Pochód ludzi

Pamiętam to jak dziś, gdy, dość dużym wtedy, moim miastem szedł pochód pierwszomajowy. Był to okres wczesnego komunizmu i pewnego zaufania robotników do systemu, w którym ludność bez wymuszenia manifestowała. W tym roku wydarzenie zapowiadało się hucznie. Na kilka dni przed pierwszym maja było widać na podwórkach całe rodziny wygrzewające się na wiosennym słońcu i konstruujące transparenty oraz flagi. Trasa była przystrojona na czerwono i miejscami na biało. Pochód zdecydowanie był planowany z rozmachem.

 

W dzień wydarzenia bardzo się spieszyłem, bo po południu miałem pojechać do chorego krewniaka, aby się nim zająć. Mimo to chciałem pójść na robotnicze święto i do dziś nie wiem czemu, choć najprawdopodobniej było to z ciekawości. Na miejscu, z którego miał wyjść pochód byłem już pół godziny przed czasem. Znajdowały się tam pojedyncze grupki uczniów, rozglądające się za swoimi znajomymi oraz studenci wymachujący transparentami i powtarzający rewolucyjne pieśni. Wkrótce zebrali się inni, a na małym placyku zrobiło się tłoczno. Od ciągłego tłoku i gwary zaczynało mi się robić niedobrze. Do tego doszedł zapach smaru, wywołany przez umorusanych nim ludzi, którzy zwykle robili tak, gdy jeszcze bardziej chcieli pokazać swoją "robotniczość". Fakt, że mi to przeszkadzało był dla mnie dziwny, bo nigdy nie odczuwał podobnego dyskomfortu w reakcji na brak przestrzeni, czy zapach. Nie mniej stawało się to nieznośne i już myślałem, że pobiegnę w krzaki, aby zwymiotować, kiedy marsz ruszył.

 

Z wolna, ociężały podążał ulicami miasta przy akompaniamencie "międzynarodówki" i "Warszawianki. Dzieci radośnie biegały za jadącą z przodu strażą pożarną, a matki goniły je, żeby nie wchodziły w drogę jadącej obok milicji. Przysiągłbym, że na pochód przybyło więcej ludzi niż kiedykolwiek. Tego typu uroczystości słynęły z wielu uczestników, ale ich było o wiele więcej niż w poprzednich latach. Widać to było, kiedy na niemal pół godziny paradujący zablokowali przejście dla pieszych. Wtedy też zatrzymałem się na chodniku, aby odsapnąć. Stałem tak chwilę opierając się o drzewo i obserwując pochód. Wówczas zwróciłem uwagę na małego chłopczyka. Miał pucołowatą twarzyczkę, jasną grzywkę, która opadała mu na niebieskie oczy. Brykał radośnie wokół swojej matki, która ekspresyjne odśpiewywała kolejne wersy "Marsylianki Robotniczej". Berbeć tak ochoczo podskakiwał, że nawet nie zauważył, kiedy znalazł się w odległości kilku metrów od wozu milicji, patrolującego marsz z boku. Krzyknął, ale samochód jechał dalej. Malec uskoczył w bok i przewrócił się o czyjąś stopę. Podbiegłem, żeby mu pomóc, ale manifestujących odcięli mnie od miejsca, w którym leżał i nie chcieli przepuścić. W końcu jednak rozstąpili się, a to co zobaczyłem było straszne. Ludzie deptali po tym chłopczyku. Nie zatrzymywali się, nie przepraszali. Nawet jego własna matka nadapnęła mu na ramię. Wrzasnąłem i chciałem do niego podbiec, ale tłum ponownie zagrodził mi drogę do niego. Byłem przerażony. Zbiegłem na chodnik i zacząłem krzyczeć. Nikt nie zareagował. Nie miściło mi się to w ogarniętej chaosem głowie. "Jak oni mogą...?"-pytałem sam siebie. To było chore. Ale oni dalej szli, a ja nie widziałem co się dzieje z maluchem. Myślałem, że zadepczą go na śmierć, kiedy jeden z milicjantów wysiadł z wozu, rozgonił tłum i wziął poturbowanego malca na ręce. Chłopczyk się nie ruszał. Podbiegłem do mundurowego i spytałem, co to ma znaczyć. On jedynie przyłożył palec do ust na znak, że mam być cicho.

 

W towarzystwie gromkich śpiewów i okrzyków, które znów przyprawiały mnie o mdłości. Okropieństwo. Wydawało mi się, że słyszę walenie młotów o kowadła, co potęgowało dyskomfort. Byłem coraz bardziej oszołomiony sytuacją, ale mimo to podążałem dalej ulicami miasta za tą chmarą rozochoczonych socjalistów. Obok mnie szła starsza pani. Typowa babuszka, która przyszła oglądać swojego syna maszerującego na przedzie pochodu. Musiała się nieźle zmachać próbując go dojrzeć, bo po jej twarzy spływał pot, a ona sama ledwo szła. Wyglądała jakby za chwilę miała się przewrócić. Tak też się stało. Rzuciłem się aby jej pomóc, ale ludzie znowu utworzyli dookoła niej mur. Wiedziałem już, że stanie się z nią to samo co z chłopcem. Jednak wtedy nadjechał ten sam wóz milicji. Miałem nadzieję, że weźmie starowinkę zanim ta gohorta zdąży ją stratować. Pojazd jednak się nią zatrzymał, natomiast błotnikiem zachaczył o skrawek jej potarganej sukni. Materiał musiał się gdzieś zakleszczyć, bo kobieta posunęła asfaltem za samochodem. Był to widok jeszcze straszniejszy niż traktowany przez przechodniów chłopiec. Okropieństwo. Potem służbista podobnie wziął ją i nakazał mi milczenie.

 

Miałem dość, serdecznie dość. Wróciłem do domu, mając gdzieś chorego wuja, do którego miałem pojachać zaraz po uroczystości. Płakałem. Byłem kompletnie skołowany. "Przecież to byli ludzie"-myślałem. " To był pochód ludzi, a nie zwierząt".

 

Obudziłem się w tym samym łóżku. We włączonym telewizorze nadawano audycje z okazji Święta Pracy, a zegar wskazywał godzinę ósmą rano. Do dziś kłamię wszystkim, że był to złowróżebny sen. Owszem, było to coś złowróżebnego, ale zupełnie nie wiem co.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Wolf 16.05.2015
    Ciekawy tekst nawiązyjący do poprzedniego ustroju państwa. Pokazujesz, wyższość machiny propagandowej nad jednostkami co jest warte uwagi.
  • Grilu 16.05.2015
    Bardzo ciekawe, z przesłaniem :) daję 5
  • Dobre, daje do myślenia

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania