Poniemieckie piękno jest małą dziewczynką piszącą listy miłosne

Chcę to opisać, opisać to spróbuję. Pytanie, czy jest w ogóle możliwe scharakteryzowanie starej, poniemieckiej architektury, starego domu, jednego, dwóch, trzech i iluś tam domów – tej całej skomplikowanej, pogmatwanej, poszatkowanej, piętrzącej się kaskadami, wertykalnie i horyzontalnie, ornamentalnej zabudowy. Zabudowy i nie tylko. I jeszcze wrażeń i impulsów wszystkich, jakim ulegam, gdy spoglądam na wyblakłe, szare, a jednak słońcem rozświetlone i niby grzanki zagrzane fotografie, żywe fotografie albo też urywki wspomnień, tu opisywanych, a kulturowymi zwanych walorów – tych śląskich skarbów. I jeszcze wrażeń, gdy spozieram na fotografie i obiekty istniejące nadal w tak zwanym realu, w świecie rzeczywistym, rzeczywiście istniejące, ale w jakiś taki niefizyczny, pozamaterialny sposób, jak gdyby zrobione były – te obiekty, sfotografowane, zapamiętane, wydobyte z pokładów pamięci... i te domy, i te skupiska domów, kościołów, ulic i wiaduktów... i tak dalej – z mgieł i cieni, z szarości i impresjonistycznej światłoczułości, z masła, z wody, z mleka, ze śmietany, z dżemu, z kremu, z mchu, z nici pajęczej, z kurzu, z pyłu, z oddechów nieistniejących, bo nieżyjących osób: dawnych domowników, lokatorów, mieszkańców, obywateli, burżuazji dawnej, dawnych rolników i niegdysiejszych panów, kiedyś tam sobie żyjących i Pana Boga chwalących – ludzi i ludzkich sekretów przez tych ludzi zabranych do grobu.

Widzę nieopodal tych domów poniemieckich dorodne sady, wypielęgnowane i wypracowane dzięki harówce od dawna nieistniejących ludzi, sady karmiące beztroskie, umorusane jagodami i miodem dzieci jagodowe niemieckie, które już dojrzały zapewne, z całą pewnością, w związku z powagą narratora, na bank dojrzały do dorosłości. Do starości. I potem także do śmierci dojrzały. Są te dzieci tak samo anonimowe, jak anonimowi są ich ojcowie i dziadowie, jak anonimowe są losy pojedynczego owocu z danego drzewa, z danego zbioru, w danym roku przeprowadzonego. Wiem nic o nich i nic – a wiem, co mówię – nic kompletnie nie wiem o owocach z drzew ze starych poniemieckich albumów. Czy są smaczne, czy soczyste, czy słodkie? Kto je jadł, kiedy i czy w ogóle jadł?

Widzę namiastkę bytu, ślady dawnego życia, istnienia widzę ślady dawnego i czuję, a czuję tak, jakby istniało nieistniejące i istniejące nie istniało. Widzę stare wydania nutowe, mistrzowskie edycje, książki stare widzę, stare przedmioty codziennego użytku i zbytku: stare obrazy, fontanny, stare marmury, posągi, elementy starych zdobień w kształcie winorośli uwikłanych w inną winorośl i inne rośliny... i w słoneczne promienie, i nawet w samo słońce. Słońca nie widzę. Rośliny widzę chyba również, inne widzę – drzewiaste, krzewiaste, duże, małe, większe, mniejsze – na tle winogron. Widzę i czuję też. Dotykiem, nie tylko wzrokiem, ale i dłońmi. To takie moje odczuwanie poprzez dotyk. Widzę oczyma malarza i zwykłym, tym zwykłym spojrzeniem, tym sobie najzwyklejszym zerkaniem, spozieraniem, mechanicznie namacalnym widzę poniemiecką rampę, kolejową stacyjkę, stacyjki obdarty mur ceglany, a wzdłuż muru – sznur widzę drzew, lip i nawet trochę je czuję w nosie, te lipy, te postgermańskie, jak pachną i kwitną. Jakie to wszystko stare! A jakie jare!

Co to w ogóle znaczy – się pytam – poniemieckie? Poniemieckie jest klasyczne piękno, taki tamtejszy ordnung. Mamy poniemieckie, przestrzelone słońcem, sfotografowane uśmiechy dzieci, to znaczy dzieci są niemieckie, a fotografie są poniemieckie. Arcydzieła są, bywają, często się zdarzają poniemieckiej sztuki dekoratorskiej i rzemieślniczej opusy. Są klimaty małomiasteczkowe, minione, przeszłe, niewyraźne, zamglone, patyną starości przykryte. Poniemieckie są, mogą być ruiny spowite mgłą tajemnicy i niedookreślenia, niedopowiedzenia. I to właśnie: niedopowiedzenia. Tego właśnie nie napiszemy, nie uda się tego zamknąć w klatce utkanej ze słów i zdań, zrobionej, sporządzonej, z akapitów splecionej, z akapitów, z rozdziałów i tomów.

Oto są cząstkowe elementy, takie elektrony bez protonów, swego naturalnego kontekstu pozbawione, swego mikroświata, wiązania elektronowego, zapamiętanej rzeczywistości bezkontekstowe skrawki. Są oto więc, takimi właśnie je zapamiętałem, kiedy byłem mały, mały bardzo, a nawet jeszcze bardziej, jak mały byłem i młody, ale jednak nie aż tak bardzo młody, bym nie mógł zdać sobie sprawy z treści zapamiętywanych, z treściwości zapamiętywania swojego. I choć młody byłem, to tyle aż, aż tyle zakodowałem: porcelanową rybę, kufer z lalkami na stryszku, monumentalne lustro ozdobne, którego rozbicie siedem lat nieszczęść mogło na mnie sprowadzić, gdybym je stłukł, ale nie stłukłem, i to na szczęście, na szczęście… i ozdobną pozytywkę z wizerunkiem tajemniczej, podejrzanie tajemniczej dziewczynki-malinki zgrabnej i ładnej, o której za chwilę, przyciężkawą szafę dębową, rośliny wokół domu: maciejkę, pokrzywy, porzeczki, agrest, czereśnie (czereśnie jako sad i czereśnie jako czereśniową alejkę). Także bez ślicznie zapamiętałem kwitnący i mnóstwo polnych kwiatków na wieńce plecione. I rój owadów, pszczółek i mrówek, które uwielbiałem obserwować w dzieciństwie, też mi wleciał do kina pamięci, w seans się przelał. Do pamięci mej i do łba mi wszedł. To właśnie: do łba.

Ale miałem mówić jeszcze o dziewczynce, tajemniczej jakąś wielką i nieprzeniknioną niby kosmos caluchny tajemnicą. Mała ta pojawiła się znienacka w starej kuchni, a w moim domu i życiu. I zaprosiła do licznych gier, spośród których jedną zapamiętałem w sposób szczególny. Zabawa cmentarna, bo tak ją ochrzciliśmy, polegać miała na pochówku gołąbka, którego rano znalazłem przy drodze przejechanego. Ceremonia była oczywiście na niby, jak wszystko inne w naszym świecie z waty cukrowej i pierniczków, ale nam, dzieciom, wystarczała taka oto skromna namiastka rytuału, surogat świata dorosłych w postaci ptasiego pogrzebu z fikcyjnym księdzem, z organistą bez instrumentu i fałszywymi żałobnikami-przebierańcami.

Ale te gierki i zabawy są wszystkie nieistotne, oto bowiem najważniejsza jest dziewczynka i to, skąd się wzięła, kiedy i w jaki sposób pojawiła się w życiu oraz przede wszystkim jak znikła. Pamiętam, że nigdy wcześniej jej nie widziałem. Nie była od nas i wydawało się nawet, że pochodzi gdzieś z daleka, lecz nigdy nie odważyłem się o to spytać. Pojawiała się u nas przez tydzień, dwa, zawsze pełna entuzjazmu i z nowymi pomysłami na spędzenie wolnego czasu. Wymyśliła i zainicjowała wiele różnych zajęć i wspólnych wycieczek. Aż w końcu pewnego razu zniknęła i tyle ją widzieli. Albo raczej: więcej się jej nie widziało.

Pamiętam, że długo nad tym dumałem, że wypytywałem księdza, wójta i sąsiadów o nastoletnią piękność, że rozmawiałem na jej temat z kolegami, męczyłem ich i zmuszałem do odpowiedzi. Niestety: wszystko na próżno, niczego bowiem, ale to kompletnie niczego nie udało się ustalić. Mała zapadła się jakby pod ziemię. Już miałem pogrzebać wspomnienia wspólnych z nią rozmów i zabaw, już miałem dać za wygraną własnej niemocy i brakowi detektywistycznych talentów, gdyż – nie da się ukryć – nie byłem Sherlockiem Holmesem, gdy nagle, bez wyraźnej przyczyny, przypomniałem sobie spontanicznie o pewnym sekretnym schowku, a mianowicie poniemieckim spichlerzu, który znajdował się na stryszku dobudówki, a jednocześnie nad starą kuchnią. I zaraz też tam pognałem. Kierowany jakimś przeczuciem, zajrzałem do środka i zaniemówiłem.

Stary spichlerz zasadniczo był pusty, lecz na jego dnie znajdował się pożółkły ze starości i zaadresowany do mnie list. Mógłbym przysiąc, że mała ma z nim coś wspólnego i że się do mnie z przeszłości uśmiecha, do zabaw zaprasza. Tak więc zarumieniłem się i czym prędzej zacząłem czytać, poczynając od słów, które brzmiały tak…

Chcę to opisać, opisać to spróbuję. Pytanie, czy jest w ogóle możliwe scharakteryzowanie starej, poniemieckiej architektury, starego domu, jednego, dwóch, trzech i iluś tam domów – tej całej skomplikowanej, pogmatwanej, poszatkowanej, piętrzącej się kaskadami, wertykalnie i horyzontalnie, ornamentalnej zabudowy. Zabudowy i nie tylko. I jeszcze wrażeń i impulsów, wszystkich, jakim ulegam, gdy spoglądam na wyblakłe, szare, a jednak słońcem rozświetlone i niby grzanki zagrzane fotografie, żywe fotografie albo też urywki wspomnień i tu opisywanych, a kulturowymi zwanych walorów – tych śląskich skarbów. I jeszcze wrażeń, gdy spozieram na fotografie i obiekty istniejące nadal w tak zwanym realu, w świecie rzeczywistym, rzeczywiście istniejące, ale w jakiś taki niefizyczny, pozamaterialny sposób, jak gdyby zrobione były – te obiekty, sfotografowane czy zapamiętane i wydobyte z pokładów pamięci... i te domy, i te skupiska domów, kościołów, ulic i wiaduktów – z mgieł i cieni, z szarości i impresjonistycznej światłoczułości, z masła, z wody, z mleka, ze śmietany, z dżemu, z kremu, z mchu, z pajęczyny, z kurzu, z pyłu, z oddechów nieistniejących, bo nieżyjących już osób. I tak dalej, i tak dalej. A reszta nie jest milczeniem, ale należy do mnie.

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • befana_di_campi 10.03.2020
    Za dużo w tym emfazy, a przecież można by krócej i jednocześnie nie mniej interesująco.
  • maciekzolnowski 10.03.2020
    Dzięki za opinię i pozostawienie tu swojego śladu, Befane; miło mi. :-) Ta rozbuchana emfaza wynika po prostu z tego, że nie mogłem się zdecydować, czy pisać mam o dziewczynce, czy też może o - że tak powiem - estetyce krajobrazu kulturowego. Wydaje się, że dziewczyna, choć dla tekstu ważna, to mimo wszystko jest tutaj bohaterką zaledwie drugiego planu.
  • befana_di_campi 10.03.2020
    Nie jest "drugiego planu". Ona w tym miejscu tkwi, ponieważ żyje w Równoległym Świecie. Względnie, jak kto woli, egzystuje w pozagrobowym życiu; w tym, co nadal stanowi jej jestestwo.
  • Bożena Joanna 11.03.2020
    Jak zawsze zachwyca mnie Twój styl, gdy opisujesz Twoje rodzinne strony. Czuję zapach bzu i jabłek, mam wrażenie, że stanęłam w tych krajobrazach. Brak we mnie współczucia w stosunku do Niemców, zgermanizowali już Piastów na Dolnym Śląsku. Współczesna historia też ma w tym swoje źródło, jakim są ofiary poniesione w czasie Powstania Warszawskiego i utracona na zawsze Warszawa ze swoim swoistym klimatem międzywojnia. Serdecznie pozdrawiam i chętnie przeczytam tego typu nowe opowiadania.
  • maciekzolnowski 11.03.2020
    Dziękuję, Drogie Panie, za komentarze.
    Zgoda, Befana di Campi, dziewczynka jest ważna i jako przyczynek do wprowadzenia wątku kapsułki czasu, i dla samej fabuły, choć fabuły tutaj jak na lekarstwo.
    Jest mi niezmiernie miło, Bożenko, że doceniasz styl i te moje wyprawy pamięci ulotnej w przeszłość kochaną. Śląsk to są strony, z których pochodzę, polskość to moja dusza i duma moja, a niemieckość mam po prostu w genach. Pochodzę z Prudnika, w woj. opolskim, a konkretnie, to z Racławic Śląskich. To są piękne – nawiasem mówiąc – tereny o bogatej historii, gdzie spotykają się: Wschód z Zachodem, Kresy ze Śląskiem, Niemcy z Polską, kultura kolejarska z agrykulturą, dawne z jeszcze dawniejszym, a nawet Płaskowyż Głubczycki z przedgórzami sudeckimi. Zaprawdę: wiele by można było o tym mówić i wiele pięknych albo strasznych rzeczy wspominać.
    Pozdrawiam! :-)
  • Pan Buczybór 11.03.2020
    Świetne opowiadanie. Wciąga całkowicie, te wszystkie opisy są naprawdę magiczne, żywe, naprawdę czuć to wszystko, tę przyrodę, klimat dawnych lat, architekturę. Ogólnie Śląsk i opisywane tu czasy są mi bardzo odległe, ale oczyma wyobraźni widziałem to wszystko naprawdę dokładnie. Interesująca jest też konstrukcja zdaniowa - momentami nieco mecząca, ale przez to rozwleczenie i dynamizm konstrukcyjny w pewien sposób hipnotyzująca. Raz jeszcze: naprawdę bardzo dobre opowiadanie.
    Pozdrawiam
  • maciekzolnowski 13.03.2020
    Dzięki, naprawdę się cieszę, Mr Buczybór, trochę, ale tylko trochę pojechałem Szczepanem Twardochem (IMO niezły autor, piszący po polsku o Śląsku), pozdrawiam również! :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania