Pogorzelisko
Przed jedną z podmiejskich willi zajechała powoli olbrzymia koparka. Willa stała na opuszczonej, chociaż starannie zadbanej posesji, z nienagannie utrzymanym trawnikiem i równiutko przyciętym żywopłotem. Po krótkich oględzinach operator koparki uruchomił ramię dźwigu, dotykając potężnym młotem krawędzi dachu. Poleciały na ziemię dachówki; przez chwilę dom stawiał opór, jak człowiek osłaniający głowę przed uderzeniami cepa. Słychać było trzask rozrywanych cegłówek, ramię dźwigu dygotało z wysiłku, silnik wył coraz głośniej, aż wreszcie maszyna wzięła górę nad budowlą i olbrzymi kawał ściany runął na ziemię, wzbijając tuman kurzu wysoko ponad wierzchołki drzew.
— Co za strata — mruknął jakiś grubas, obserwujący rozbiórkę z bezpiecznej odległości. — Taki piękny dom…
— Gdyby Kuba żył, nigdy by do tego nie doszło — stwierdził stojący obok chudzielec.
— Ale nie żyje — zgasił go grubas, wskazując dyskretnie palcem na smukłą sylwetkę w długim płaszczu na końcu ulicy. — To ona go zabiła, a teraz niszczy gniazdko, w którym spędzili razem tyle czasu; chce usunąć wszystko, co ją z nim łączyło.
Przechodnie obserwowali w milczeniu, jak buldożer wjeżdża przez zawaloną ścianę do największego pokoju, rozgniatając wszystko na swojej drodze gąsienicami.
Po chwili dyskusję wznowiły te same głosy, w identycznej kolejności:
— Nie mogło być inaczej. Tak to jest, gdy pięćdziesięcioletni facet traci głowę dla dwa razy młodszej smarkuli. Ostrzegałem go: „porzuci cię jak psa, gdy będziesz stary, zniedołężniały i tym boleśniej odczujesz jej odejście”, a on z promienną twarzą odpowiadał: „ale co użyję młodego ciałka, to moje”.
— No i użył, lecz jakie to ma znaczenie? — podchwycił temat chudzielec. — To było dawno temu, a z małżeństwa to jedynie zostanie, czym go karmiła na samym końcu: pogardą, odtrąceniem, a może nawet i zdradą, któż to wie?
„Któż to wie?” — zawtórowało w umyśle grubasa, lecz niczemu nie zaprzeczył, a jeszcze pokiwał na zakończenie głową.
— Żaden to sekret, bo sam widziałem, jak ktoś regularnie odwoził ją do domu. Oczywiście parkował przecznicę stąd, żeby Kuba niczego nie podejrzewał. Chodziły słuchy, że jakiś niedoszły architekt.
— Ale żeby burzyć dom miesiąc po pogrzebie? Jak jej nie wstyd.
— Gazety pisały, że to z rozpaczy po utracie najdroższego małżonka, że wszędzie czuje jego obecność, nie może bez niego żyć i dopóki dom stoi, nie zazna spokoju.
— Fakt, ten dom był dorobkiem jego życia. Jednego nie mogę zrozumieć: jak z marnej pensji zdołał postawić taką hacjendę?…
— Opowiadał mi o tym. Długa historia.
— Chętnie posłucham. Demolka potrwa jeszcze z godzinę, a wiatr jest niezbyt dokuczliwy, możemy postać chwilkę.
Chudzielec wsunął dłonie do kieszeni na znak, że jest przygotowany na najdłuższy wywód.
— To skąd miał pieniądze? — ponaglał grubasa. — Wygrał na loterii?
— Kupił dom za gotówkę, zaraz po przyjeździe z Ameryki — wyjawił grubas, przygnieciony ewidentnie widokiem spustoszenia po drugiej stronie jezdni.
Chudzielec uniósł z niedowierzania brwi.
— Miał pozwolenie na wyjazd?
— Dostał zaproszenie od kuzyna. Ten kuzyn to ponoć mocno nadziany gość, właściciel modnej restauracji w Chicago. Obiecał znaleźć Kubie intratną posadę, a tak naprawdę zamierzał go wykorzystać, zagonić do roboty za połowę tego, co płacił Chińczykom.
— A co na to Kuba?
— Najpierw pomagał, gorliwie i zupełnie bezinteresownie, bo przecież kuzyn zapewniał mu dach nad głową i opierunek. Kuba kosił trawę, podlewał róże, czyścił rynny i wykonywał podobne czynności, a wtedy kuzyn odprawił cichaczem ogrodnika i sprzątaczkę.
— Uczciwy układ.
— Owszem, ale wkrótce kuzyn poprosił, a właściwie nalegał, żeby Kuba zastąpił pomocnika kucharskiego w restauracji, na co Kuba oświadczył, że może robić wszystko, tylko nie to, bo jest uczulony na zapach sosów, szczególnie cieknących ze stosu nieumytych talerzy. Tak tym wnerwił swego dobroczyńcę, że musiał opuścić jego dom i wylądował o północy z walizką na ulicy w nieznanej metropolii.
— No to faktycznie kiepsko.
— Na szczęście potrzebowali na gwałt ludzi w hucie i to go uratowało. O jednym wszakże nie wiedział: do takiej pracy nie było chętnych, bo to istne piekło, dwanaście godzin trzeba zaiwaniać wewnątrz wulkanu. Pokazywał mi zdjęcia: stoi w żaroodpornym kombinezonie, metaliczna osłona opada mu na kark i głowę w kasku, potem długą tyczką przebija wylot spustowy z pieca. Dostał nocleg w jakiejś norze, wstawał skoro świt, do huty chodził tydzień lub dwa, aż w końcu nie wytrzymał. „Czy ja kogoś zamordowałem, żeby harować jak niewolnik?” – wyrzucał swojemu odbiciu w lustrze…
— Też miałbym dosyć — wtrącił chudzielec, lecz grubas ciągnął dalej z prawdziwą pasją w głosie, jakby chodziło tu o epizod z jego własnego życia:
— Lustro otuchy mu nie przyniosło, duma nie pozwalała zginać kark jeden chociażby dzień dłużej, to cisnął z gniewem rękawice i poszedł na miasto.
Idzie promenadą, dzień jest ciepły i pogodny, przechodzący obok ludzie robią wrażenie przyjaznych, wszystko znowu jest barwne i ekscytujące. Zagląda w witryny mijanych sklepów, lecz zamiast dekoracji i eksponowanego towaru widzi rzędy liczb: bawełniana koszula – pół godziny pracy, eleganckie buty – trzy godziny, magnetofon kasetowy – nieco ponad tydzień pracy. Liczby nie dają mu spokoju, tańczą przed oczami, a on przelicza, sumuje, trotuar nagle znika mu spod nóg i znowu jest w hutniczej hali przed ziejącym ogniem piecem, wywija w morzu iskier żerdzią, zaciska zęby: jeszcze jedna godzina, jeszcze jeden dzień, tydzień, może miesiąc i będzie mieć to wszystko, wszystko o czym w Polsce mógł jedynie pomarzyć…
Grubas uciął niespodziewanie, bo na dworze zaległa cisza. Kierowca koparki wyszedł z kabiny i przystąpił do pałaszowania na drugie śniadanie bułki z salcesonem. Za jego plecami falował rząd rosłych świerków, których wcześniej nie było widać i tylko poszarpana siatka ogrodzeniowa wskazywała z grubsza miejsce, gdzie jeszcze dwie godziny temu stał imponujący dom. Otyły mężczyzna i chudzielec spoglądali w tamtym kierunku niepocieszeni.
— Wrócił do huty? — Przerwał smętną atmosferę wysuszony jegomość.
— Wrócił.
— Na długo?
— Dwa lata, dwa okrągłe lata i pięć miesięcy niewyobrażalnego tyrania, ale się opłaciło, bo w Polsce i przez sześćset lat tyle by nie zarobił.
— Taki z niego twardziel? A wyglądał bardziej na playboya: opalony, w ciemnej koszuli i białych spodniach, na szyi jakieś wisiorki, amulety…
— Takie ubranie zaczął nosić kiedy poznał Marzenę. Odmłodniał przy niej przynajmniej o dziesięć lat.
— Marzenę? Nie bardzo wiem, kogo pan ma na myśli.
— Przyszłą żonę… O, tę co stoi przy samochodzie i robi zdjęcia. Ten sam mercedes, który Kuba kupił dla niej, a obok garażu zainstalował beczkę z paliwem, żeby nie musiała jeździć na stację. Chodźmy stąd, bo jeszcze nas zaczepi.
Poszli na peron kolejki, żeby podjechać jeden przystanek do „Bachusa” i tam kontynuować rozmowę przy stoliku zastawionym kuflami piwa.
— Podobno to jakaś aktorka — zagaił niepewnie chudzielec.
— Żadna aktorka, chyba z podwórkowego teatrzyku — sprostował pobłażliwie grubas. — To Kuba wprowadził ją na scenę, a dokładnie jego przyjaciel, zajmujący kluczowe stanowisko w ministerstwie. O rolę w teatrze zabiegało wtedy wiele utalentowanych kandydatek, jednak zaangażowano właśnie Marzenę. Później grała nawet w pełnometrażowych filmach, lecz rzadko główną bohaterkę.
— Nic dziwnego, ładna dupeczka zawsze zrobi karierę — zarechotał chudzielec, ale spoważniał momentalnie, przygwożdżony karcącym spojrzeniem grubasa.
— Kuba to sprawił, jemu wszystko zawdzięcza. Gdyby nie on, prałaby skarpetki jakiemuś robolowi w zapadłej dziurze, gdzieś nad Nysą.
Skinął ręką na przechodzącego kelnera i zamówił więcej piwa.
— Był pan u nich w domu? — dociekał chudzielec.
— Zaledwie dwa razy, bo najczęściej mówiliśmy sobie „dzień dobry” przez płot.
— Więc z jakiego powodu pana zaprosił?
— Potrzebował pomocy w naprawie antycznego zegara. Jeździł wówczas regularnie po całym kraju, zaglądał na rzadko odwiedzane strychy poszukiwać wśród rupieci cennych znalezisk. Czasem przepłacał chłopu za bezużyteczny przedmiot, tylko po to, żeby odciągnąć jego uwagę od czegoś unikalnego i bezcennego; wystarczy wspomnieć komodę pamiętającą czasy króla Stanisława Augusta, tak zaniedbaną i zapuszczoną, iż wyglądem przypominała koryto dla świń. Później to czyścił, sztukował, politurował, przywracał dawną świetność. Miał tych eksponatów w domu całą kolekcję. W ogóle był człowiekiem pomysłowym i wielce uzdolnionym; na przykład alejkę od furtki do drzwi wejściowych wyłożył pięknym, kieleckim marmurem…
— Musiało kosztować fortunę.
— Nie jego. Budowali wtedy Dworzec Centralny, a on lubił wszędzie wściubiać nosa i zauważył, że podczas krycia posadzki, wiele płytek ulega uszkodzeniu i glazurnicy wyrzucają je do kosza. Przyniósł im kilka półlitrówek, uprzejmie poprosił, to pozwolili mu zabrać całą stertę potłuczonych kafelków. Robił to z myślą o Marzenie, żeby żyła jak królewna w pałacu, lecz kobiecie nic nie dogodzi.
— To prawda, ale może właśnie dzięki tym staraniom, przyciągnął jej uwagę.
— Ma pan absolutną rację — przytaknął grubas i badał przez moment wzrokiem swego rozmówcę, którego nie posądzał o piekielną bystrość. — Początkowo widziała w nim więcej niż w rówieśnikach: doświadczenie, wyrafinowany smak, status społeczny, a nader wszystko doceniała sposób w jaki ją traktował. — Grubas pociągnął solidny łyk z kufla i otarł sobie wąsy, nie bez widocznej przyjemności. — Akurat wtedy zastałem ich w wyśmienitych nastrojach, bo dopiero co wrócili z wakacji, wypoczęci i szczęśliwi. Marzena chodziła w zwiewnej sukience po domu, Kuba nie odrywał od niej wzroku; gdy tylko wyszła na moment do ogródka, natychmiast posępniał; ujrzał ją ponownie, wówczas twarz mu jaśniała blaskiem, jakby słońce zajrzało w głąb salonu lub anioł jakiś przystanął na progu. „Marzenko, moja Marzenko” — szeptał do niej, a Elea przedrzeźniała: „Mar’cenko, Mar’cenko!”
— Jaka Elea?
— Papuga, którą przywieźli z Grecji, jedyny powiernik ich miłości. Kuba żartował, że Elea powinna być świadkiem na ich ślubie. To były miłe chwile, dla niej, dla niego…
Chudzielec słuchał każdego słowa w skupieniu. Dokończyli pić piwo, a ponieważ wnętrze karczmy wypełniał coraz głośniejszy gwar oraz gęsty dym z papierosów, postanowili zaczerpnąć świeżego powietrza i wracać. Podczas jazdy kolejką padło nieuniknione pytanie:
— Gdzie jest pochowany?
— Na tutejszym cmentarzu.
— To może pójdźmy zobaczyć grób.
— Czemu nie, to niedaleko stąd.
Wysiedli z kolejki i przeszli na drugą stronę torów, postępując dalej poboczem drogi w kierunku przeciwnym do rezydencji Kuby, a właściwie tego, co po niej zostało. Nic nie mówiąc, skręcili w uśpioną uliczkę, biegnącą wzdłuż linii kolejowej, a wtedy mężczyzna o zapadniętych policzkach zapytał ponownie:
— Kiedy odwiedził ich pan ostatni raz?
Grubas zmarszczył czoło i myślał o czymś intensywnie…
— To miało miejsce chyba dwa lata temu… może dwa i pół, trudno powiedzieć. Tak, dwa i pół, bo jestem pewien, że to było na jesieni, nie tej słonecznej, złocistej, ale deszczowej i szarej, jakby rzeczywiście chodziło o zmierzch życia.
— Znowu popsuty sprzęt?
— Nie, tym razem nie potrzebował niczego naprawiać, raczej zwyczajnie pogadać przy czymś mocniejszym, no wie pan, dać upust rozgoryczeniu, jakby od wielu dni nie miał do kogo buzi otworzyć.
— Marzena była z nim?
— Była, lecz jakże odmieniona! Przywitała mnie krótko i zaraz odeszła do swojego pokoju, zostawiając nas samych. Kuba śledził ją uważnie, lecz w jego oczach nie widziałem nic oprócz smutku i niepokoju, jakby chciał rzec: „widzisz, jak ona mnie lekceważy”. Co czas zabrał jemu, podarował jej, bo wypiękniała i wysubtelniała; po dawnej naiwności i manierach prowincjuszki nie pozostał ślad, rozkwitała pełnią dojrzałości i osiągnęła ten rzadko uchwytny punkt, gdy kobieta wie doskonale, co ma powiedzieć, czym odeprzeć argument, a kiedy trzymać język za zębami. Niewątpliwie był to efekt obcowania ze śmietanką towarzyską, ale najwięcej zawdzięczała mężowi, który siedział teraz w fotelu postarzały, a nawet lekko zgrzybiały i narzekał jak dziecko: „Zobacz, ona nie chce usiąść mi na kolanach, przytulić się, pocałować jak dawniej. Marzenko, nie każ, żebym cię błagał, wypij z nami kieliszeczek nalewki”. Miał już pod sześćdziesiątkę, ona nie skończyła jeszcze trzydziestu pięciu lat i teraz różnica wieku była dewastacyjna; nic nie mogło trzymać ich dłużej razem.
— Nie chciał mieć z nią dzieci?
— A na co mu dziecko, skoro była dla niego adoptowaną córuchną.
Minęli nowoczesny kościół i dotarli do prostokątnego pola, stanowiącego cmentarz. Groby nie miały więcej niż kilkanaście lat i wyglądały na morze kamieni, poprzedzielanych w równych odstępach wąskim chodnikiem. Zajęło im sporo czasu, zanim po wielu zakrętach i okrążeniach, odnaleźli ocienioną rzędem anemicznych brzózek mogiłę Kuby.
— To tutaj — odsapnął grubas, ocierając pot z czoła.
— Całkiem niepozorny grób… kto by pomyślał.
— Sam pan rzekłeś: jemu już wszystko jedno; a ja powiem więcej: upał mu nie doskwiera, nie czuje zimna, ząb czasu także go nie rusza, sekunda i milion lat znaczą tyle samo, czyli nic.
— Ciekawe, jak często Marzena odwiedza to miejsce?
— Nigdy.
— Ale nagrobek wysprzątany i kwiaty świeże.
— Obsługa cmentarza ma za to płacone z góry.
— A może jednak czasem przychodzi… To niemożliwe całkowicie zapomnieć człowieka, z którym żyła tyle lat.
— Jeżeli przychodzi, to Kuba wstaje z martwych, a ona ściąga ubranie i siada okrakiem na kopczyku.
— Coś pan… — zaprotestował chudzielec. — Tak mówić nie wypada.
— Czemu? — odparł niewzruszony grubas. — Takiego końca Kuba pragnął: zażyć potrójną dawkę viagry, co przy kondycji jego serca byłoby eksperymentem fatalnym i wykorkować w najlepszym momencie; muskając dłonią jej nabrzmiałe piersi, czując na sobie słodki ucisk jej bioder…
Postali nad grobem do zachodu słońca, po czym ociężałym krokiem ruszyli do bramy wyjściowej, a dalej każdy w swoją stronę. Nie zdążyli odejść daleko, kiedy cmentarz spowił obłok chłodnej mgły i jakiś tajemniczy pył zaczął opadać na groby. W zapadającej ciemności słychać było urywane szepty, chichoty, nawoływania…
W międzyczasie na przeciwległym krańcu wioski z samochodu wysiadła kobieta, prowadząc za sobą przystojnego młodzieńca o fiołkowych oczach i czarnych, kręconych włosach. Weszli na działkę zasypaną gruzem i kawałkami drewna. Spod stóp dochodził chrzęst szkła i kamieni. Młody człowiek badał wzrokiem powierzchnię gruntu.
— Szkoda tych kafelków…
— Zapomnij o nich. Masz plan?
Mężczyzna wyciągnął z teczki plik arkuszy i zaczął obracać nimi w powietrzu.
— Tu będzie pokój główny, połączony z kuchnią i spiżarnią…
Kobieta przylgnęła blisko i oplotła sobie jego czuprynę wokół palców.
— A tutaj nasza sypialnia z łazienką… Chcę, żeby ogród przychodził do mnie we śnie, żeby po nocy spędzonej z tobą, budziła mnie woń konwalii…
Komentarze (38)
Pozdrawiam :)
A najzmyślniejszą grą jest życie, bo nikt zna jej zasad, ani celu.
Heil Jesus! ϟϟ✋
Masz rację, to ma być dzieło sztuki przede wszystkim, statyczne, nieruchome krajobrazy ale zmieniające się stopniowo w świat bajkowy – czyli nasz :D
Czemu Marzena nie padła krzyżem u stóp jego grobowca? Nie mam pojęcia; mogę tylko przypuszczać, że miała go dosyć, nigdy go nie kochała i chciała wymazać go z pamięci, choć oczywiście to jest niemożliwe.
Dziękuję za ciekawy komentarz.🙏
Bardzo podoba mi się początek, opis tej rozbiórki.
A potem.. opierunek czy niektóre inne słowa niekoniecznie dobrze brzmiące w dialogu, trochę sztuczne, więc cała koncepcja pisania niezbyt dobrze się tutaj sprawdzia. I raczej potem jak opis marzenia włożony w czyjeś usta. Marzena?
No i to akurat wydaje mi się bardzo ciekawe ✨
Gdybym miała z tego zrobić film 😉 był by to dialog między duchami👻 to urealniloby moim zdaniem całą historię.
Stare opuszczone domy też są potrzebne. W sumie na plus, bo można się nad tym zastanowić, co tu kogo dręczy. Mam nadzieję, że wybaczysz mi szczery czytelniczy komentarz. Lubię Twoje starannie skrojone opowiadania, a jeśli jest coś nie całkiem idealnego, przemawia to jednak na korzyść, bo jest to bardziej ludzkie.jak ludzki jest smutek samotności a raczej wizji samotności. Pzdr
Akurat tym razem postanowiłem zrezygnować z opisu na rzecz dialogu, w którym łatwiej wyrazić przeciwstawne opinie, może dlatego dialogi brzmią nienaturalnie.
Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam.👋
Dziękuję za 6️⃣ minut cennego czasu🕖 poświęconego na przeczytanie.
감사합니다
W sumie trudno Tobie zaprzeczyć, bo w sztuce nie ma żadnych reguł; każdy pisze inaczej i każdy lubi czytać coś innego. Kiedyś występował w Australii🦘 tak zwany "farting artist", który posypywał sobie zadek talkiem, żeby puszczane bąki przypominały atomowy grzybek. 🍄 W przerwach wsadzał paluszek do dziurki, wąchał go i pocieszał widzów: „o, jeszcze nie jest tak źle”.💩💨
To jest portal literacki, a ze wszystkich odmian zawiści, najgorsza jest zawiść o talent, dlatego znając Twoją nadwrażliwość, zalecam perspektywiczne i humorystyczne traktowanie komentarzy (moich również).😎
To właśnie wydedukowałem z Twoich tekstów — boisz się, że znikniesz, przestaniesz być zauważany, odejdziesz w mrok zapomnienia, a jeżeli tak, to radzę: pisz, pisz jak najwięcej, codziennie wrzucaj stos słów, bo żeby coś złowić, niejedną sieć zarzucić należy; żeby coś upolować, wiele strzał z łuku trzeba wypuścić, tak samo, żeby COŚ napisać, trzeba dużo pisać. 🏹🦌🪶
Albo może nagram Świerßcza, i napiszę, że to według starożytnej teorji muzycznej :D
A jeśli o pisanie chodzi, to Peiper wydawał czasopismo za swoje, a i tak nic z tego nie było. Podobnie moje pisanie prozą na sposób by nie udało się postawić przecinka: tego nie da się na pół gwizdka, żeby przyzwyczaić, bo to przeskok do innego myślenia. Dzięki za wysłuchanie :)
Po przeczytaniu trzech ostatnich komentarzy (napisanych w łącznym odstępie 11 godzin), zauważyłem między pierwszym, a ostatnim zmianę nastroju i dzięki temu doszedłem do wniosku, że do tych nut, słów, tonów, melodii i ogólnie rzecz biorąc: wszystkich elementów mowy i muzyki, powinieneś jeszcze dołączyć czas, który ma również wpływ na percepcję zjawisk. Ten sam utwór może brzmieć beznadziejnie jednego dnia, ale całkiem zadowalająco kilka dni później. Czasem, jeśli czujesz, że wszystko idzie źle, warto po prostu usiąść bezczynnie na pokładzie i dać żaglówce płynąć tam, dokąd zapędzi ją wiatr, aż czynnik czasu dokona pozytywnych zmian.
Jeżeli to co robisz, sprawia Ci przyjemność, cel osiągnąłeś, bo tak chyba postępuje większość osób: tworzą dla siebie. A jeśli przy okazji sprawisz komuś swoim dziełem odrobinę radości, wzruszysz go w jakiś sposób, skłonisz do myślenia, będzie to więcej niż można oczekiwać.
W najgorszym razie, zawsze możesz wyjawić, co Ci leży na sercu💜 i otrzymasz szczerą odpowiedź. 🤞🆗
Szczerze, to niewiele z tego rozumiem, widzę jedynie, że przechodzisz przez jakiś burzliwy proces twórczy, tylko nie jestem w stanie odgadnąć, co jest jego celem ostatecznym: zrobić coś dla siebie, dla kogoś, dla ludzkości?… Może powinieneś napisać o tym osobny artykuł, wtedy przynajmniej poznasz reakcje czytelników.
Co do Mozarta: podobno potrafił słyszeć wszystkie instrumenty orkiestry od początku do ostatniego taktu symfonii jednocześnie, no ale on znał nuty wcześniej niż słowa. 🎶🤩
Dzięki za info o Mozarcie, próbowałem znowu słuchać Freiburgerów coś, bo podobno dobre, ale jeszcze dalej ode mnie...
Dziękuję za cytat z Peipera; jest naprawdę przepiękny i o to właśnie chodzi: przeżyć jeszcze jeden moment ekstazy; reszta jest szumem atomów… 🌌🤪
Dzięki :)
Jednakowoż brakuje mi trochę... "drzazgi pod paznokciem" w fabule. Zapewne wiesz,co mam na myśli.
Zbyt równo ta rzeka płynie. Ale to moje odczucie jeno:)↔Pozdrawiam🤗:)
Oczywiście Twoje odczucia są jak najbardziej na miejscu; piszesz inaczej, więc to całkiem naturalne, że masz specyficzne oczekiwania i dobrze, że tak jest.
Dziękuje serdecznie za cenne uwagi.🙏
A tak a propos→Jak narysować czworokąt, o kształcie trójkąta?
Akurat uważam, że piszesz kwieciście i poetycko, co w literaturze polskiej jest typowe. Ja natomiast większą część biologicznego życia spędziłem na drugim końcu świata, gdzie ludzie wyrażają myśli oszczędnie i prozaicznie, więc na pewno ten sposób myślenia wywiera jakiś wpływ na mnie.
„Jak narysować czworokąt, o kształcie trójkąta?” — nie mam pojęcia; nawet nie potrafię odgadnąć, jaki to ma związek z Twoim komentarzem. 🟩🔺😂⃤
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania