Pogoń za współczesną drogą ku sobie.

Spoglądałem tępym wzrokiem w krople snujące się po szybie. Czekając na wieczny koniec deszczu i na wieczność suszy. Człowiek to dziwna istota nigdy nikt mu nie dogodzi, Bóg ma mocno przechlapane – dziś akurat dosłownie. Dzisiaj musiałem wyjść z tego cholernego domu by robić cokolwiek. Codzienność dojeżdżała mnie pędząc galopem. Takie odcienie szarości w szarości mojej osobistej nie mogą trwać wiecznie. Spojrzałem na zegarek aby mieć pewność, że już wiszę nad ranem. Była 4:45 dobra godzina na spacer po nocy otwartych oczu. Ubierałem się powoli mój styl był normalny co inni uznawali za staromodny szyk i grację. Niby brogsy i czarny płaszcz dawały takie wrażenie. A ten przeklęty płaszcz z każdym deszczem nasiąkał do tego stopnia, że mokły mi nawet gacie. Wyszedłem gapiąc się na resztki życia księżyca. Polubiłem go za bardzo, dzięki tym bezsennym nocom. Dały mi one plan podróży do krainy gdzie odnajdę sen i spokój.

Ulica była spokojna, śpiąca a latarnie nie zdążyły pójść spać. Wszystko mokło a mi wydawało się, że pada tylko na mnie, bo przez całe życie wszystko się pierdoli. Jestem idiotą żeby spacerować rano, gdy wstają tylko piekarze no i sieczący deszcz. Po co? Po co? Po co? Nie wiem po co mam 19 lat, nic nie wiem. Wiem tylko, że jestem mikrobem w pierzynie kosmosu. Kamyczkiem kosmicznym topiącym się w atmosferze. Te nędzne krople ważą więcej niż ja, spaliłbym się siebie ze wstydu przed Kafką. Rozmawiam sam ze sobą od kiedy pamiętam, może dlatego, że tylko ten „on – ja” mnie jako tako rozumie.

Deszcz utopił moje ubranie w swojej śmierdzącej dżdżownicami cieczy. Płaszcz oddawał nadmiar chodnikowi upokarzając, go tym laniem w jego brukowe oblicze. Rozmyślałem nie zwracając uwagi na mokry dźwięk w moich butach.

Człowiek jest głupi chciałby zapalić papierosa, gdy powietrze po deszczu nabiera smaku lepszego niż nikotyna. Papierosy, alkohol to smak życia, chyba tak jest, bo czym innym mogłoby smakować życie.

Zauważyłem pierwszą osobę tego dnia, podchodziłem ostrożnie jak kot przy psie. Człapiąc nogami zobaczyłem jego twarz. To byłem JA. Tak samo ubrany, z taką samą twarzą. Zaczynam biec ku tej osobie, chcę poznać, dotknąć! Im szybciej biegłem tym szybciej się oddalał wywijając w krzywymi nogami. Upór kazał biec dalej, aż w końcu w osłupieniu zatrzymałem się, myśląc; „ Co ja u diabła robię, kto widział biec za samym sobą?” -. Zrozumiałem, że zatrzymanie dało mi czas wolności, szukanie siebie nie jest biegiem ku sobie a zatrzymaniem w sobie. Wtedy tamten ja przyszedł by zostać moją jednością.

Obudziłem się łykając łapczywie powietrze. Znowu padał deszcz mocząc deski mojej drewnianej rudery. Była 4:45.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania