się. Rozprowadzała ciepło po całym ciele. Docierała do skóry, zewnętrznych tkanek, by w końcu zacząć oddawać wyprodukowane ciepło do środowiska. Następował konflikt interesów – ciało nie mogło utrzymać prawidłowej temperatury, co zaczynało niekorzystnie wpływać na zachowanie pozostałych narządów. Mimo to, Essym dalej się nie zatrzymał - parł do przodu. Jego walka z własnym ciałem jeszcze się nie skończyła. Jego wytrzymałość nie osiągnęła jeszcze apogeum.

 

Ścisk w klatce piersiowej nie ustępował, stawał się coraz bardziej nie do zniesienia.

 

Był bezsilny. Jego forma pozostawiała wiele do życzenia. W końcu odpuścił.

 

Stanął. Lekko ugiął nogi w kolanach i rozpoczął hiperwentylację. Czerpał chełstami powietrze, zupełnie jakby ktoś odebrał mu do niego dostęp, a nagle… puf! Po dłuższej chwili mu go zwrócił. W głowie mu huczało. Serce waliło tak mocno, jakby chciało wypaść z piersi.

 

Powoli uniósł głowę. Cały jego ból, wszystkie jego zmartwienia, odeszły na bok. Stał w środku puszczy Loopwood. Nie wierzył własnym oczom w to co widział.

 

Od zewnątrz wydawało się, że puszcza jest w istocie najzwyklejszym w świecie lasem, ale w środku?

 

Widok był nie do opisania. Zieleń zupełnie zniknęła. Rośliny mieniły się, dawały błękitne i fioletowe światło - rozjaśniało ciemne zakamarki. Ścieżka nadawała blasku niczym promienie słoneczne. Zdawała się być połączona z każdym pniem, otaczających Essyma drzew.

 

Medyk ruszył przed siebie.

 

Poczuł się wolny. Wolny od zmartwień, wolny od Ruvena, wolny od panującej w Lighternii zarazy.

 

Essym, zaczął prowadzić dziennik w którym opisywał dziką gęstwinę, przyrodę, która skrywała tak wiele tajemnic.

 

Nie czuł się tutaj zagrożony.

 

Opisywał różne gatunki zwierząt, sarny, łosie, różno-kolorowe wiewiórki: fioletowe, granatowe, białe, zielone – nie zliczyłby ile kolorów mógł mieć tutaj jeden gatunek.

 

Żywił się głównie korzonkami, roślinami. Podglądał co też jedzą tutejsi mieszkańcy, by wiedzieć czy coś jest jadalne, czy też nie. Sypiał zwykle na gałęziach przywiązany do drzewa liną – jednym z przedmiotów, jakie udało mu się zachować ze swojego ekwipunku.

 

W końcu nadszedł dzień, który miał zmienić wszystko.

 

Sloane przemierzał las z kijem w ręku, który służył mu jako podpórka. Obserwował właśnie stado bizonów – ich futro było białe. Nigdy czegoś takiego nie widział. Wszystko skrupulatnie notował w swoim dzienniku.

 

Złamał jedną z gałęzi przypadkowo się o nią opierając. Był przekonany, że to on spłoszył zwierzynę – do czasu gdy nie usłyszał wycia w oddali.

 

Wilki.

 

Sloane szybko spakował swój skromny dobytek i zaczął zbierać się do rychłej ewakuacji.

 

Tygodnie spędzone w puszczy sprawiły, że nabrał kondycji i stracił wiele kilogramów. Dawało mu to teraz więcej możliwości do ucieczki.

 

Oddalał się od zagrożonego miejsca – szwedzkiego stołu dla czwórnogów. Słyszał odgłosy walki, piski i dźwięki łamanych kości. Wycie wilków przypominało pieśń – pieśń śmierci.

 

Nie odwracał się - biegł dalej. Aż nagle poczuł za sobą nagły wybuch – eksplozję światła. Z wrażenia potknął się o wystający korzonek i upadł. Rozciął sobie rękę i prawdopodobnie skręcił kostkę.

 

W lesie na chwilę zatrzymał się czas. Zrobiło się cicho.

 

Do czasu.

 

Rozniósł się ryk.

 

Wilcza pieśń ponownie rozbrzmiała.

 

Stado ruszyło na łowy, a Sloane stał się ofiarą.

 

Zerwał się z ziemi. Mimo bólu jaki doskwierał mu w kostce, starał się maksymalnie wykorzystać swoje siły. Wiedział, że jego szanse są marne. Biegł utykając na jedną nogę. Czuł oddech wilków na karku. Nie oglądał się.

 

Zaraz obok jego głowy przeszedł szum – świst. Jeden z wilków wyszedł na prowadzenie. Biegł kilka kroków przed nim. Analogicznie z drugiej strony. Czas Sloane’a dobiegał końca. Mobilizował się, zbierał resztki sił, by przeskoczyć masywne drzewo zagradzające ścieżkę.

 

Skoczył.

 

Na ziemie ściągnęła go silna łapa, pazury wbiły się w jego ramię przebijając je na wylot. Sloane ryknął. Ziemia zaczęła wypijać ciepłą krew.

 

Zamknął oczy, zaczął się szarpać, wrzeszczeć z bólu. Na jego twarz skapywała ślina. Sloane modlił się do Ishtar o szybką śmierć.

 

Poczuł, że coś szorstkiego i mokrego, jakby gładziło go po twarzy.

 

Przestało.

 

Słyszał jak wilk zaczyna węszyć, a jego nos dotyka jego.

 

Otworzył oczy.

 

Wilk patrzył się na niego z zainteresowaniem. Cofnął łapę, wyciągając pazury z ramienia Sloane’a. Buchnęła krew. Essym zasyczał.

 

Zdezorientowany wilk usiadł, nie spuszczając wzroku ze swojej niedoszłej ofiary.

 

Essym, popatrzył na rękę – trzeba będzie opatrzyć.

 

Wrócił wzrokiem do wilka. Na pierwszy rzut oka wydawał się być najzwyklejszym w świecie przedstawicielem swojego gatunku. Sloane przyjrzał się mu bliżej i zobaczył coś nieprawdopodobnego. Wilk emanował światłem.

 

Sloane spróbował wstać. Jego oprawca warknął przez zęby, odstraszając go od siebie.

 

Musiał to zrobić inaczej.

 

Sloane uniósł ranną rękę i wyciągnął ją w stronę czworonoga.

 

Chwilę siedzieli tak w ciszy.

 

W końcu - prawdopodobnie alfa, zdecydował się na pierwszy krok. Podszedł do Sloane’a. Dokładnie go obwąchał. Zaczął wesoło merdać ogonem, więc Essym zaryzykował i dotknął wilka. Nic się nie stało. Poszedł o krok dalej – zaczął drapać zwierza za uchem.

 

- Jesteś niesamowity. – powiedział Sloane wpatrując się jak przez futro zwierzęcia przedostaje się złoty blask. Jasność była tak ogromna, że Essym był zmuszony zmrużyć oczy.

 

Cofnął dłoń, nakrył nią oczy. Lśnienie ustąpiło.

 

Wilk zawył. Sloane rozejrzał się wokół. Wataha poszła w ślady przywódcy. Wilki zaczęły zbierać się do dalszej podróży.

 

Sloane dalej klęczał na jednym kolanie. Wpatrywał się w odchodzące stado. Ciężko wyjaśnić to co stało się potem. Sloane po prostu wstał i bez zastanowienia ruszył za wilkami. Zwierzęta mogły spokojnie przyspieszyć i zgubić ten zbędny balast - nie zrobiły tego. Pozwoliły mu iść za sobą.

 

Essym zamieszkał wraz z nimi. Żył pośród wilków. Poznawał ich zwyczaje, obserwował funkcjonowanie całej społeczności. Dostrzegał piękno – harmonię jaka panowała w Loopwood. Sloane nauczył się, że piękna przyrody można się nawet doszukiwać w czymś tak brutalnym, a zarówno zwyczajnym jak polowania. Obławy wilków nie tylko były podstawą dla przetrwania całego gatunku – zapewniały równowagę. Regulowały populacje roślinożerców, zmuszały do migracji stad, chroniły pozostałe istoty, przed chorobami – ich łowy pozwalały na wyzbywanie się osobników słabych, takich, które mogłyby później prowadzić do zagłady całych gromad zwierząt.

 

Okazało się, że „świetlisty wilk”, był czymś więcej niż alfą. Był panem wszystkim stad – królem lasu Loopwood. Zwierzęta wypełniały jego rozkazy, a on odpowiadał na ich służbę dobrocią – dzielił się zdobyczą, dbał o dobro każdego członka watahy.

 

Dni radości i spełnienia minęły dość szybko – Sloane się rozchorował. Jego paznokcie i włosy zaczęły czernieć, a to oznaczało tylko jedno – gorączka światła przyszła i po niego. Jego stan stopniowo się pogarszał. Wilki traktowały go jak swojego. Dbały o niego. Essymowi wydawało się, że oto jak przyjdzie mu umrzeć.

 

Sama Ishtar miała co do niego inne plany – „świetlisty wilk”, po powrocie z jednej ze swoich wypraw, zastał konającego Sloane’a. Essym patrzył jak jego przyjaciel ugryzł się w wierzchnią część łapy. Wydawało mu się, że to tylko omamy – po cóż miałby się kaleczyć? Wilk podszedł do niego, przytrzymał delikatnie łapą jego głowę i warknął. Sloane nie zrozumiał go od razu. Niewiele rozumiał przez towarzyszącą mu gorączkę, dreszcze i złe duchy, które nie odstępowały go nawet na krok w jego cierpieniu. Po chwili zrozumiał przekaz. Otworzył usta. Krew wilka zaczęła skapywać. Posmakował jej, była ciepła, może trochę słodka. W końcu wilk odszedł i pozostawił go samego.

 

Sloane zasnął.

 

Po przebudzeniu poczuł się jak nowonarodzony. Popatrzył po swoich paznokciach – nie został na nich nawet najdrobniejszy czarny ślad. Wyzdrowiał. Był osłabiony, ale objawy ustąpiły. To był cud! Lata poszukiwań i nareszcie odnalazł lekarstwo – krew wilka, jego przyjaciela. Essyma ogarnęła radość. Całe życie pakował się w kłopoty, nic mu nie wychodziło, nie szło po jego myśli. W końcu udało mu się to, co nie udało się nikomu – odnalazł lekarstwo na gorączkę światła. Zarazę, która trzymała w strachu i niepewności cały ród ludzki przez tak wiele lat.

 

Nagle jego entuzjazm zmalał. Chwilę, mu zajęło uświadomienie sobie co to tak naprawdę oznacza. Musiał wrócić do Lighternii, udać się do miasta Lituaninum. Potrzebował dowodów, które potwierdzą, że choroba jest uleczalna – do głowy przychodził mu tylko jeden pomysł.

 

Aż serce mu się krajało na samą myśl, co powinien zrobić.

 

Tak minął tydzień, potem dwa. Sloane walczył sam ze sobą. Był w sytuacji bez wyjścia – mógł pozostać w Loopwood już do końca swych dni. Żyć pośród swoich wilczych braci i w spokoju doczekać się śmierci. Albo – powrócić do swoich, do ludzi, by zanieść im coś czego tak desperacko pragnęli – zanieść im spokój, zakończyć ich wieloletnią mękę.

 

Czuł się dokładnie tak jak owego feralnego dnia, kiedy to przyszło mu wybierać między jego królestwem, a najlepszym przyjacielem. Miał wówczas dwadzieścia wiosen.On i Ruven byli nierozłączni, razem pakowali się w tarapaty, razem podróżowali, zabawiali damy na dworze. W szczególności jedną z nich – Mariję de Liria. Sprawa była oczywista – Marija chciała Ruvena, więc Sloane szybko się wycofał, nie chciał zabierać im szczęścia. Tak było do czasu, gdy nie odkrył, że dziewczyna była szpiegiem. Zaskarbiła sobie względy syna hrabiego Litunainum – miał wgląd w wiele istotnych papierów, znał taktykę wojska. Wykorzystała go. Essym, który kochał Ruvena jak własnego brata, udał się z informacją do jego ojca. Hrabia bezzwłocznie powiadomił księcia Lighternii o zaistniałej sytuacji. To czego Sloane nie przewidział – hrabia Solares zrzucił winę na niego. To jego oskarżył o romans z ową kobietą. I jakby tego było mało, nie poprzestał i na tym - oczernił Essyma, nazwał zdrajcą, zdrajcą całej Lighternii. Spółkującego z wrogiem, renegata. Sloane wszedł w konflikt z księciem, który brutalnie zamordował Mariję. Ruven znienawidził Essyma za jego donosicielstwo. Po dziś dzień uważał, że Marija nie żyje, przez Essyma, który chory z miłości pozbawił Solaresa ukochanej. Nikt nie omieszkał się mu wyjaśnić prawdziwych pobudek, które kierowały Sloanem. Nikt nigdy nie wyjawił mu prawdy. Wszyscy bez wyjątku odwrócili się od Sloane’a. Znajdował się w trudnym położeniu – znienawidzony przez wszystkich, w tym przez własną rodzinę, zmuszony do ucieczki. Za swoją rejteradę mógł dziękować tylko napotkanemu przypadkowo chłopu. Wymienili się ubraniami i tak oto Sloane’owi udało się zbiec. Długo pozostawał poza okrutnym światkiem arystokracji, aż do dnia w którym Ruven go nie odnalazł.

 

Essym usiadł pod drzewem. Rozpłakał się.

 

Decyzja powinna być oczywista. Nie był wstanie jej podjąć – nie chciał stracić kolejnego przyjaciela. Jego życie było nic nie warte, był wrakiem człowieka, był nikim. Jego dobre intencje zawsze dotykały niewinnych, krzywdziły ich, a w rezultacie - cały świat nienawidził Sloane’a.

 

Przypomniał sobie wszystkich których pogrzebał. Wszystkie rodziny jakie powiadomił o śmierci ich bliskich. Masowe groby jakie kopał. Śmierć Jamesa – tego który zawsze był dla niego wsparciem i chyba jedynego, który nie nazywał go spiętym. Elizy – córki karczmarza o pięknym uśmiechu. Nawet tego mężczyznę, który rzucił się na niego omotany trawiącą go gorączką.

 

Tak naprawdę wiedział, że nie ma wyboru. Musiał go dokonać – tak też uczynił.

 

Znał tryb dnia wilczego plemienia. Był taki moment, kiedy to wszystkie wilki wracały do swojej pieczary, a alfa nad alfami samotnie wyruszał na przechadzkę. Sloane nigdy nie ruszył w ślad za przyjacielem.Tej nocy postanowił to zmienić. Poszedł za „świetlistym wilkiem”. Podążał chwilę za zwierzem. Stąpał powoli i możliwie bezszelestnie. Nagle wilk zatrzymał się.

 

„Jesteś pewien?” – odezwał się głos w głowie Sloane’a. Nie należał do niego. – „Poświęcisz to czego cię nauczyliśmy, by ratować tych którzy Cię skrzywdzili?”

 

Sloane popatrzył na wilka. To był on, to był jego głos.

 

- Nie mam wyboru. – odpowiedział smutno Essym.

 

„Każdy ma wybór” – wilk ruszył w jego stronę i usiadł przed nim. – „I ty go masz Essymie. Mimo wszystkich przeciwności jakie napotkałeś na swej drodze”

 

- Skąd wiesz jak się nazywam? – zapytał.

 

„Nasze życia są splecione, tak samo umysły.” – Essym nie zrozumiał, więc wilk kontynuował. – „Wybrałem Cię, zobaczyłem w tobie światło, coś czego często nie widzę u twoich rodaków. Twoją chęć niesienia dobra, twoje wzloty i upadki. Tamten świat sprawił, że doświadczyłeś stanowczo zbyt wiele. Czemu więc chcesz tam wracać?”

 

- To nie tak… Chodzi oto co należy zrobić. Ludzie umierają, niewinni umierają! Kobiety, dzieci, ojcowie, mężowie – wszyscy! Bez wyjątków! Przybyłem tu by odnaleźć lekarstwo, coś co zatrzyma tą lawinę śmierci. – powiedział Essym przez łzy.

 

Essym nie rozumiał dlaczego wilk zdecydował się go wybrać, cokolwiek to miało oznaczać – zdecydowanie nie był osobą, którą warto obdarzyć zaufaniem.

 

„Znasz już odpowiedź.” – rzekł wilk.

 

- Ależ… ja jestem zwykłym tchórzem!!!! – krzyknął Sloane. – Zwykłym tchórzem, który wiecznie ratuje tylko własny tyłek!!! I na dodatek kłamcą!

 

„Doprawdy?” – odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.

 

- Tak! – ponownie uniósł głos Essym. – A niby czemu tu jestem? Jestem tu, bo ratowałem siebie, to… to co mówiłem przed chwilą… chciałbym, żeby tak było. Ale nie jest. Bądźmy realistami. Robię to tylko dlatego, że ratuje swój nędzny żywot przed stryczkiem.

 

Wilk zaśmiał się. – „Faktycznie. Zwykły tchórz zawraca, kiedy tak niewiele brakuje, a byłby wolny. Wraca, by wykorzystywać swoje umiejętności i pomaga innym. Tylko tchórz nie zrzuca oskarżeń na swojego przyjaciela, który w istocie był winny. Nie walczy o prawdę i chroni go pomimo jego nienawiści. Tylko tchórz zamierza powrócić z odtrutką, do królestwa, które zatruło jego życie”. – oznajmił świetlisty.

 

Sloane stał i wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.

 

„Nikt z nas nie jest idealny Essymie. Nikt nigdy nie będzie. Ale to właśnie tacy ludzie jak ty wnoszą do tego świata coś dobrego. Tacy, którzy nie są idealni, ale za to są prawdziwi. Lojalni swoim ideałom, lojalni swoim rodzinom i przyjaciołom. Ponad wszystko. – przerwał na chwilę i nieznacznie przekrzywił łeb. - Mówisz, że jesteś kłamcą – może. Masz wyrzuty sumienia. Doskonale wiem co się działo w twojej głowie przez ostatnie tygodnie. Takiej decyzji nie powinien dokonywać nikt. Tutaj nie ma dobrej ani złej odpowiedzi. Niezależnie od wyboru którego dokonasz, będziesz musiał z nim żyć. Czyń swą powinność. – zakończył. Po czym dodał. – Ale nigdy nie zapomnij tego czego się tu nauczyłeś. Żyj w zgodzie ze sobą i nie daj się siłą ciemności”.

 

Essym nie zrozumiał, a wilk jedynie siedział i dalej na niego patrzył.

 

„Czyń swą powinność…” – bębniło w uszach Essyma. Nie chodziło mu chyba o…?

 

„Tak” – nadeszła odpowiedź.

 

Essym nie dowierzał. Spojrzał na zwierza, siedział tak wpatrzony w światło księżyca i spokojnie oczekiwał na śmierć. Essym podszedł do niego. Nie był wstanie spojrzeć mu w oczy.

 

Wyciągnął sztylet – wbił go głęboko w serce wilka.

 

Odważył się spojrzeć w jego śpiące ślepia. Popłynęły łzy. Sloane czuł pod palcami gorącą krew. Wyciągnął coś co przypominało słoiczek, by móc zabrać ją ze sobą z powrotem do Lituaninum.

 

Wilk upadł.

 

Sloane złapał go nim zdąrzył uderzyć o ziemię. Przez las przeszedł zimny powiew. Światła zbladły – pozostała jedynie niebiesko - fioletowa poświata, jaką tworzyły rośliny. Złota ścieżka przestała dawać światło.

 

Dusza wilka opuściła jego ciało, a wraz z nim i las.

 

Sloane siedział nad martwym, ale ciepłym jeszcze ciałem przyjaciela. Zamknął mu oczy.

 

Ponownie się rozpłakał.

 

Całe życie chciał być bohaterem, chciał służyć królestwu. Za każdym razem gdy myślał, że robi cos dobrego – świat pokazywał mu, że wcale tak nie jest. Od dziecka marzył by być jak jedna z tych postaci z bajek. Tych które matki zwykły czytać na dobranoc swoim pociechom.By być bohaterem. Nie. Okazało się, że jego los był inny - Sloane czuł się jak prawdziwy bajkowy złoczyńca, bezwzględny antagonista.

 

Powrócił na zamek. Nie rozpoznał go nikt, poza Ruvenem, który był w szoku – że Sloane żyje, a przede wszystkim, że wrócił im pomóc. Essym uleczył syna Solaresa, Zaeriona. Ruven oszalał ze szczęścia i darował mu życie.

 

Opowieści i doświadczenia Sloane’a sprowadziły na las Loopwood zagładę. Od tej chwili ludzie zaczęli polować na wilki – szukając odtrutki w ich krwi. Okazało się, że wiele gatunków królewskich morali – jak je nazwano już wiele lat później, dysponuje krwią o leczniczych właściwościach.

 

Sloane spędził wiele lat siedząc w tawernach i popijając alkohol.

 

W końcu zdecydował się na jeszcze jedną rzecz – odwiedził ojca.Dowiedział się, że niezmiennie zamieszkuje pałac w prowincji Lumesire. Udał się tam, by ostatecznie się z nim rozmówić.Tylko cud pozwolił mu wejść do środka.

 

Zastał ojca siedzącego przy kominku na drewnianym fotelu bujanym.

 

- Słyszałem, że wróciłeś. Długo ci to zajęło. – powiedział.

 

- Witaj ojcze. – odparł jedynie.

 

- Masz tupet chłopcze. Zawsze miałeś, ale oleju w głowie za to za grosz. – powiedział mężczyzna.

 

- Ktoś mnie tak wychował. – odpowiedział jedynie Sloane.

 

- Ja cię wychowałem na rycerza, a nie jakiegoś pieprzonego medyka.

 

- Tyle lat. A ty dalej swoje. – powiedział Essym. – Mówiłem ci i dalej będę ci powtarzać – ja nie chcę zabierać życia, ja chce je ratować. – nie do końca wierzył w to co mówił, ale za młodu to była jego motywacja. Nie zamierzał teraz przyznawać ojcu racji – powinien był zostać rycerzem. Może jego życie potoczyłoby się inaczej?

 

Starzec zaśmiał się.

 

- Do tej pory w istocie idzie ci doprawdy doskonale. – śmiech towarzyszył jego słowom.- Przez ciebie nasze armie wybijają właśnie populację lasu Loopwood, za młodu zabiłeś nawet własną matkę, ty czarci pomiot. Biedaczka nie miała nawet szansy przetrwać porodu. Nie wspominając już o tym incydencie z tą kurwą, której miłość była dla ciebie ważniejsza od własnego królestwa!!!!!

 

Sloane ledwo nad sobą panował. Wziął głęboki wdech.

 

- To są już stare dzieje. Nic z tym nie zrobię. Przy tobie moje zbrodnie do pestka. – powiedział. Zachował spokój, nie da się zmanipulować temu bezwzględnemu starcowi. Bo po co? – Chciałem Cię tylko zobaczyć ten ostatni raz. Zanim opuścisz ten świat na zawsze.

 

Już dotykał klamki, gdy zatrzymał go głos ojca :

 

- Wiem, że to Solares był jej kochankiem.

 

Sloane stanął. Czekał w napięciu na jakieś wyjaśnienie.

 

- Myślisz, że to jego ojciec wymyślił te bujdy? O nie mój drogi. To byłem ja. – odpowiedział.

 

Essym zamarł. Jego puls przyspieszył. Jego własny ojciec oskarżył go o kooperowanie z wrogiem?

 

- Dlaczego? – Sloane zdjął rękę z klamki. Nie odwrócił się.

 

Starzec zaśmiał się. – Też mi pytanie. Jestem wielkim księciem Lighternii. Myślałeś, że pozwolę ci odziedziczyć moje ziemie? Nigdy. Na szczęście młody Ruven był następny w kolejce do tronu, gdyby nie urodził mi się męski potomek. To pech, mam tylko córkę. Za to poszczęściło mi się z tą kurwą – dostałem dwie pieczenie na jednym ogniu. Wydziedziczyłem ciebie, a młody Solares ponownie wyszedł za mąż, ze złamanym sercem po utracie swojej kochanki. Załamany po utracie przyjaciela. Pełen nienawiści - do ciebie.

 

Sloane nie odpowiedział nic. Ruszył do wyjścia, cały czerwony ze złości. To wszystko było kłamstwem, grą jego ojca. Stracił rodzinę, przyjaciół, dobre imię.

 

Jego ojciec, wielki książę był złodziejem życia – okradł z życia, swojego własnego syna.

 

***

 

- Nie rozumiem.

 

- Czego nie rozumiesz?

 

- Jak się ta historia ma do powstania latarników? – dopytywał młody książę.

 

Versija westchnęła. – To właśnie Sloane zapoczątkował naszą historię. To on dał początek czemuś wielkiemu.

 

- Ale… ale co z tatuażami? Skąd się one wzięły. – dalej dopytywał.

 

- Jak już Sloane dowiedział się, że wilk może wykorzystywać światło, by zasilać swoją energią las to jego następcy zaczęli się zastanawiać czy człowiek również nie mógłby nauczyć się wykorzystywać tej energii. – powiedziała Versija. - Wnuk Ruvena Solaresa… - brat już chciał przerwać księżniczce, ale ta w porę podjęła się kontynuacji. – Tak, tak ten sam co w opowieści, dowiódł tego, że i człowiek może używać energii świetlnej. Tylko on nie skupił się na zwierzętach, a na roślinach.

 

- Roślinach? – znowu przerwał książę.

 

- Tak, roślinach. I to nie tylko tych, które rosną w lesie Loopwood. On badał, także normalne rośliny, te które rosną na przykład w pałacowych ogrodach. Nie wiedział wówczas co prawda co odkrył, ale my to już dzisiaj wiemy. Nazywamy fotosyntezą. Rośliny wykorzystują ją, by żyć. A do tego potrzebują właśnie światła.

 

- I i jak? I jak to się stało, że macie tatuaże? – książę wyrywał się do odpowiedzi, niespokojnie wiercąc się na parapecie.

 

- Cóż, trochę mu to zajęło, bo dwadzieścia lat, ale po pierwsze, zauważył, że im większa powierzchnia liścia, tym lepiej dochodziło do różnego rodzaju reakcji. Takie reakcje umożliwiają prawidłowe funkcjonowanie całej rośliny. Po drugie, musiał odnaleźć coś co mogłoby mu pomóc nałożyć na ciało człowieka żywą tkankę, która pozwoliłaby mu na regulowanie poziomu światła w organizmie. Masz pomysł co to było? – Versija, oparła łokcie na kolanach. Jej jasna brew poszybowała w górę, w oczekiwaniu na odpowiedź.

 

- Emmm… - zawahał się chłopiec. - Może carnvanijskie srebro?

 

- Bingo. – odpowiedziała. – To samo srebro z którego nasi przodkowie zbudowali całe to miasto. Potem zaczął eksperymentować. Kolejne pięć lat zajęło mu odnalezienie kogoś kto byłby na tyle silny by przeżyć operację aplikowania permerausu (tatuażu). I w końcu znalazł – Daemona Estau, jednego z naszych pradziadów. To właśnie on został pierwszym latarnikiem, a później pierwszym królem Lighternii.

 

- A co z Essymem? Co z nim się potem stało?– zapytał zaciekawiony chłopiec.

 

Versija wstała z fotela i podeszła do brata. Uklęknęła przy nim i złapała go za rękę.

 

- Tego nie wie nikt Viatorze.- powiedziała wpatrzona w niewinne błękitne oczy brata. - Może zapił się w jednej z tawern? Może odebrał sobie życie? Może powrócił do swojej wioski jako bohater? Niektóre historie na zawsze zostają zapomniane. I lepiej pozostawić je w spokoju.

 

KONIEC

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Rubinowy 2 tygodnie temu
    Publikacja takiego dużego objętościowo tekstu w warunkach portalowych mija się z celem. Warto podzielić na części i wstawiać regularnie po około 10 tys zzs. Dzięki temu czytelnik może zapoznać się z utworem i ewentualnie czyta dalej, jeśli mu się spodoba. Inaczej nie wróżę, że będą tu zlatywać kolejni czytelnicy.
    A co do tekstu, nie doczytałem niestety, ponieważ jest on bardzo niechlujny. Sporo błędów w zapisie, choćby dialogów. Jest na portalu odnośnik w zakładce pomoc, jak poprawnie pisać dialogi

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania