Portret owalny (creepypasta)

Czasem zwykły pochmurny dzień u swego schyłku wydobywa z dojrzałej wiejskiej jesieni ten charakterystyczny odcień brązu, przywodzący na myśl mahoń albo ciemnofioletowy palisander. A wtedy cała okolica, łąki i pola, pola i lasy, lasy i domy oraz ludzie w tych domach mieszkający – stają się nosicielami tej jednej barwy pochodnej, brązopodobnej, nieomal złotej, nieodzownie kojarzącej się z melancholią, przemijaniem, a także swego rodzaju tajemnicą. Bo jesień jest najbardziej tajemniczą spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata. I nawet ta jej dyskretna szata z mgieł, rosy i ściekającej z nieba wody, ma w sobie coś takiego nieprzeniknionego, coś zupełnie nie do pomyślenia. Wtenczas to – na chwilę przed zapadnięciem zmierzchu, kiedy nie żal tych kilku dodatkowych godzin, godzin nadliczbowych, które normalnie spędziłoby się na dworze na grze i zabawie z rówieśnikami – wtedy właśnie najlepiej się opowiada, a także najlepiej słucha historii o duchach, demonach, wilkołakach i wampirach.

Katowice. Na zewnątrz słońce skryte za niezdrową mgiełką, naokoło mnóstwo różnorakich szkód górniczych, dołów i zapadlisk, a w środku w chatynce gwarno jak w ulu. Oto jest dom moich dziadków: Reny i Władysława. Ten dom kojarzył mi się od początku z mlekiem w proszku, zupą z gwoździa, zrobioną z niczego, oraz płatkami śniadaniowymi: owsianką ugotowaną na mleku. A, i jeszcze z kminkiem. Wszędzie unosił się zapach tego ziela zmieszany z aromatem kartoflanego piure. Mimo socjalistycznej degrengolady, dekadencji peerelu w jego schyłkowej fazie, Murcki oznaczały dla mnie zawsze wesoły nastrój nas wszystkich i przednią zabawę w gronie rodzinnym.

A była to rodzina niezwykle liczna, ze strony ojca, której członkowie należeli do tego typu ludzi, co to nie gardzą biesiadą we własnym – najlepiej – gronie. Co najmniej raz do roku, w naszym rodzinnym gniazdku na Śląsku, odbywał się walny zjazd wszystkich wujków i ciotek, czemu towarzyszyły różne hulanki i swawole tłumnie przybyłego na ten zjazd przychówku – moich kuzynów i kuzynek. Były to dzieciska w różnym wieku, co sprzyjało dodatkowo zacieśnianiu międzypokoleniowej więzi, bowiem tak zwane starszaki opiekowały się maluchami, zastępując im niejednokrotnie ich własnych rodziców. Ci ostatni mogli więc biesiadować aż do białego rana, podczas gdy malcy zajmowali się sobą: śpiewali piosenki, opowiadali bajeczki i straszne historyjki na dobranoc, a gdy wreszcie sen ich zmógł – wspólnie śnili beztroskie rojenia w pokoju na łóżku małżeńskim albo przygotowanym naprędce materacu na pół sypialni. W praktyce wyglądało to tak, że dorośli pozostawali do późna w części mieszkalnej na piętrze, dzieci zaś zaraz po dobranocce schodziły do czegoś w rodzaju przytulnie urządzonej piwnicy z zaadaptowanymi na pokoje komórkami. Od świtu do zmierzchu było zawsze sporo wspólnej zabawy i spacerów na wolnym powietrzu, a po zapadnięciu zmroku wszystko się uspokajało i milkło i w ruch szła wyobraźnia. Tak z grubsza przedstawiały się zwyczajowe rodzinne mityngi. Jednakże sporadycznie odbywały się też i inne, bo wyjazdowe sesje, spośród których jedną zapamiętałem w sposób szczególnie dotkliwy i bolesny. I o niej właśnie traktuje ta opowiastka.

Tak więc pewnego razu odbywał się tradycyjny zlot braci i sióstr ze strony taty. Wszystko to ładnie, pięknie, tym razem miało być nawet jeszcze ciekawiej, gdyż młodsi i najmłodsi członkowie familii mogli liczyć dodatkowo na trzy dni laby pod okiem najbardziej pobłażliwego z wujków w jego góralskiej chatce w Zakopanem. Wuj był kustoszem starego zameczku i pozwolił mi oraz mojemu kuzynostwu nocować w jednej z przyzamkowych komnat na poddaszu. Mieliśmy tylko być grzeczni i niczego nie dotykać. Byliśmy podekscytowani nie tyle samą aurą tajemnicy, jaka bez wątpienia unosiła się nad zabytkową budowlą, co faktem, że rodzice pozostawili nas na tych parę nocy samopas, ofiarowując wolność i swobodę, a wuj śpi gdzieś w niezbyt odległym, ale też i nie za blisko położonym alkierzu.

Nas, dzieci było licząc ze mną pięcioro, zarówno kuzynów, jak i kuzynek. Najstarszym z ferajny był Binio, najmłodszym zaś – Jasiu. Ja sam, wraz z Anią i Bożenką, moimi rówieśnicami, zaliczałem się do średniaków. Świetnie się razem bawiliśmy, a gdy nadeszła stosowna pora wuj wywiózł nas na odludzie i powiedział tak:

– Zbysiu, Maćku, odpowiadacie za wszystko, co się tutaj dzieje. Uważacie na młodszych zwłaszcza. Aha, i staracie się nie opuszczać strychu po zapadnięciu zmroku. Arkana dotyczące tej budowli mogą być niebezpieczne i niezdrowe dla waszej wyobraźni. Dziś śpicie jak królowie: na zamku. Co wy na to?

– Hurra! – zgodnie zakrzyknęła rozradowana dzieciarnia.

Tak więc niezwłocznie udaliśmy się na poddasze majestatycznego budynku, zagubionego gdzieś pośród górskich szczytów, w którym wszystko wyglądało doprawdy magicznie, a światło w kątach i zaułkach osiągało ten szczególny, głęboki i uroczysty odcień chabru i gdzie nad strychem samym krążyła jakaś niewypowiedziana aura, jakiej w gruncie rzeczy wszyscy po tym miejscu oczekiwaliśmy. Była to aura na poły mistyczna, na poły pogańska, a w każdym razie wprost wymarzona do snucia mrożących krew w żyłach opowieści na Halloween. W wątłym szafirowym świetle biurowej lampki poddasze jawiło się nam niczym zapomniane przez Boga i ludzkość królestwo, którym władają krwiożercze pająki-giganty. Wszechobecny kurz pokrył bezużyteczne meble i antyki warstwą patyny, należącej się im przez zasiedzenie, a raczej zastanie. Za oknem wiatr nucił posępną arię szarej i ciemnej godziny i rzucał od niechcenia opadłymi z drzew liśćmi: a to na lewo, a to znów na prawo. Miast tykania starodawnych zegarów z kukułką, wycedzane z mozołem kropelki dżdżu bijące o szybę odmierzały sekundy, minuty, a nawet godziny, spośród których jedna niewiele bardziej różniła się od drugiej i miała wymiar święty-niepojęty.

W takiej oto przepięknej scenerii, ułożyliśmy się, bynajmniej nie do snu, na obszernym materacu, rozesłanym w jedynym w miarę rozświetlonym kącie i nakryliśmy się szczelnie grubym kocem w taki sposób, ażeby zakrywał nasze głowy, a następnie zapaliliśmy latarenkę – współczesny odpowiednik starodawnej pochodni. Miała dawać trochę światła i dodatkowo uwypuklać eteryczny nastrój. Binio, głupek, przyłożył ją sobie do ust, niemalże wkładając żarówę do środka i ukazując wszem i wobec krwistą barwę cielesnej swej powłoki – tętniące utajonym życiem czerwone krwinki w mięśniach składających się na Biniową gębę. Fuj, nie chcieliśmy tego widoku dłużej oglądać ani znosić. Podsycane przez ponad godzinę młode umysły, spragnione świeżej krwi i mięcha, ale nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, oczekiwały zgoła subtelniejszych i bardziej wysublimowanych doznań zmysłowych i przede wszystkim duchowych. Toteż nie namyślając się ani chwili dłużej, zrobiłem głęboki wdech, potem króciutką, teatralną pauzę, a następnie zwróciłem się do zebranej ferajny:

– No, kochani, to kto zaczyna? Tylko pamiętajcie, tak jak żeśmy się umawialiśmy. To ma być naprawdę coś strasznego, coś okropnego i potwornie obleśnego, okej?

– Ej! Mogę ja? – niepewnym i piskliwym głosem zapytał Jasiu i chyba zaraz też pożałował, że w ogóle się odezwał, jako że kompletnie nie wiedział, od czego ma rozpocząć snucie przerażającej historyjki. – Dziadek mi opowiadał – kontynuował mimo wstępnego oporu – że kiedyś, jak jeszcze był silny i młody, spotkał w Beskidach niedźwiedzia. Wracał właśnie z trzydniowego wypadu w góry i spieszył się na pociąg do Rycerki czy gdzieś. W lesie między trzecią a czwartą było jeszcze nadal bardzo ciemno, i to mimo letniej lipcowej pory. Szedł kompletnie zarośniętym i przez deszcz zmoczonym szlakiem z bazy namiotowej w kierunku wsi i asfaltówki. I tak idzie i idzie. I nagle… to słyszy!

– Co słyszy? Co?! – przerwałem odruchowo.

– No, ten dźwięk ogromny.

– A czy dźwięk może być ogromny? Albo, dajmy na to, mały? – wtrącił się Binio.

– Może być mały jak ptaszek albo wielki jak niedźwiedź, to zależy. Słuchacie czy gadacie?! No więc idzie i idzie zarośniętym szlakiem w kierunku wsi. I nagle słyszy, jak rozlega się trzask. Ogromny! Spodziewał się, że jak przystanie i wyraźnie odchrząknie, o tak: „uhu”, to płochliwie zwierzę, bo to musiało być zwierzę, a nie człowiek, zerwie się do ucieczki i już. Tymczasem to coś, czymkolwiek było, na dobre zamilkło i więcej się nie poruszyło. Przyczaiło się tak jakby. Gdyby to był dajmy na to jeleń, dawno wziąłby nogi, a raczej racice za pas. Dziadek przez cały czas miał w uszach ten ogromny trzask, a serce waliło mu, jak nie wiem co. Ale nie było innej rady: nie mógł się zatrzymać w pół drogi do wsi i musiał kontynuować swój marsz w dół. Wszelkie podręcznikowe sposoby na niedźwiedzia, jakie dziadek znał, okazały się mało przydatne, no może za wyjątkiem jednego. Postanowił mianowicie nie świecić zwierzęciu prosto w oczy latarką, nie drażnić go. Zaczął tylko wydzierać się na całego i śpiewać patriotyczne pieśni, po czym przeszedł wąwóz, minął potok i pierwsze gospodarstwa i dotarł szczęśliwie do drogi. I dopiero tam uznał, że w końcu jest bezpieczny.

– Ale tego, co mu się przytrafiło… – zaczęła Bożenka, lecz nie dokończyła, gdyż Jasiu wszedł jej w słowo.

– No dokładnie! Tego, co mu się przydarzyło, do końca życia nie zapomni. Koniec historyjki.

– E, słabe to – podsumowałem. – Ani to o duchach, ani o wampirach i na dodatek wcale niestraszne. Kto następny?

– Ja znam – odezwała się Ania – legendę o tajemniczym przybyszu, który pewnego razu zjawił się u babci Reni w domu. I potem już zawsze przychodził o tej samej godzinie pomilczeć, posiedzieć sobie i ogrzać się przy kominku, bo działo się to zimą i było strasznie, strasznie zimno. Z dachu zwisały długaśne sople niczym gile z Biniowego kulfona, he, he, a na szybach Dziadek Mróz naszkicował abstrakcyjne fraktale.

– Wierzysz w Dziadka Mroza? No coś ty! – zaśmiałem się.

– Co to są fraktale? – spytał Jasiu, ale nie doczekał się odpowiedzi.

– Czas płynął, a dziwny nieznajomy wciąż przyłaził i przyłaził, przyłaził i przyłaził.

– Przyłaził i przyłaził, widać lubił sobie tak połazić od czasu do czasu, hi, hi – dodałem i roześmiałem się jak głupek.

– Przychodził tak długo, aż razu pewnego wybiła ostatnia godzina życia najstarszego z domowników (świeć Panie nad życiem wujaszka Romana, kuzyna babci, bo o nim mowa) i śmierć się o jego duszę upomniała. Tajemniczego jegomościa nigdy więcej we wsi nie widziano, a słuch o nim wszelki zaginął. O, i taka to opowiastka.

– I co było potem?

– Zamknij się, Jasiu! Nie psuj nastroju głupimi pytaniami! – zrugałem kuzyna.

– Niezła ta legenda, naprawdę niezła! – Bożenka nie potrafiła ukryć zachwytu. – To może ja teraz, zgoda?

– Ej no, chwila! Chce mi się lać! – zawołał Jasiu, a następnie zwrócił się do mnie. – Zaprowadzisz mnie do klopa?

Nie było innej rady i należało się ruszyć. Po drabince zeszliśmy na dół, na pierwsze piętro. Następnie szliśmy długim korytarzem, pełnym różnorakich przedmiotów: mebli, zbroi, zdobnych waz i efektownych obrazów… no i innych jeszcze staroci. W skąpym świetle pełgających niepewnie lampionów, wnętrze wyglądało upiornie, jak jakieś pandemonium. I pomyślałem nawet – pamiętam – że miejsce, reklamujące się jako muzeum, powinno być otwarte wyłącznie w nocy, a funkcjonować jako gabinet strachów. Tak, dokładnie tak – strachów! Godzina musiała być zapewne późna, bowiem jesienna szarówka przepoczwarzyć się na dobre już zdołała w głęboką niczym otchłań koszmaru czerń złowrogiej nocy. Błąkaliśmy się tak sam nie wiem, jak długo, nasłuchując skrzypnięć i innych dziwnych dźwięków, które od czasu do czasu dobywały się z mrocznych zaułków prastarego kasztelu. I choć sytuacja stawał się z minuty na minutę coraz bardziej osobliwa, to mimo wszystko przekonany byłem, że gdzieś na piętrze winna znajdować się owa łazienka, która mignęła mi – daję słowo – kiedy parę godzin temu w towarzystwie wujka zjawiliśmy się w tym surowym gmaszysku. W końcu po około dziesięciu minutach pałętania się po nieogrzewanym, zimnym labiryncie znaleźliśmy się wreszcie u wrót klozetu, który jak się potem okazało krył się w skąpo oświetlonej wnęce, tuż za schodami. Uf, nareszcie – pomyślałem.

Przystanąłem i zacząłem wpatrywać się w przeciwległą ścianę zapełnioną malunkami, starając się nie myśleć o niczym i czekając cierpliwie na załatwiającego swe naturalne potrzeby kuzynka. Ja sam odpryskałem się już wcześniej. W pewnej chwili moją uwagę przykuła twarz młodej arystokratki, uwieczniona na portrecie owalnym. Kobieta o dziewczęcej i nieskazitelnej urodzie uśmiechała się do mnie tyleż subtelnie, co tajemniczo. Zaraz też przypomniała mi się pewna tragiczna historia, na jaką natknąłem się wertując tutejsze księgi i stary katalog dzieł sztuki. Teraz już wiedziałem, o czym będzie kolejna dobranocka – moja z kolei opowiastka. I że nic, dosłownie nic pod względem straszności jej nie przebije. Malec również zwrócił na odchodne uwagę na ów malunek, który zlustrował z należną mu atencją i o wiele bardziej przenikliwie ode mnie. Po tym wszystkim udaliśmy się z powrotem na górę, zziębnięci i przytłoczeni ogromem nocnych wrażeń, zastając kuzynostwo o dziwo jeszcze całkiem, całkiem rozbudzone.

Bożenka kończyła właśnie bajanie o pewnym chłopcu, któremu lunaparkowa wróżka przepowiedziała okrutną śmierć z rąk, a raczej ze strony maszyny, tej czy innej, takiej czy owakiej. Chłopiec miał podobno wydrwić Cygankę, bo to była wesoło-miasteczkowa Cyganka, ale wkrótce, gdy wracał samotnie do domu, przekonał się na własnej skórze, że różne napotkane po drodze maszyny i urządzenia, zaczynają go osaczać i prześladować, jakby się razem zmówiły. Nic sobie z tego z początku nie robił, bo i ataki „ożywionych” ustrojstw nie były groźne. Któż z nas bałby się wrednego do bólu telefonu czy wściekle agresywnego walkmana? Lecz wkrótce został zaatakowany przez inteligentny helikopter samosterujący, który akurat – pech chciał – przelatywał w pobliżu. Upatrzył on sobie chłopaka, namierzył go i bez większych problemów zlikwidował. I to już był koniec bajki, gdyż: po pierwsze – Bożenka dostała nagłego ataku ziewania, i po drugie – jej bohater został unicestwiony, nie było więc o czym dłużej opowiadać.

Mogłem więc zakończyć ten wieczór fajerwerkiem, jakimś mocniejszym akcentem i oddać się wreszcie pod opiekę Morfeusza. Zacząłem tak:

– Jedna z legend głosi, że dama z obrazu, który wisi w korytarzu na piętrze, porywa dzieci. – Te porwania to sobie oczywiście zmyśliłem, ale nikt o tym nie wiedział. – Arystokratka ta była kiedyś nieszczęśliwie zakochana. A ponieważ jej rodzina nie chciała zgodzić się na mezalians, toteż popełniła samobójstwo w jedną z tych zimnych i przepięknych nocy jesiennych, pełnych gwiazd i pohukujących ptaszydeł. I kiedy tylko księżyc pojawi się na niebie czystym jak łza, dama zabiera malców do siebie, chcąc poczuć się choć przez chwilę jak matka. Porwani nigdy nie wracają, a wszelki ślad po nich ginie.

Opowiastka była na tyle ciekawa i dająca do myślenia, że każdy z naszej gromadki przewrócił się na bok, zamknął oczy i zaczął z wolna zapadać w sen, trawiąc stopniowo wszystko to, co usłyszał i czego się dziś dowiedział. Ja sam bujałem w chłodnawych październikowo-listopadowych obłoczkach o nader specyficznej barwie. Bo tak to już jest, że czasem zwykła pochmurna noc wydobywa z dojrzałej jesieni ten charakterystyczny odcień brązu, przywodzący na myśl mahoń albo ciemnofioletowy palisander. A wtedy cała okolica, łąki i pola, pola i lasy, lasy i domy oraz ludzie w tych domach mieszkający – stają się nosicielami tej jednej barwy pochodnej, brązopodobnej, nieodzownie kojarzącej się z melancholią, przemijaniem i także swego rodzaju tajemnicą. Bo jesień jest najbardziej tajemniczą spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata. I nawet ta jej dyskretna szata z mgieł, rosy i ściekającej z nieba wody, ma w sobie coś takiego nieprzeniknionego, coś zupełnie nie do pomyślenia.

W pewnej chwili obudziłem się, ale tylko na chwilę, i zauważyłem, że Jasia nie ma obok nas. Cholerny gówniarz – pomyślałem. Znów poszedł się wylać, i to na dodatek sam, tak jakby zapomniał, o czym mówił wujek, który przestrzegał nas przed tym miejscem. Mieliśmy się wzajem pilnować i nie szwendać po nocy, bo i jeszcze szkód niepotrzebnych moglibyśmy tu narobić. Już miałem wstać i iść za nim, a jednak byłem zanadto zmęczony i senny, więc jedyne co zrobiłem to obróciłem się na drugi bok i ponownie zapadłem w drugi, tym razem głębszy i smaczniejszy sen.

Straszny rwetes obudził mnie nazajutrz rano. Okazało się, że Jasiu gdzieś przepadł. Na pokrętne tłumaczenia wuja odpowiadałem niedowierzaniem. Kuzynek – wedle wyjaśnień dorosłego – zapaść miał podobno na ciężką i błyskawicznie rozwijającą się chorobę i został w nocy zabrany karetką do szpitala. Nie mogłem dać wiary tym bajdurzeniom, mimo zapewnień rodziców i innych dorosłych, którzy prawie natychmiast zjawili się w Zakopanem. Ja po prostu czułem, wiedziałem, że dama z nawiedzonego obrazu, niczym w zmyślonej przeze mnie legendzie, zabrała Jaśka do siebie i że już go nigdy, przenigdy nie odda.

I w rzeczy samej tak było, tak mogło być… Wkrótce potem pojawiła się wiadomość i lotem błyskawicy obiegła naszą rodzinę, że nieszczęśnik zmarł jeszcze tego samego dnia. Ponieważ nie widziałem jaśkowego ciała, a sprawa zaczynała śmierdzieć – udałem się do wujka i poprosiłem go, ażeby mi opowiedział wszystko, co wie o portrecie owalnym. Gospodarz strapił się i odrzekł po krótkim namyśle:

– Wiesz co? Nie wiem, o czym mówisz, Maciuś. W moim zameczku żaden taki portret nie istnieje i nigdy nie istniał.

– Nie istniał? Jak to! – zdziwiłem się. – Ale ja widziałem, widziałem na własne oczy!

Teraz już nie było rady. Pod osłoną nocy, gdy wszyscy spali, włamałem się do muzeum. Naprzód udałem się na pierwsze piętro, gdzie wśród malowideł nie udało mi się niestety odszukać portretu. Potem zaś zawędrowałem na strych, gdzie odkryłem katalog dzieł będących własnością niegdysiejszych włodarzy przeklętego zameczku. Boże, jak ja się wtedy bałem, widząc tak upiorne wnętrze, z tymi wszystkimi nienaturalnie długaśnymi pajęczynami i różnorakimi akcesoriami, służącymi najprawdopodobniej do uprawiania alchemii albo czarnej plugawej magii. Ja w środku, a za oknem – jesień, najbardziej tajemnicza spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata.

Rozsiadłem się w jedynym jako tako rozświetlonym kącie i zacząłem studiować stary jak świat „Catalogus perpetuus”. Już po chwili doznałem szoku, a ciarki przeszły mi po plecach i o mało co nie padłem na zawał. Na stronie sześćdziesiątej szóstej umieszczono bowiem taki oto krótki opis wraz ze zdjęciem: „Młoda zła hrabianka z Krowiarek, porywaczka pogrążonych we śnie dzieci”. Zacząłem gorąco błagać Boga o to, ażeby nie pozwolił mi stać się kolejną po Jaśku ofiarą.

Czas płynie, a lata lecą. Mija jesień za jesienią. Wydoroślałem i zdążyłem się nawet pomarszczyć i posiwieć. Wciąż tkwię na wieży przeklętego kasztelu, samotny jak jakiś uduchowiony słupnik, i modlę się w myśl maksymy, bo tylko to mogę uczynić: „Vigilate itaque, quia nescitis diem neque horam”. 

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Tjeri 25.10.2019
    Ależ się czytało! I panosamochodzikowo i szatanosiódmowoklasowo i poetycko zarazem! Z ogromną przyjemnością pobłądziłam w Twoim tekście. Też miałam takie wieczory z kuzynostwem, tyle że my w namiocie, w szumiącym i szeleszczącym sadzie. Też czasami strasznie było. Gdybym miała pomarudzić, to ciut za szybka końcówka z Jasiem. Bo ani to nie jest krótka wzmianka, urywająca tekst, ani wystarczająco rozwinięta pełnoprawna część tekstu. Trochę odstaje od malowniczej reszty. Ale wrażeń mi w żadnym razie nie popsuła. Bardzo dobry, niesamowicie klimatyczny tekst!

    Aa, ten fragment masz w tekście (chyba delikatnie zmieniony) powtórzony: "Bo tak to już jest, że czasem zwykła pochmurna noc wydobywa z dojrzałej jesieni ten charakterystyczny odcień brązu, przywodzący na myśl mahoń albo ciemnofioletowy palisander. A wtedy cała okolica, łąki i pola, pola i lasy, lasy i domy oraz ludzie w tych domach mieszkający – stają się nosicielami tej jednej barwy pochodnej, prawie złotej, nieodzownie kojarzącej się z melancholią, przemijaniem i także swego rodzaju tajemnicą. Bo jesień jest najbardziej tajemniczą spośród wszystkich swych sióstr rodzonych: zimy, wiosny oraz lata. I nawet ta jej dyskretna szata z mgieł, rosy i ściekającej z nieba wody, ma w sobie coś takiego nieprzeniknionego, coś zupełnie nie do pomyślenia."
    Nie wiem, czy to celowy zabieg i w określonych przypadkach (proza poetycka, jakieś celowe zapętlenie historii) byłabym za. Tu jednak mam wrażenie, że zastanawiałeś się gdzie owy (ładny zresztą bardzo) fragment umieścić i się zdublował. I tak się jeszcze nad tym miejscem zastanawiam - trochę mam zgrzyt z kolorami w tym opisie. Jest bardzo obrazowy i wyobraźnia od razu podpowiada "podgląd". Zaczyna się od "brązu, mahoniu, ciemnofioletowego palisandru" a za chwilę jest nosiciel (bardzo zmyślne to) i barwa złota. Wiem, że jest tam słowo "pochodna", ale jakoś mi się te kolory kłócą i obraz tekstem wytworzony, zaburza.

    Rozpisałam się, ale główna myśl, którą chciałabym przekazać - to że tekst bardzo mi się podobał. :)
  • JamCi 25.10.2019
    sen ich zmókł - zmógł
    Ojej, jak zwykle klimat. Bardzo lubię curkularność Twoich tekstów. Super :-)
  • maciekzolnowski 25.10.2019
    Dzięki, JamCi, już poprawiam. Bardzo się cieszę, że się podobało. Oj, wcale się nie rozpisałaś, Tjeri, a w każdym razie dobrze, że zwróciłaś uwagę na to, co mnie samemu umknęło: kolory i inne detale. Właśnie dzięki takim komentarzom, jak Wasze, człowiek się uczy i motywuje. Pozdrawiam! :))
  • Bożena Joanna 25.10.2019
    Urzekły mnie opisy i barwy jesieni z barwami przechodzącymi jedne w drugie. Wspomnienia z dzieciństwa zawsze są fantastyczne. Świetnie wcieliłeś się w postać chłopaka, narratora opowieści. Nocleg na strychu zamku to nie lada atrakcja dla dzieciaków tych dużych i małych. Opowieści o duchach i strachach niezbyt udają się dzieciakom, dopiero Maciek opowiada historyjkę mrożącą krew w żyłach, która okazuje się horrorem. W czasie snu zła arystokratka porywa najmniejszego chłopaka, a Maćkowi po dorosłe lata pozostaje poczucie winy, że spowodował zniknięcie kuzyna. Zakończenie świadczy o odczuwanych wyrzutach sumienia, to też horror. Serdecznie pozdrawiam!
  • Bożena Joanna 25.10.2019
    Jedna uwaga, mało istotna. Popraw Zakopanym na Zakopanem.
  • Aisak 26.10.2019
    Przeczytałam zachęcona peanami.
    No, więc ogólnie nieźle, tylko że mnie trochę rozpraszają upiększacze, które chętnie stosujesz. Masz bogaty język i dużo gadasz, przez co meritum trochę rozpływa się na boki.
    Ale taki masz charakterystyczny styl. Tylko czasami, wiesz, czasami można przejść drogę idąc na skróty. Czasami.
    :)
  • maciekzolnowski 27.10.2019
    Prawda, że się rozgadałem, Aisak. Muszę bardziej się pilnować i nie rzucać słów na wiatr. Bożenka, Aisak, dzięki za wizytę i komentarz.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania