Powrót do przeszłości

§

 

Wesele znajomej trwało w najlepsze. Do tańca poprosił mnie kolega mojego męża. Tańczyliśmy pamiętam do jakiejś skocznej szybkiej muzyki.

- Judyta, ale uśmiechnij się. Jesteśmy na weselu, cieszmy się, bawmy się. Czemu ty ciągle jesteś smutna, spięta, nerwowa? Zachowujesz się jakbyś połknęła kij. Co się z tobą dzieje?

- Kamil, ja już nie umiem inaczej. Kiedyś byłam inna, a teraz, teraz jestem jaka jestem. Może kiedyś nadarzy się okazja, a ty będziesz chciał posłuchać, to opowiem ci historie mojego życia. Może wtedy mnie zrozumiesz. Teraz dziękuję ci za taniec i przepraszam, ale muszę wyjść się przewietrzyć.

Na zewnątrz było ciemno, gorąco i duszno. Owiał mnie ciepły wiatr. Wdychając głęboko do płuc powietrze zdałam sobie sprawę z tego, że nawet gdybym się bardzo starała, nie jestem w stanie ukryć przed nikim buzujących we mnie emocji.

Okazja do zwierzeń nadarzyła się tydzień później. Ja z mężem i Kamil z żoną wybraliśmy się na weekend do ich domku na Mazurach. Pierwsza noc w nowym miejscu jest dla mnie zawsze problematyczna. Prawie nigdy nie umiem zasnąć. Do tego zbyt ciepło w małym pokoju, bezchmurna noc i pełnia księżyca mi w tym nie pomagały. Postanowiłam zaparzyć sobie melisy, wyjść przed domek, popatrzeć w gwiazdy i poczekać, aż zmorzy mnie sen. Siedziałam na ławce, małymi łyczkami popijałam herbatę, kiedy usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Na werandę wszedł Kamil.

- Judyta? Nie umiesz spać?

- No, jakoś nie umiem.

- Ja też. Wyszedłem pooddychać świeżym powietrzem.

- Magda śpi?

- Tak, jak kamień.

- Szymon też. Siadaj, może zaparzyć ci herbaty?

- Tak, chętnie, poproszę.

Za chwilę przyniosłam duży kubek parującego napoju i usiadłam obok Kamila.

- Judyta, zobacz, piękna, długa noc przed nami. Obiecałaś, że jak nadarzy się okazja opowiesz mi historię swojego życia. Chętnie posłucham.

- Jeśli chcesz, to chętnie opowiem. Może wtedy zrozumiesz dlaczego jestem taka smutna, sztywna, nerwowa, wszystkim się przejmuję, nie umiem czerpać radości z życia. Może i mnie opowiedzenie tej historii przyniesie choć odrobinę wewnętrznego spokoju.

Zaczęłam opowiadać, a Kamil popijał herbatę i słuchał nie komentując, nie oceniając, prawie w ogóle się nie odzywając.

- Nie wiem czy wiesz, ale ja nie urodziłam się na Śląsku. Pochodzę z Kluczborka, to jest miasto w województwie opolskim. Mieszkałam tam 13 lat, a potem przeprowadziłam się do Katowic. Więc dzieciństwo spędziłam w Kluczborku. Dziesięć lat mojego życia to był dla mnie szczęśliwy, beztroski czas. Chodziłam do szkoły, a po szkole razem z dwiema moimi najlepszymi koleżankami Agnieszką i Anią spędzałyśmy czas na trzepaku fikając koziołki, grając w klasy, skacząc na skakance, grając w gumę, bawiąc się w podchody, och, ile było tych zabaw, aż ciężko wszystkie wymienić. Byłyśmy wołane do domu tylko na obiad, kolację i spać. Latem, w wakacje rozbijałyśmy namiot pod balkonami, bo jak się domyślasz mieszkałyśmy w bloku i tam spałyśmy tydzień, czasami dwa tygodnie. Wieczorami grałyśmy w karty, układałyśmy pasjansa lub rozmawiałyśmy o wszystkim i niczym. Często też z innymi dzieciakami z bloku rozpalaliśmy ognisko, smażyliśmy nabite na patyk kiełbaski i jedliśmy kartofle prosto z popiołu. Drugą część wakacji spędzałam z moją kuzynką Olą na wsi u naszych dziadków, rodziców mojej mamy. Tam to dopiero było fajnie. Cały dzień jeździłyśmy na rowerach, albo jak mówił dziadek „ciekałyśmy” po polach i łąkach. Karmiłyśmy króliki, które hodował dziadek, pomagałyśmy zbierać babci owoce z krzaków. W wielkiej stodole budowałyśmy z siana kanapy, fotele, stół i bawiłyśmy się w dom. Boże, jak w tej stodole pachniało sianem, przymknęłam oczy przypominając sobie ten zapach. Kiedy już się bardzo zmęczyłyśmy biegłyśmy do babci, a ona lała nam do szklanek chłodny kompot z rabarbaru. Ach, co to był za rarytas. Niestety dziadkowie już pomarli, a w ich domu mieszka teraz nasza dalsza rodzina. Czy ty sobie wyobrażasz, że oni całe swoje życie nie mieli łazienki i korzystali z wychodka? Mimo, iż moi wujkowie bardzo chcieli zaadaptować mały kącik w domu na łazienkę, dziadkowie się nie zgodzili, argumentując, że tak są przyzwyczajeni i niczego nie chcą zmieniać. Wracając do tematu, raz pojechałam z rodzicami i moim bratem, bo mam młodszego o trzy lata brata samochodem marki Fiat 125p w kolorze groszkowym na wakacje do Bułgarii, na kemping, pod namiot. To był rok 1987, musisz sobie wyobrazić, jakie to było dla dziecka ogromne przeżycie jechać na wakacje za granicę. Z tych wczasów pamiętam, że jechaliśmy przez Lwów i tam się zgubiliśmy, tata cały czas kręcił się w kółko, nie umiał znaleźć właściwej drogi, nawigacji wtedy nie było. Następnie Rumunia, biedne dzieci, którym moja mama dawała cukierki i witaminowe saszetki Vibovit. Pamiętam jeszcze ogromne kolejki na granicach, a potem już tylko plaża i ciepłe morze. Wiem, że byliśmy tam bite trzy tygodnie. Żeby nie stać na granicach wróciliśmy tydzień po rozpoczęciu roku szkolnego. Szłam wtedy do pierwszej klasy szkoły podstawowej. W ciągu tygodnia, kiedy mnie nie było dzieci zdążyły już się poznać, a mnie było trudno odnaleźć się w tej szkolnej rzeczywistości. Niezbyt dobrze wspominam czasy szkoły podstawowej, nie lubiłam tam chodzić, może dlatego, że był to stary budynek z czerwonej cegły, z wielkimi i wysokimi salami lekcyjnymi, zupełnie nieprzytulny, a raczej odstraszający. Oprócz nauki, przypominam sobie, że na jednej z przerw było picie mleka. Gruba kucharka lała każdemu dziecku kubek gorącego mleka. Niejednokrotnie trafił się kawałek obrzydliwego kożucha. Mama zawsze dawała mi w woreczku kakao, żebym mogła sobie z tym mlekiem pomieszać. Wtedy dało się to jakoś wypić. To były lata osiemdziesiąte. W Polsce wiadomo jak było. Biednie, kolejki w sklepach, puste półki i kartki na zakupy. Nasza rodzina nie odczuła specjalnie tych strasznych czasów, tylko dlatego, że mój tata miał wujka w Niemczech. Ten regularnie przysyłał nam do polski paczki. Czego w tych paczkach nie było… chemia, kosmetyki, słodycze, owoce, produkty spożywcze, ubrania, buty, zabawki i to tak wszystko pięknie pachniało, pachniało zagranicą, uśmiechnęłam się do swoich wspomnień.

- Judyta, miałaś wspaniałe dzieciństwo, nie widzę tu nic złego, ani traumatycznego, a nastawiałem się na straszne historie.

- Tak, bo o tych złych momentach trudno jest mówić, dlatego w nieskończoność chciałabym opowiadać o tych dobrych.

- Dobrze, nie przerywam ci już, kontynuuj.

Kiedy miałam 10 lat, a właściwie do moich okrągłych urodzin brakowało miesiąca, 17 lutego 1990 roku zupełnie niespodziewanie i nagle w wieku 42 lat zmarł mój tata. Był wieczór około godziny 22. Mama właśnie mnie usypiała, a tata po kąpieli wyszedł z łazienki z zamiarem poczytania mojemu bratu bajki na dobranoc. Niestety nie zdążył już tego zrobić. Usiadł na łóżku obok mojego brata, wziął do ręki książkę, a następnie źle się poczuł i powiedział Adrian zawołaj ma…. Pewnie chciał powiedzieć Adrian zawołaj mamę. Chrząknął i zmarł. To był zawał serca, śmierć nastąpiła na miejscu. Moja mama słysząc co się dzieje, nie zważając na to, że jest ubrana jedynie w prześwitującą koszulę nocną pobiegła na piętro do mieszkania zaprzyjaźnionych sąsiadów zadzwonić po karetkę pogotowia. My nie mieliśmy wtedy w domu telefonu stacjonarnego. Moja mama miała wrażenie, że zanim otworzono jej drzwi minęły całe wieki. Sąsiadka zabrała do siebie mojego brata, natomiast ja zostałam w mieszkaniu i widziałam dokładnie wszystko, co się tam działo. Nie muszę ci chyba mówić, że nie są to obrazki dla dziesięcioletniej dziewczynki. Obserwowałam wszystko siedząc na podłodze, wciśnięta między ścianę, a szafkę na buty. Przyjechała karetka pogotowia, lekarz mojemu tacie niestety nie mógł już pomóc. Jedynie mamie podał w zastrzyku bardzo silny środek uspokajający i ktoś ją wreszcie okrył szlafrokiem. Kiedy lekarz wychodził z mieszkania, zatrzymał się koło mnie, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „ Nie martw się, wszystko będzie dobrze”. Do tej pory nienawidzę tego zdania, bo nic już nie było dobrze, a to zdarzenie całkowicie zmieniło mnie i moje życie. Pan Janusz, sąsiad z góry pojechał samochodem na drugi koniec miasta po moja babcię, a mamę taty. Podczas drogi nie chciał powiedzieć co się stało, ale ona się domyśliła, bo przez całą drogę leciały mu łzy. Pan Janusz ubrał mojego tatę do trumny w garnitur. Babcia Łucja siedziała przy nim całą noc, płacząc, lamentując i odmawiając różaniec. Mama i ja położyłyśmy się spać w pokoju naprzeciwko. Kiedy zasypiałyśmy obie poczułyśmy na naszych głowach delikatny, chłodny podmuch wiatru. Wierzymy, że w ten sposób tata się z nami pożegnał. Babcia Pela, mama mojej mamy mówiła później, że w noc śmierci mojego taty widziała go w sypialnianym oknie. Widocznie z moimi dziadkami również chciał się pożegnać. Następnego dnia rano przyjechała firma pogrzebowa zabrać mojego tatę. Wnieśli trumnę do mieszkania, położyli ją w przedpokoju, a w niej ułożyli mojego ojca, zamknęli wieko i wynieśli. Później było wystawienie zwłok w kaplicy cmentarnej. Tata leżał w trumnie na katafalku, dookoła niego paliło się mnóstwo świec i zgromadzili się ludzie, żeby pomodlić się za duszę zmarłego. Nad wejściem do tej kaplicy była rzeźba głowy Pana Jezusa. Pamiętam, że strasznie się jej bałam i nie mogłam na nią patrzeć. Później był pogrzeb. Msza pogrzebowa odbyła się w tej samej kaplicy cmentarnej. Tam gdzie ja mieszkałam był taki zwyczaj, że zanim zamknięto trumnę robiło się zmarłemu zdjęcia na pamiątkę. Po mszy razem z mamą i bratem szłam za trumną, żeby odprowadzić tatę na miejsce wiecznego spoczynku. Moja mama pochowała tatę w nowej części cmentarza, na wykupionym wcześniej miejscu. Mojej babci, a mamie taty, bardzo się to nie podobało, bo chciała, żeby tata był pochowany w starej części cmentarza, w rodzinnym grobie razem ze swoim ojcem, a moim dziadkiem, który już wtedy nie żył. Bardzo dużo osób przyszło pożegnać mojego tatę. Rodzina, znajomi, sąsiedzi, współpracownicy, ale też koleżanki i koledzy z mojej i mojego brata klasy.

Tydzień później, a może to było dwa tygodnie później, w każdym razie bardzo niedługo po tym wydarzeniu zmarł ojciec mojego kolegi z klasy Damiana. Role się odwróciły i teraz ja przyszłam razem z dziećmi z naszej klasy pożegnać jego ojca.

Kiedy minęło już trochę czasu i emocje nieco opadły moja mama wraz z babcią zaczęły się doszukiwać przyczyny tego zawału serca u taty. Przed śmiercią mój tata był kierownikiem w garbarni. Wziął urlop i pojechał razem z mamą do wspomnianego wcześniej wujka do Niemiec w odwiedziny. Okazało się, że przed urlopem nie zrobił remanentu. Po powrocie do pracy został oskarżony o kradzież skór. Mój tata był człowiekiem niezwykle wrażliwym, bardzo się tym przejął, nie wiedział jak ma wybrnąć z tej sytuacji. Ciągle się tym gryzł. Do tego nadciśnienie, palenie papierosów i ta gorąca kąpiel przed śmiercią. Wszystkie te czynniki spowodowały nieszczęście. Myślę, że tata przeczuwał, że umrze, ponieważ krótko przed swoją śmiercią siadał z nami w kuchni przy stole i czytał nam fragmenty Pisma Świętego.

To zdarzenie całkowicie i nieodwracalnie zmieniło moje życie. W tym roku minęło 30 lat od śmierci mojego taty, a trauma z dzieciństwa nadal ze mną pozostaje. Może gdyby wtedy ktoś zabrał mnie do psychologa, porozmawiał ze mną, może wtedy byłoby inaczej. Niestety w tamtych czasach nikt o psychologu nie pomyślał. Ja i tak zrobiłam dużo, przepracowałam w sobie to zdarzenie. Kiedyś nie potrafiłam nawet o tym mówić, bo momentalnie zalewałam się łzami. Nie przez przypadek powiedziałam ci też o rzeźbie głowy pana Jezusa nad kaplicą cmentarną i o pośmiertnych zdjęciach mojego taty. Już teraz, po latach bez strachu spoglądam w oczy Panu Jezusowi z rzeźby, a żółtą kopertę ze zdjęciami, która kiedyś wydawała mi się wielka i przerażająca potrafię otworzyć i przejrzeć jej zawartość.

Tak więc moja mama została młodą, bo 41-letnią wdową z dwójką małych dzieci. Z zawodu jest krawcową, więc żeby związać koniec z końcem, a musisz wiedzieć, że było nam bardzo ciężko i często brakowało nam pieniędzy, dniami i nocami szyła na maszynie, żeby podołać zleceniom, a ja i mój brat zasypialiśmy przy jej dźwiękach. Do teraz nienawidzę szyć, cerować i wszystkiego co jest związane z krawiectwem. W tamtym czasie mojej mamie bardzo pomagała babcia Łucja. Zajmowała się nami, sprzątała, prała, prasowała, gotowała obiady. Pochodziła ze wschodu, więc bardzo często na stole królowały pierogi ruskie. Potrafiła za jednym razem ulepić ich setkę. Pierwszego dnia jadło się je z wody, a drugiego dnia odgrzewane na patelni ze śmietaną. Te pierogi były przepyszne, teraz nigdzie już tak dobrych nie podają. Szkoda, że nie zapytałam babci o przepis na cisto i farsz.

Zupełnie nie dziwie się mojej mamie, że kiedy minął okres żałoby pomyślała o tym żeby na nowo ułożyć sobie życie. Tak więc przez pewien czas pojawiali się w naszym mieszkaniu różni mężczyźni. Pewnego dnia w naszym progu zjawił się Krzysztof, bezdzietny wdowiec ze Śląska i to z nim mama postanowiła się związać. Wzięli ślub kościelny, a ponieważ on miał na Śląsku stałą pracę i duży dom z ogrodem sprzedali mieszkanie w Kluczborku i wszyscy przeprowadziliśmy się do Katowic. Byłam wtedy w 6 klasie szkoły podstawowej. Bardzo trudno było mi się zaaklimatyzować w nowym domu, w którym zaczęły panować inne zasady, w nowym miejscu, mieście, wśród nowych koleżanek i kolegów z klasy. Zmieniłam całe dotychczasowe środowisko i minęło bardzo dużo czasu zanim poczułam i powiedziałam, że jestem u siebie. Moja mama zaszła w ciąże. To był dla mnie szok. Nie umiałam pogodzić się z myślą, że on czy ona, ktokolwiek się urodzi będzie miał mamę i tatę, a ja mam już tylko mamę. Czułam, że to jest niesprawiedliwe. Urodził się mój brat. Mama przywiozła go ze szpitala do domu, a ja jedyne co poczułam to złość na niego. Chował się razem z nami, ale nie miałam i nie mam z nim dobrego kontaktu. Po latach po prostu zaakceptowałam fakt, że jest.

Wiesz, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Kluczborku, podsłuchałam rozmowę moich rodziców, z której wynikało, że moja mama jest w ciąży. Oprócz mnie i mojego brata, miało się w domu pojawić jeszcze jedno dziecko. Niestety rodzice zadecydowali inaczej. Postanowili dokonać aborcji. Nie wiem dlaczego, może dlatego, że rodzice nie mieli nas z kim zostawić, wsiedliśmy wszyscy do samochodu. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem, w którym znajdował się gabinet ginekologiczny. My zostaliśmy w aucie, natomiast moja mama tam weszła. Po jakimś czasie wyszła z tego budynku, wsiadła do samochodu i pojechaliśmy do domu, zupełnie jakby się nic nie stało. Nie wiem czy moja mama zdaje sobie z tego sprawę, że ja wiem co się wtedy stało. Nigdy z nią na ten temat nie rozmawiałam, po prostu nie mam odwagi. W ogóle tak sobie myślę, że ja za dużo widziałam i za dużo słyszałam będąc małą dziewczynką. Nie umiem tylko zrozumieć jednego, dlaczego moja mama pozwoliła żyć trójce swoich dzieci, a tej jednej kruszynce nie. Dlaczego odebrała jej prawo do życia. Często się nad tym zastanawiam, ale to pytanie pozostanie już chyba bez odpowiedzi.

Skończyłam szkołę podstawową, później liceum ogólnokształcące. Miałam dziewiętnaście lat i ogromna potrzebę usamodzielnienia się i wyprowadzenia z domu. Zresztą mój brat również zaraz po skończeniu szkoły i wejściu Polski do Unii Europejskiej za sprawą swojej dziewczyny opuścił rodzinny dom oraz kraj i wyjechał do Wielkiej Brytanii tam szukać szczęścia. Ułożył sobie tam życie, ma pracę, dom, żonę i synka. Z tego co mi wiadomo nie zamierza wracać do Polski.

Traf chciał, że zaraz po ukończeniu szkoły poznałam Szymona. W wieku dwudziestu lat byłam już mężatką, a w wieku dwudziestu jeden lat urodziłam syna Wiktora. Teraz myślę, że to wszystko stało się za wcześnie, za szybko stałam się dorosła i dojrzała. Nie byłam przygotowana na macierzyństwo. Dowodzi temu fakt, że krótko po porodzie siedząc w koszuli nocnej na łóżku w szpitalnej sali, poczułam, że kapie mi coś z piersi. Dobrą chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że to przecież jest mleko, pokarm, którym powinnam nakarmić syna. Nie wiem co się wtedy ze mną działo, może po prostu byłam w jakimś poporodowym szoku.

Wynajęliśmy z mężem kawalerkę. Początki naszego małżeństwa były bardzo ciężkie, trudne ze względów finansowych. Ciągle brakowało nam pieniędzy. Żeby jakoś związać koniec z końcem Szymon pracował na dwie zmiany codziennie. Ponieważ nie miałam pomocy przy dziecku ani ze strony mamy, ani ze strony teściów, nie mogłam w tym czasie podjąć pracy. Ktoś musiał się opiekować Wiktorem. Mimo, że mama mi nie pomagała, to czasami kiedy przychodziła, potrafiła otworzyć lodówkę i zapytać czemu w niej mamy tak pusto, zamiast kupić coś do jedzenia lub przynieść coś gotowego. Pamiętam też jedną taka przykrą sytuację. Wiktor nam zachorował, potrzebna była konsultacja w przychodni na drugim końcu miasta. Nie mieliśmy wtedy samochodu, więc do szpitala, w którym znajdowała się ta przychodnia zawiózł nas mój ojczym. W zamian za tą przysługę, chciał później od nas zwrotu pieniędzy za paliwo, które spalił. Myślę, że takie wszystkie przykre zdarzenia i ciągłe przycinki i docinki ze strony mojej mamy i mojego ojczyma, tylko Szymona dowartościowały i podbudowały. Z każdym kolejnym dniem dążył do tego, żeby im udowodnić, że potrafi nie tylko utrzymać rodzinę, ale sprawić, że ta rodzina będzie żyła na wysokim poziomie.

Mniejsza z tym, wracając do tematu, to żeby jeszcze tego było mało, kiedy Wiktor miał rok zachorowałam na nerwice lękową. Oczywiście nie od razu wiedziałam, że jest to nerwica lękowa, o tym dowiedziałam się nieco później, a zaczęło się to tak… Pewnego wieczora byłam sama z dzieckiem w domu. Trzymałam Wiktora na rękach, bujałam go żeby usnął, kiedy poczułam potworne zawroty głowy, zaciskającą się wokół niej jakby obręcz i irracjonalny strach, że na pewno zaraz umrę. Przerażona myślą, że upadnę i syn zostanie bez opieki pobiegłam do sąsiadki obok i tam przeczekałam do momentu, aż Szymon wróci z pracy. Zawroty głowy, uczucie ściskania czaszki, drętwienie palców i potworny, irracjonalny lęk przed śmiercią powtarzały się każdego dnia. Bardzo często w nocy miałam napady paniki. Żeby nikogo nie budzić siedziałam w łazience na desce od toalety, cała się trzęsłam i myślałam wtedy, że umieram. Zaczęłam się badać, byłam przekonana, że jestem poważnie chora. Odwiedzałam różnych specjalistów i robiłam nieskończoną ilość badań. Wszystkie wyniki były w normie. Bardzo często byłam pacjentką pogotowia ratunkowego lub też wzywałam karetkę do domu. Za każdym razem dostawałam zastrzyk z hydroksyzyny na uspokojenie. Objawy somatyczne cały czas się utrzymywały. Nadal chodziłam od lekarza do lekarza szukając przyczyny tego stanu rzeczy. Tym razem trafiłam do neurologa. To właśnie on po przeprowadzeniu ze mną wywiadu powiedział mi, że choruję na nerwicę lękową. Pamiętam, że na tej wizycie wybłagałam go wręcz, żeby dał mi skierowanie na tomografię komputerową głowy. Oczywiście badanie niczego niepokojącego nie wykazało. Miałam już jednak jakiś punkt zaczepienia. Zaczęłam czytać książki na temat nerwicy lękowej. Posiłkowałam się też wiedzą na ten temat dostępną w internecie. Wszystko się zgadzało i odpowiadało moim objawom. Zaczęłam nad sobą pracować, poskramiać demony, które we mnie siedzą, nie dawałam się już tak łatwo wziąć w posiadanie atakom paniki. Udało mi się okiełznać tę moją chorobę. Nigdy się jednak z niej nie wyleczyłam.

Żyliśmy dalej, z dnia na dzień. Szymon zrobił prawo jazdy. Zmienił pracę na dużo lepiej płatną. Dziadek Szymona w akcie darowizny ofiarował mu trzypokojowe mieszkanie. Udało mam się je wyremontować i zamieszkaliśmy w nim. Przez jakiś czas dziadek mieszkał z nami, później niestety zachorował na Alzhaimera i zmarł. Wiktor zdrowo rósł, a my zaczynaliśmy się odbijać od dna.

Problemy z Wiktorem zaczęły się kiedy poszedł do przedszkola. Nie umiał odnaleźć się w tej nowej dla siebie rzeczywistości. Płakał, nie chciał do niego uczęszczać, niejednokrotnie przed wyjściem z domu wymiotował ze zdenerwowania. Po rozmowie z panią wychowawczynią zdecydowałam się go z przedszkola zabrać. Od dziecka był chłopcem niezwykle wrażliwym, być może wtedy jeszcze zbyt słabo rozwiniętym emocjonalnie i nie nadawał się do przedszkola. Później poszedł do zerówki, która była obowiązkowa. Niestety w Wiktora zachowaniu niewiele się zmieniło. Żeby jak najmniej to wszystko przeżywał i żeby go nie męczyć, był tam tylko obowiązkową ilość godzin. Nie było możliwości, żebym podjęła pełnoetatową pracę. W grę wchodziły tylko prace dorywcze. W szkole podstawowej i w gimnazjum było bardzo podobnie. Problemy z nauką i aklimatyzacją w grupie, do tego doszła u niego lekka depresja. Uczęszczałam z nim na zajęcia do psychologa, żeby choć odrobinę ułatwić mu odnalezienie się w świecie, w którym żyje. Żeby dowiedział się czego świat od niego oczekuje i poznał swoje emocje. Psychiatra wspomógł go też farmakologicznie. Zachowanie Wiktora zmieniło się o 180 stopni, zupełnie jakby ktoś podmienił mi syna, w momencie, kiedy poszedł do szkoły średniej. To nie jest już ten sam chłopak, może dlatego że sam sobie wybrał szkołę średnią, nikt na niego nie naciskał, poczuł, że sam decyduje o swoim losie. Nie ma z nim już problemów, stał się samodzielny, odpowiedzialny, dobrze się uczy. Przynosi świadectwa z czerwonym paskiem. Za pierwszym podejściem zrobił prawo jazdy, a w tym roku czeka go egzamin zawodowy i maturalny. Zresztą co ja ci będę mówić, znasz do przecież i dobrze wiesz jaki jest z niego fajny, młody mężczyzna. Jestem z niego bardzo dumna.

W między czasie kiedy ja byłam pochłonięta problemami z Wiktorem i zajmowałam się domem, w głowie Szymona powstał pomysł na własny biznes. Długo ze mną o tym rozmawiał, przekonywał, przedstawiał korzyści. Byłam do tego pomysłu bardzo sceptycznie nastawiona, bardzo się bałam, jednak z drugiej strony nie mogłam podcinać mu skrzydeł. Oboje zaryzykowaliśmy, postawiliśmy wszystko na jedną kartę i otworzyliśmy firmę. Zaciągnęliśmy na ten cel kredyt w banku. Na początku pracowaliśmy oboje bardzo ciężko przez 7 dni w tygodniu. Bardzo szybko przekonałam się, że firma przynosi zyski i to zyski w takiej wysokości jakich się w ogóle nie spodziewaliśmy. Spłaciliśmy kredyt. Przez 8 lat stopniowo budowaliśmy firmę. To co zarobiliśmy inwestowaliśmy, nie przejadaliśmy zysków. Dopiero w tym roku pozwoliłam sobie spełnić swoje marzenie z dzieciństwa i kupiłam dla siebie biały, miejski suv, którym tu przyjechaliśmy, i który masz przed swoimi oczami. Wskazałam ręką na niewielki parking przed ośrodkiem domków kempingowych. Teraz jest dobrze, stabilnie finansowo i spokojnie. Na wiele rzeczy nas stać, przestaliśmy się kopać z życiem. Zresztą sam dobrze wiesz jak jest, bo przecież działasz w tej samej branży. Jednak nie przyzwyczajam się do tego co jest za bardzo, bo gdzieś z tyłu głowy wiem, że nic nigdy nie jest nam dane na zawsze. Jestem żoną Szymona już 20 lat, szmat czasu. Może nie była to i nie jest jakaś wielka miłość, ale jest między nami szacunek, zrozumienie, ogromna ilość doświadczenia i przeżytych razem chwil, tych dobrych i tych trochę gorszych. Kto wie może to jest właśnie miłość?

Chciałabym ci opowiedzieć o jeszcze jednym zdarzeniu. Pamiętasz jak opowiadałam ci, że mojej babci nie podobało się miejsce pochówku mojego taty? Otóż, moja babcia doprowadziła do ekshumacji i przeniosła mojego tatę do grobu, w którym już spoczywał jego ojciec, a mój dziadek. Nie umiem zupełnie przypomnieć sobie ram czasowych tego zdarzenia, ale podczas tej ekshumacji był obecny mój wujek chrzestny, który później mówił, że kiedy trumna została otwarta, mój tata wyglądał dokładnie tak jak został pochowany. Spał sobie spokojnie. Już po przeniesieniu trumny na właściwe miejsce, pojechałam z Szymonem na Wszystkich Świętych zapalić świeczkę na grobie mojego ojca. Całą drogę bardzo się stresowałam, martwiłam i zastanawiałam, jak to teraz jest na tym nowym miejscu spoczynku. Kiedy byliśmy już bardzo blisko tego nowego grobu taty zostałam uderzona słowami mojego ojca. To zdanie weszło prosto do mojego mózgu. Zrozumiałam „Jest mi tu dobrze”. Było to tak silne uczucie, że zachwiałam się na własnych nogach, gdyby nie to, że Szymon mnie podtrzymał chyba bym upadła. Od tamtej pory tata nigdy więcej się ze mną nie skontaktował. W tym grobie leżą już teraz trzy osoby, mój dziadek, ojciec mojego taty, mój tata i moja babcia Łucja , mama mojego taty. Myślę, że babcia umarła spokojnie, wiedząc, że będzie miała przy sobie swojego syna Tadeusza. Po tym co przeżyłam, jestem pewna, że nasze życie nie kończy się w chwili śmierci. Gdzieś tam, w innym wymiarze, jest jakaś alternatywna rzeczywistość, do której wszyscy prędzej czy później trafimy i spotkamy się z osobami, za którymi tak bardzo tęsknimy. Nasze, życie na ziemi to tylko przystanek przed dalszą wędrówką.

- Judyta, odezwał się milczący dotąd Kamil. Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, nie spodziewałem się, że jesteś tak bardzo doświadczona przez los. Może powinnaś poszukać pomocy u psychologa, psychiatry, wspomóc się farmakologicznie, pójść na jakąś terapię.

- Myślałam o tym, ale nie jestem w stanie tego zrobić. Kamil, ja jestem introwertykiem, nie wyobrażam sobie opowiadać obcym ludziom o tym co mi leży na sercu. Właściwie jedynymi znajomymi jakich mam jesteście wy, ty i Magda. Radzę sobie Kamil z moimi demonami i moją chorobą. Raz lepiej, raz gorzej, ale sobie radzę. Teraz w dobie pandemii koronawirusa może nieco gorzej i częściej dopadają mnie lęki, bo martwię się o naszą przyszłość, zastanawiam się jak dalej będziemy żyć , kiedy to się skończy i czy jeszcze kiedyś będzie normalnie. Przecież teraz każdy z nas przeżywa podobne rozterki. Pozwól, że teraz wyrecytuję ci wiersz Krzysztofa Kościelskiego pod tytułem „ Towarzystwo internetowych introwertyków”

 

Zapraszam do osobnej zabawy,

Z filiżanką herbaty lub kawy,

Pod kocykiem, w łóżeczka kąciku,

Jak przystało na introwertyków;

 

Do spokoju własnego pokoju,

Aby książkę ulubioną poczytać,

W idealnie idyllicznym nastroju,

Cicho przepaść w bezkresie kocyka;

 

By szczęśliwa była dusza wrażliwa,

Bez warunków i czczych oczekiwań,

Schodząc z drogi nakręcanym ludzikom,

Kursującym wciąż znikąd donikąd;

 

Możesz spędzić wieczór udany,

I nie męczyć się ani nie nudzić,

W towarzystwie doborowo dobranym,

- sam ze sobą – z dala od ludzi.

 

Tak mi jest najlepiej Kamil, samej ze sobą w domowym zaciszu.

Zacytuję ci teraz słowa, które oddają głęboki sens i są puentą moich dzisiejszych wspomnień.

 

Zanim ocenisz drugiego człowieka poznaj go osobiście.

Zanim zaczniesz komentować jego postępowanie, spójrz setki razy na siebie.

Jeśli nie znasz bólu noszonego w sercu człowieka, jego historii, tragedii jakie w życiu przeszedł, nie oceniaj jego życia.

Jeśli nie znasz ilości łez jakie wylał, nie próbuj go pouczać.

Jeśli nie wiesz ile kosztowało go życie, ciesz się, że miałeś łatwiej.

Do każdego podchodź z miłością.

 

- Masz rację Judyta, cała twoja opowieść i ostatnie słowa dają mi ogromne pole do przemyśleń. Jestem szczerze wstrząśnięty twoją opowieścią i tym co przeżyłaś.

- A ile rzeczy jeszcze przemilczałam… Dobrze już, nie roztrząsajmy tego. Chodźmy spać, bo jutro ani ciebie Magda, ani mnie Szymon nie będą mogli dobudzić. Jeszcze sobie pomyślą, że nie wiadomo co robiliśmy razem w nocy, puściłam do Kamila oko, a on się uśmiechnął i zniknął za drzwiami swojej sypialni. Ja też położyłam się do łóżka obok Szymona, ale już do rana nie zmrużyłam oka. Zbyt dużo emocji i zbyt dużo wspomnień. Gdzieś w głowie otworzyły mi się na nowo dawno zamknięte rozdziały. Czy pomogła mi ta rozmowa z Kamilem? Nie wiem, na razie nie mogę tego stwierdzić. Może za jakiś czas poczuję, że jest mi nieco lżej na duszy.

 

Koniec

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • kigja 14.11.2020
    Przeczytałam opowiadanie i zawarty w nim wiersz?

    Peelka dużo przeszła, jako mała dziewczynka i stąd towarzyszący jej codzienny niepokój, że wszystko przemija, a to co dobre szybko się kończy.
    Znam strach o rodzinę i staram się walczyć z pogrążającym defetyzmem.

    Masz drobne literówki, ale opowiadanie jest nieźle skrojone?
    Pozdrawiam
  • Morus 14.11.2020
    Takie trochę „Z pamiętnika introwertyka”. Ale dość udane i przekonywujące.
  • Narrator 15.11.2020
    Historia każdego człowieka to fascynująca opowieść - trzeba ją tylko napisać. Tobie się to udało. Brawo!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania