Plan Axent

Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ktokolwiek i kiedykolwiek przeczyta nabazgrane na śnieżnobiałych kartach słowa. Przychodzi mi je pisać ze zgrozą penetrującą głowę nie mniej intensywnie, niż trzy dni temu, gdy w efekcie swoich dociekań znalazłem się na Placu Teodora Axentowicza. Ujrzałem wtedy niewyśnione wręcz sceny, które zamiast wyjaśnić chorobliwą zawiłość dziejących się wokół mnie rzeczy, jeszcze bardziej pchnęły mną w stronę tego, co zamierzam uczynić.

Ciężko mi zliczyć, który raz zaczynam zapełniać kupiony w okolicznej drukarni stos kartek ksero. Widzę jednak, że w rozświetlonym jeszcze przez poranne słońce rogu pokoju, kłębi się co najmniej kilka poprzednio rozpoczętych i zaniechanych draftów tego, co starałem się przelać na papier podczas ostatnich dni.

Mam nadzieje, że ta próba okaże się skuteczna, ponieważ nie chce przypominać sobie wydarzeń nawet pośrednio związanych z tym obłędem. Przypominać – tutaj muszę nanieść korektę, ponieważ aby sobie coś przypomnieć, należy najpierw chodź na chwilę przestać o tym myśleć – co w moim wypadku graniczy z cudem.

Nawet ten kłębiący się obok na stoliku plik kartek zakupiłem za gotówkę, dziękując jednocześnie Bogu (chodź obecnie prędzej uwierzyłbym w kosmitów, niż w Trójcę Świętą), że proces cyfryzacji nie objął do końca świata ludzkiego. Nie chciałem pozostawiać po sobie choćby najmniejszego śladu, jakim była elektroniczna rejestracja transakcji w wyciągu bankowym. Bezpieczniej było, całkowicie anonimowo, wyciągnąć plik banknotów i nim, w asyście dudniącego w piersi serca i zalewającego pot czoła, zapłacić za coś, co po wypełnieniu się morzem czarnych znaków, miało stanowić spuściznę po Teodorze Juraj–Makstoniu.

Moje szlacheckie korzenie nie mają w tej sprawie zbyt wielkiego znaczenia – a przynajmniej tak mi się wydaje, zważając na fakt, że mój ociec Jan nieraz powtarzał mi, że to, co kłębi się w jego głowie – a teraz także w mojej – nie może mieć podłoża w statusie społecznym.

Ale kto by mu do końca wierzył? Ostatnie lata życia spędził zamknięty w czterech ścianach na ulicy Skarbowej, nieodwiedzany praktycznie przez nikogo. Nawet członkowie rodziny stronili od dozwolonych raz w miesiącu wizyt w placówce psychiatrycznej, w której przebywał ów obłąkaniec. Ja sam – chodź teraz bardzo teraz żałuje – oceniałem jego wywody, namaszczone szatańskim wręcz fanatyzmem, jako wymysł podatnego na demencje i starcze otępienie umysłu.

Do momentu, gdy sam nie przejąłem po chuderlawym ojczulku obłędnego myślenia na temat spraw, przez które od wielu dni już nie sypiam – byłem niemal pewny, że Jan oszalał. Tak twierdzi zresztą żyjąca po dziś dzień moja matka Faustyna. Nie odwiedzam jej już, nie tylko dlatego, iż mój widok napawa ją przerażeniem – twierdzi, że tryskający niegdyś młodzieńczą energią chłopak bezpowrotnie zaginął. Ja jednak nie uważam, bym utracił wigor dwudziestoparolatka. Jedyne lustro we wbudowanej w ścianę szafie zbiłem tydzień temu, nie mogąc znieść swojego widoku, który musiał być piekielnie przeinaczony.

W końcu jak ktoś, kto kiedyś dbał o rozwój fizyczny, intelektualny i społeczny, mógł stoczyć się do takiego poziomu ludzkiej egzystencji? To musiał być przekształcony, wygenerowany pod wpływem niemających wyjaśnienia zdarzeń obraz, który wykręcał moją sylwetką do tego stopnia, że nawet właścicielka drukarni spod przysłoniętej całkowicie kapturem twarzy, dostrzegała niedawno kogoś, kto wiele lat temu już powinien być wśród martwych.

Nie martwiło mnie to jednak ani trochę. Wiedziałem – i jestem tego teraz pewien jeszcze bardziej – że o ile moje szlacheckie urodzenie faktycznie może nie być powodem dziedziczenia obłędnym schorzeń, to sprawa wyjaśnienia zawiłości następujących po śmierci – ale również i przed – głowy rodu Juraj–Makstoń, musi stać się dla mnie priorytetem.

Gdyby miało chodzić o moje życie, nie przedsiębrałbym tak rozległych środków w celu zagłębienia się w sprawę pacjenta o numerze 75. Listy jednak, jakie począłem otrzymywać pocztą nieoficjalną od Jana w momencie, gdy przenieśli go do zamkniętej na cztery spusty izolatki, wygenerowały we mnie emocje rozpalające chęć poznania istoty tajemniczej sprawy, w której na szachownicy miał toczyć się los nie tylko mojego ojca i mój obecnie – ale również reszty żyjącej ludzkości.

Pragnę więc zacząć od samego początku, odstawiając w kąt niedopite Brandy, które męta mi ostatnimi czasy w głowie równie mocno, co nocne podszepty nie z tego świata. Mam przygotowane wiele niezapisanych stronnic na wypadek, gdyby opowieść miała przedłużyć się bardziej, niż planowałem. Wiedziałem bowiem, że impulsy targające moimi nerwami nie pozwolą na opisanie tej sprawy w jeden dzień – pomimo tego usilnie liczyłem, że pod wpływem upitej do tej pory brązowej cieczy i jasności porannego światła, uda mi się pociągnąć właśnie dzisiaj tę sprawę do końca. Bardzo bałem się jej finału, ale on musi nastąpić, zgodnie z ustaloną już wcześniej kolejnością zdarzeń. Boże drogi, jeżeli mam jakąkolwiek sprawę w życiu doprowadzić do końca, to właśnie tę. W tym mi dopomóż. A więc – jak oznajmiłem wcześniej, zaczynę od uważanego przeze mnie początku całej wyjałowionej z rozsądku i pojmowania logicznego sprawy.

Jan Juraj–Makstoń przybył do Krakowa w roku upadku komunizmu. Jako zagorzały katolik sprzeciwiał się komunistycznej dechrystianizacji kraju, uczestnicząc aktywnie we wszelkiego rodzaju protestach wymierzonych w centralny ośrodek władzy. Był człowiekiem nad wyraz bystrym, przeto już w pierwszych latach obecności w starej stolicy kraju, zdołał swoją społeczną aktywnością zyskać rozgłoś mężnego i walczącego o sprawy mniejszości człowieka. Wraz z rosnącą popularnością, zaczęły pogłębiać się jego znajomości w wyższych sferach społeczeństwa. Doczesne elity polityczne, sprytnie przekształcając się w nowoczesne formacje partyjne, skrupulatnie i celowo podsuwały chudemu mężczyźnie pewne propozycje współpracy – chcąc pozyskać tym samym w swe szeregi postać powszechnie poważaną wśród tłumu nastawionego prokapitalistycznie. Jan jednak z niejednej gliny garnki lepił – a przynajmniej tak twierdził w pisanych chaotycznie listach. Nie pozwolił, z prostej przyczyny, by jego wizerunek widniał na szyldzie tworzącego się nowego porządku życia w Polsce – był katolikiem, więc uznawał za konieczne przydeptanie pozostałości „czerwonych” do ziemi.

Na jego niekorzyść, większość społeczeństwa uwierzyła w kuszące przesłanki nowych, politycznych sfer decyzyjnych. Z każdym rokiem zdawał sobie sprawę, że chcąc zmienić cokolwiek w życiu rodaków na lepsze, będzie musiał podpisać pakt z diabłem – z samymi postkomunistycznymi elitami, które już w 1994 roku wystosowały w jego stronę propozycje nie do odrzucenia, sprytnie jednak ukrywając ją pod płaszczem powierzchownej bogobojności.

Ciężko mi streszczać wydarzenia tamtym lat ujęte jedynie na postrzępionych, zabarwionych bordową cieczą kartkach papieru – lecz fanatyzm piszącego je człowieka oraz przenikający od jakiegoś czasu obłęd ujmują mnie w przekonaniu, że sprawa ta jest najwyższej wagi.

Żałuje wręcz teraz, iż niedające się wyjaśnić myśli i sytuacje gnębiące moją dusze i ciało nie przytrafiły mi się wcześniej – przez to mógłbym jeszcze za życia ojca porozmawiać z nim o rzeczach, o których teraz musze snuć domysły mniej lub bardziej poparte zapiskami schorowanego fizycznie i zapewne również na umyśle starca.

Swego czasu interesowałem się mocno historią, szczególne tą z okresu drugiej wojny światowej. Teraz sam zamierzam ją napisać – i Bóg mi światkiem (bądź inne stworzenie o nieopisanych możliwościach), że to zrobię. Oczywiście chodzi o historię współczesną, o której mój ojciec wspominał w przemyconych listach następująco, nawiązując do współpracy z komunistami…

…synu mój drogi. Mam nadzieje, że krwawy kolor zapisków na skrawkach papieru nie odwiedzie osoby inteligentnej jak Ty od sedna sprawy, którego jeszcze możesz nie pojmować. Gdy wyrwano mi wszystko paznokcie, zatapiałem rysik w niedających się wyleczyć ranach, chcąc przedsięwziąć tę okazje do dokończenia tego, co chcę Tobie przekazać. Miej się bowiem na baczności – niedługo To zjawi się na Świętokrzyskiej, a wtedy – Bóg mi światkiem, w którego kiedyś tak usilnie wierzyłem – droga będzie prowadzić w jednym kierunku, który dopiero poznasz. Ja zacząłem chwytać sens tego dzieła w momencie zaprzedania duszy wiele lat temu, lecz jak mawiał Winston Churchill „Jeśli przechodzisz przez piekło, nie zatrzymuj się”. Nie miałem wyboru, tak samo jak i Ty nie będziesz go niedługo miał. Nie łudź się jednak powierzchownymi pokusami oraz postronnymi opiniami pachołków tego świata, dumnie nazywającymi siebie obywatelami polskimi. Gdy tylko było mi dane wejrzeć w podziemne rejony…

W tym miejscu pragnę rozpocząć swoją analizę i interpretacje tego, co wydarzyło się w momencie, gdy mój ojciec opuścił mnie i matkę, poświęcając się całkowicie nowej sprawie współpracy z „czerwonymi”. Począwszy od 1995 roku, czyli rok od momentu otrzymania propozycji nie do odrzucenia, Jan zaczął bywać w rejonach Placu Teodora Axentowicza. Geneza wymienionej przed chwilą nazwy jest prozaiczna – lecz o tym później. W projekcie ojca miało chodzić o prace konstrukcyjne dotyczące budowy rozległych obiektów użyteczności publicznej, co pochłonęło Jana tak mocno, iż musiał – ku dobru ojczyzny – ograniczyć kontakt z rodziną, by następnie całkowicie go zaniechać.

Przeniósł się wtedy w okolice Placu Inwalidów. Swoje biuro o nazwie „Odbudowa Renomy Krakowskiej Bytności” (w skrócie „ORKB”) otworzył przy ulicy Pomorskiej, skąd przy dopalanym codziennie rano Chesterfieldzie na balkonie, mógł obserwować wijące się wokół masy betonu, sadzonek i nowo zatrudnionych pracowników.

Na podstawie dostępnych źródeł Internetowych oraz zapisków poniektórych wtajemniczonych w sprawę brygadzistów służących pod ramieniem Juraj–Makstonia, pozwolę wysnuć następującą tezę – to, co działo się na Placu Teodora Axentowicza, było jedynie preludium do czegoś większego. Czuje to obecnie, lecz nie uznam moich subiektywnych, namaszczonych szemranymi siłami opinii za zgoła na tyle wiarygodne, by brać je pod uwagę w tak ważnej sprawie, jaką jest…

…zaczynałem pracę standardowo, od wpół do siódmej. Musiałem odprawić robotników z ich mało wiarygodnymi (lecz podporządkowanymi memu dyktandzie) brygadzistami, dostając zawczasu wytyczne od przewodniczącego okręgu Krakowskiego, Maksymiliana Natro, swoją drogą nazywanego na kuluarach „Bliznowaty”. Owe dwie zasady, przekazane mi dwa dni wcześniej wieczornym telegramem, brzmiały mniej więcej tak: „Juraj–Makstoń, dla dobra społeczeństwa Krakowskiego godzi się, by wszelkiej rodzajów maść robotniczą nagabywać do coraz to usilnej i cięższej pracy – ale również wynagradzać ich współmiernie co do wkładu wniesionego w powstanie Placu Teodora Axentowicza. Czasu mamy niewiele, lecz Ci, którzy będą z niego czerpać po Nas garściami, nie zapomną wkładu, jaki Ty i Twoja sprawa poczyniliście ku chwale wyrwania niegdysiejszej stolicy z rąk postkomunistycznej, bolszewickiej i odrażającej w swej szarości, bierności i stoicyzmie prowincji. Tak więc, od tego momentu…

Wszelkie sprawy pozostawiono pod rolą Jana. Miał zameldować się z finalnie ukończonym projektem, sukcesywnie (wraz z nadsyłanymi co jakiś czas rozszerzeniami pierwotnego planu) realizując wizję Maksymiliana, który to w końcowej, niedającej się odczytać w całości części listu, kusi niedoścignioną chwałą „której nie powstydziłby się sam Ziuk, Marszałek, Dziadek, a dla innych Komendant Legionów Rzeczpospolitej Polskiej” Jana.

Śmiem twierdzić, z bladą dłonią trzęsącą się miedzy kuszącym baśniowymi elementami Brandy a dudniącym sercem, że mój bystry ojciec – na łamach narcystycznego nalotu – zdołał uwierzyć w brednie Maksymiliana. Bądź co bądź – wybudowanie pierwotnie planowanej altanki dla dzieci nie mogło przysłużyć się sprawie Polskiej w równej mierze, co odparcie bolszewików w 1920 roku.

Równie obiektywnie muszę przylgnąć do faktu, że wiele z listów, które miałem otrzymać pocztą drugiej kategorii, nigdy do mnie nie dotarło. W nich mogło się kryć rozwikłanie zagadki niewyjaśnionej empatii mego ojca do wcielenia go w projekt „Axent”.

Będę musiał ponownie przepisać to, co ująłem na bieżącej stronie. Nie zdawałem sobie sprawy, że wzmianka o tym diabelskim…jestestwie nadal rozbrzmiewa w nadszarpniętych przez wydarzenia niedające się pojąc umysłom Juraj–Makstoniów. Cała strona do zmiany, lecz nie obawiam się utraty sił w procedowaniu ku chwale ujęcia tego, co mą głowę tłamsi i dusi niczym wąż Boa owinięty na szyi tubylczego mieszkańca Meksyku.

Jeżeli właśnie ktoś z początku miał okazać się dusicielem – to tylko mój chuderlawy ojciec. Pisał nieraz, jak prace idą ponadprzeciętnie sprawie i jak to on nie wykiwa stonowanych planów centrali. Powielał taką opinię w wielu listach – następnie odwracając biegunowość i sugerując, że wszystko toczyło się nad wyraz ślamazarnie, do momentu wejścia na niższe piętro…

…hej, Teodorze. Jesteś tam? Twa Matka zwykła wyzbyć się mej spuścizny, wtem zarówno Twojej, spychając niedającą się pojąc istotę sprawy na brzeg dalszy niż ten, który jesteś w stanie pojąc umysłem tak młodym, iż poniekąd szkoda mi myśleć, że to ja, Twój Ojciec, muszę nagradzać Ciebie takowymi faktami na tematy tak odległe i zatajone w społeczności małopolskiej, że nieznanymi pośród osób starszych niż ja. A pamiętaj, że pod powierzchnią…

Praktycznie nic nie ma. Wszelkiej maści dowody, ślady, zdjęcia, świadkowie czy też okoliczni mieszkańcy rejonu niegdysiejszej pracy mojego ojca, zgodnie potwierdzają niedające się objąć piękno Placu Teodora Axentowicza – lecz żadna materia ziemska w swojej zrozumiałej dla nas formie nie wyjaśnia fenomenu piętrowego charakteru projektu tak mocno wwierconego w głowę Jana. Owszem – jak ująłem wcześniej – część dowodów mógł posiadać pacjent o numerze 75, lecz jeżeli trzymał je w szpitalu, to z pewnością już przepadły.

Musiałem więc zakasać rękawy i sam, za namową ojca i nikczemnych podszeptów (z których coraz większa część zaczynała brzmieć znajomo) zdecydować o losie nie tylko moim. Ruszyłem więc jakiś czas temu – jak dawno, nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Jeżeli tląca się gorzko na języku Brandy uleci a głosy z głowy wyparują chodź na chwilę – postaram się doprecyzować moją opowieść konkretniejszymi datami. Lecz ten, kto czyta (kołyszące się coraz bardziej) słowa na białych kartkach i dotarł do tego momentu – obłąkany być musi w stopniu niewiele mniejszym, niż ja, przeto problem braku precyzyjności czasowej nie powinien stanowić dla niego blokady w dalszej lekturze, od której radziłbym stronić osobom ceniącym sobie chociaż namiastkę ludzkiej, godnej egzystencji.

Przechodząc do meritum – ruszyłem pewnego upalnego poranka Świętokrzyską, przez rondo Żołnierzy Wyklętych i ulicę Sienkiewicza. Ta ostatnia, po swojej prawicy pierwszy raz ukazała mi niedające się wyjaśnić piękno kluczowego w tej opowieści miejsca. Doprawdy – projekt przydzielony memu ojcowi, a następnie dostatecznie dobrze przez niego zmodyfikowany i wcielony w życie – wyglądał wręcz bosko.

Poranne słońce wynurzało się jeszcze wtedy ospale znad wysokich, betonowych bloków otaczających plac ze wszystkich stron, powoli – chodź nieustępliwie – darząc posadzone wiele lat temu i zadbane po dziś dzień drzewa, krzewy i krótko wystrzyżoną trawę swą życiodajną energią. Czytelnik może sobie w tym momencie zadać pytanie – co tak wyjątkowego Teodor mógł dostrzec tamtego poranka?

Dlatego odpowiadam – nie wiem, chodź się domyślam. Do momentu, gdy pierwszy raz usiadłem na metalowej ławce w tym z pozoru normalnym miejscu, otrzymałem od ojca co najmniej kilka listów, w których zostałem niejako wtajemniczony (bądź też oczarowany) wizją i istotą sprawy, która miała się w przyszłości wydarzyć.

Tak więc pierwszą styczność z Placem Teodora Axentowicza wspominałbym bardzo pozytywnie, gdyby nie to, co wydarzyło już podczas kolejnej wyprawy, kilka dni po tym, jak nad wyraz zmordowany wróciłem z pracy. Przypomniałem sobie, jak tajemniczo i dwuznacznie działał na mnie obszar niegdysiejszych prac mego ojca – oraz fakt, że wspomniał mi o tym fenomenie w jednym z listów…

…synu, bądź co bądź, nieokiełznany jest charakter tego, co można odczuć, lecz nie zobaczyć. Przekonasz się za niedługo, o czym mówię. To wszystko musi być kontynuowane i doprowadzone do końca, ale uwierz mi – finał nie będzie miejscem zgrzytania zębów i płaczu, jeżeli podejdziemy do niego z należytym przygotowaniem, przy tym nie pomijając wytycznych Tego, co ma nadejść. Gdy kolejnym razem udasz się w to przepiękne miejsce, dopilnuj, by na zegarze wybiła co najmniej północ. Weź ze sobą to, com umieścił w poprzednim liście, a wtedy…sam zobaczyć. Pamiętaj jednak, ufając mi w tym na słowo – jam to konstruował i ja wiem, jak do tego podejść. W momencie próby nie możesz okazać bojaźni, strachu czy innych uczuć słusznie przypisywanych malutkim tego świata.

Obiektywnie odczuwając efekty ponadprzeciętnego zmęczenia pracą oraz narastające, potliwe noce, postanowiłem zgodnie z wolą Jana udać się o wskazanej porze w sam środek kluczowego miejsca, zabierając ze sobą cudem odratowany z dziwnie zniszczonej i olanej cieczą odorem nieodbiegającym od ludzkiego kału skrzynki pocztowej list.

Mały kamyczek, wielkości niedojrzałej jeszcze śliwki, od razu przykuł moją uwagę swoją dziwną aurą. Dałoby się rzec, że pasuje idealnie do miejsca, w którym się znalazłem. Miałem co do niego przeczucia – i to słuszne, lecz na nie przyjdzie pora.

Gdy więc Plac Teodora Axentowicza opuścił ostatni człowiek (prócz leżącego półprzytomnie na ławce kloszarda), wstąpiłem chwiejnym krokiem w zarośla znajdujące się w centrum, podsycany aurą bijącą z bordowego kamyczka. Na nogach miałem znoszone sandały, tak wiec prędko poczułem miedzy palcami dziwność gruntu, który lepił mi się do stóp tak mocno, że moje nogi nabrały dodatkowych kilogramów.

W końcu nieco zdyszany, stanąłem obok opisanego przez ojca drzewa. Miało z pewnością kilkanaście metrów wysokości, przez co liściasta korona znakomicie współgrała z bezgwiezdnym niebem. Po chwili począłem się zastanawiać, czy też nie uleciało z mojej głowy coś istotnego – bowiem nie stało się nic, a Jan wspominał, że wystarczy jedynie stanąć z śliwkowym kamieniem w dłoni, by wydarzyło się to, co nie sposób wyjaśnić słowami zdrowej osoby.

Czekając tak, zanurzony po kostki w lepiącej się glebie, zauważyłem, jak ów wcześniej dostrzeżony pijak, przebudził się i spoglądał na mnie wzrokiem ogarniętym zdumieniem. Zapewne sądził, że postradałem zmysły, wchodząc w domniemane miejsce służące dla takich jak on za toaletę – co obrzydziło mnie momentalnie, wywołując trudne do opanowania, wewnętrzne konwulsje – szczególnie nasilające się, gdy ów człowiek zaczął chwiejnym krokiem toczyć się w moją stronę.

W tym momencie poczułem, jak tajemnicza aura opuściła miejsce Placu Teodora Axentowicza – lecz jedynie na moment. Chwilę potem, sycząc z bólu rzuciłem kamyk pod siebie, spoglądając z pomarszczonym czołem na nadpalone wnętrze dłoni. Od tego momentu wszystko wydarzyło się tak szybko, iż jedynie nienaturalny charakter kumulacji owej aury przez ciężko określić jaki okres czasu w tym miejscu, wytłumaczyć może fakt nagłej zmiany scenerii, miejsca, czasu i natury obszaru, który zamienił się w całkowitą ciemność, a z którego potem powróciłem tak dziwnie i niespodziewanie, że aż strach o tym myśleć. Z początku pomyślałem, że człowiek, pod wpływem dostatecznie silnego bodźca, może stracić niektóry ze zmysłów – nie myliłem się, chodź w tym wypadku dopiero po chwili okazało się, że znajduję się dobre kilka metrów pod miejscem, gdzie teraz defekował staruszek.

Po kilkunastu sekundach mój wzrok przyzwyczaił się do czarnej przestrzeni, w której dostrzegłem mały przebłysk światła – a przy nim kogoś stojącego w wyprostowanej pozycji. Wzdrygnąłem się momentalnie, szczypiąc usilnie w ręce. Sądziłem, że jeden z tych ohydnych snów ponownie wdarł mi się do głowy. Niestety – nie tym razem.

Usłyszałem cichy, znajomy szept. Dlaczego wydawało mi się, że słowa wypowiadane przez zamaskowanego czarnym płaszczem mężczyzny brzmią dla mnie znajomo? Nie mam pojęcia, lecz gdy zawołał w moją stronę drugi raz i zaniknął za rogiem długiego, wąskiego korytarza – ogarnął mnie paniczny lęk i rzuciłem się pędem w jego stronę, ciągle łapiąc oczami gasnące światło, które (jak się okazało), było wygenerowane przez pochodnie trzymaną w dłoniach mężczyzny.

Biegnąc tak w stronę zakrętu, zdołałem kątem oka zauważyć, jak na ścianach oblanych dziwną, woskową substancją, są wyryte słowa dziwnie bliskie mej duszy. Maksymilian, Jan, Teodor, To…

Wtedy też minąłem zakręt i dziwna siła momentalnie przycisnęła mnie do podłogi. Moje oczy spowiła mgła, zza której powoli dostrzegać zacząłem coś, co odebrało mi dech w piersiach. Nie wierzyłem w tym aspekcie ojcu. Twierdziłem, że to niemożliwe, i o ile ujrzenie bliznowatego mężczyzny żywego napawało mnie mistycznym uczuciem paniki, to dojrzenie Tego kompletnie sparaliżowało me mięsnie.

Maksymilian wyglądał dokładnie tak samo, jak opisywał go pacjent o numerze 75. Pełno śladów po cięciach na twarzy, muskularny, wysoki i nieziemsko blady facet. Pomyślałem, że pierwsza faza projektu „Axent” się udała – Natro zyskał to, co bezskutecznie chcieli posiąść egipscy faraonowie. Nieśmiertelność.

Co do drugiej „postaci”. Nie wiem, jak ją opisać – ponieważ nie sposób opisać to, czego nie można ogarnąć wzrokiem. Coś w rodzaju mgły, w której krążyły ogniki przypominające pędzącą ławice łososi. Z pozoru nic strasznego, lecz ten ciężki, metaliczny głos, który przemówił do mnie jak tylko zdołałem odzyskać częściową kontrolę nad ciałem – nie mógł pochodzić z tego świata.

Znałem drugi etap. A w zasadzie był on już za mną – ponieważ straszną przemowę o charakterze bliżej nieokreślonym To przeprowadziło w momencie mojego podłogowego otumanienia. Teraz pozostał już tylko jeden krok, zwiastowany mi tym mocniej w głowie, im szybciej zapisuje te ochlapane Brandy i potem kartki papieru. Coś stuka do drzwi wejściowych, nie mogąc doczekać się finału. Tym czymś jest Maksymilian i To. Wiedzą, że nie mam już wyjścia. Obiecali mi po połączeniu nazwać miejsce naszego spotkania mym imieniem – zgodziłem się, licząc na pozytywny dla mnie obrót spraw.

Teraz nie jestem jednak tego taki pewny. Głosy mega ojca w głowie nie pozwalają mi przekierować myślenia na cokolwiek niezwiązanego z wejście czterech w jedno.

Świętokrzyskie nawiedziło to, co nawiedzić miało. Teraz czas, bym odłożył wszystko błahe na bok. Teraz czas, bym za sprawą podszeptów znajomych…podszeptów mego zmarłego ojca, wyszedł i wpuścił czekające za drzwiami monstra.

Nie mogę się doczekać końca mej męki. Lecz skoro tylko w takiej kupie siła – Maksymilian, Jan, Teodor i To połączą się w jedno, by powrócić do podziemi i realizować dalsze założenia planu „Axent”.

Planu, do którego przyłożyłem swoją cegiełkę – i Bóg mi teraz świadkiem, że napisanej już historii nie da się drugi raz zmienić.

Nie będzie już mnie. Będzie To, które w odpowiednim czasie wchłonie kolejne, zbłąkane dusze. Da im wybawienie.

Tak jak mi dało.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania