Pragnienie życia

Wszystko rozpoczęło się tak naprawdę przed śmierci dziadka. Miałam nieskończone jeszcze dziesięć lat. Strata przyszła z dnia nadzień. Pierw szpital, a po trzech dniach rozpacz. Pamiętam jakby było to wczoraj, a będzie dwudziestego ósmego grudnia jedenaście lat.

Zapowiadały się zwykłe, rodzinne święta Bożego Narodzenia. Jak zwykle w drugi dzień świąt miała się zjechać rodzina na uroczysty obiad. Zamiast tego była akcja ratowania dziadka. Lekarz stwierdził udar i zabranie do szpitala. Mama czuła, że nie będzie już dobrze i postanowiła, aby przyjechał ksiądz z namaszczeniem. Pogotowie zabrało go do szpitala wojewódzkiego w Gdańsku. Mama i inni zabrali się za karetką. Była nadzieja, ponieważ odzyskał przytomność. Niestety było to złudne odczucie, ponieważ na drugi dzień już nie reagował. Rodzice siedzieli cały czas w szpitalu. Pragnęłam pojechać i wtulić się w kościste ramiona. Miałam obiecane, że w piątek go odwiedzę, ale nie zdążyłam. Mama pojechała z rana i jakby czekał na nią, po chwili zmarł. Jak się dowiedziałam był to szok. Nie przyjmowałam do wiadomości. Byłam tak zrozpaczona, że dla mojego dobra postanowili mnie odesłać do rodziców chrzestnych. Po wszystkich ustaleniach było trzeba poczekać na wiadomość od cioci z Kanady, aby była na pogrzebie własnego ojca. Najszybszy wylot miała pierwszego stycznia. Musiała być jakakolwiek rezerwacja czasu i postanowili, że pogrzeb odbędzie się czwartego stycznia. Przygotowania do pożegnania osoby, która była tyle czasu to coś niemożliwego do opisania. Myślałam, że wszystko powróci z czasem do normy, ale myliłam się. Mimo iż nie ingerowałam w żal do Boga i nie myślałam nawet w ten sposób. Szybko zaczęłam tętnić życiem jako dziecko. Nie wiedziałam, że to początek mojego za wirowanego życia.

Zaczęła się wiosna, a z nią kolejne kłopoty. Rodzice mamy obchodzili złote gody. Było już wiadomo iż więcej takiej uroczystości nie będzie. Babcia zachorowała na nowotwór żołądka. Wszystko rozstrzygało się diametralnie szybko. Rak zniszczył ją w kilka miesięcy. Tak naprawdę w grudniu wiedzieliśmy, że są to ostatnie święta z nią. Przygotowaliśmy dużą wigilię. Zapewne już takiej nie będzie. Zasiadło nas ponad czterdzieści osób w jednym pokoju. Wszystko było idealnie. Babcia tętniąca nadzieją, że doczeka się pierwszego prawnuka itp. Były Msze Święte o jej powrót do zdrowia. Nawet w jej urodziny drugiego lutego wszyscy zjechaliśmy się po raz ostatni w pełnym składzie. Były to ostatnie już prawie chwile, kiedy to byłam u niej. Z dnia na dzień stan się pogarszał. Morfina przestawała działać. Traciła świadomość. Pozostawała tylko modlitwa, aby Pan Jezus ukoił jej ból i cierpienie. Nadchodziły kolejne święta Wielkanocne, a za nimi rozpacz. W Wielki Czwartek nad ranem zmarła. Święta przemijały w ciszy, spokoju, smutku, ale zarazem radości, iż nie cierpi. Często były Msze za jej duszę. Spotykaliśmy się wszyscy i wspominaliśmy z radością.

Nadeszły oczekiwane wakacje. Razem z nimi nowe przygody. Niektórzy z rodziny po planowali urlopy i pierwsze wczasy z rodziną. Tak było w przypadku moich rodziców chrzestnych, byli małżeństwem. Wczasy nad morzem na kilka dni. Wracali szczęśliwi do pełnego momentu. Nagły ból głowy doprowadził do szczęśliwego powrotu do domu i kolejną śmiercią. Tętniak w głowie pękł. Nie było żadnej nadziei oprócz tego, iż zostało czuwanie nad łóżkiem. Po dziesięciu dniach odbyła się ostatnia droga. Dla wszystkich był to szok. Wspaniały człowiek o dobrym sercu pozostawił rodzinę. Wtedy zaczęłam się zastanawiać co jeszcze gorszego może spaść na jedną rodzinę. Nie świadoma tego czułam, że będzie ład i harmonia na dłuższy czas.

Spokój trwał niespełna dwa lata. W Wielką Sobotę dowiedzieliśmy się o wyniku mamy. Rak wątroby. Szybkie diagnozy, strach, operacja doprowadziły do różnych myśli przekonań. Pozostał strach i radzenie sobie jako kilkunastoletnie dziecko z wieloma problemami. W czerwcu był zabieg a w maju tato złamał nogę w miednicy. Jestem najmłodszą osobą z rodzeństwa. Siostra jedna na studiach a brat i druga siostra chodzili normalnie do pracy. Podział obowiązków był zdumiewający. Zawalenie roku nie wchodziło w rachubę. Opuszczałam lekkie przedmioty i wracałam jak najszybciej do domu. Rola ta szybko mnie męczyła i nie miałam czasu na myślenie o strachu i o tym co byłoby gdyby coś się dalej złego wydarzyło. Wszystko zaczęło się układać i pozwalało żyć w harmonii.

Dopiero rok temu zaczęło się jeszcze bardziej dziać. Teraz zaczynam rozumieć i dociekać czym tak naprawdę jest wiara. Tamte wydarzenia to nic w porównaniu do tego. Jako dorosła osoba całkiem inaczej odczuwam sens życia. Nie zdawałam sobie sprawy, iż dorosłość jest o wiele bardziej trudna i kręta.

Zbliżała się wigilia, a razem z nią radosne przygotowania. Wszystko miało być idealnie. Cała nasza siódemka. Od rana zapach świąt rozpowszechniał się po całym domu. Różne wypieki, utrzymanie postu i chęć zjedzenia czegoś co było dopiero na drugi dzień. Prasowanie odświętnych ubrań na wieczorną wigilię i co najważniejsze Pasterkę. Tego dnia jednak coś czułam. Jakby niepokój lub lęk. Nic nie mówiłam, aby nie było, że przesadzam. Po wszystkim udaliśmy się na Pasterkę i radośnie zaczęłam śpiewać kolędy. Tato jak zwykle mówił nie trzeszcz bo wychodzi ci to jak zepsute radio. Po powrocie jak zwykle przystało wyciągnęliśmy smakołyki i rozmawialiśmy do prawie rana. Poszłam trochę szybciej. Nie zbyt się jakoś czułam i od tego się zaczęło.

Miałam nietypowy sen. Wypadek na pasach. Śmierć na miejscu. Było pełno krwi. Auto roztrzaskane o drzewo. Okolice cmentarza w pobliżu naszego miasteczka. Obudziłam się z przerażeniem. Nieświadoma niczego żyłam normalnie i nikomu nic nie mówiłam. Wspólne, wesołe śniadanie było tylko ostatnią radością w tym dniu. Koło czternastej przed obiadem zadzwonił telefon. Ciocia z zapytaniem czy jest u nas wujek. Miał pójść po auto do garażu i wrócić. Wyszedł około jedenastej i nie było go. Przypomniał mi się sen i prosiłam, aby ktoś sprawdził czy nie pojechał lub nie przeszedł się na grób jego teścia, ale nikt nie chciał mnie słuchać. Zazwyczaj jestem osobą stanowczą i chciałam nawet sama tam pojechać i sprawdzić, ale nikt nie chciał dać mi kluczy od auta. Czułam, że coś jest nie tak. O godzinie osiemnastej wszystko się wyjaśniło. Przed dwunastą był wypadek na przejściu dla pieszych, niedaleko właśnie cmentarza. Pijany kierowca uderzył w wujka. Śmierć na miejscu. Uraz głowy, który nie dawał szans na przeżycie. Tragedia do padłą nas wszystkich. Najbardziej to babcię, w końcu straciła syna. Ciocię i dzieciaki, to oni byli na co dzień z nim i najbliższe osoby. Ja chodziłam jak obłąkana. Najgorsze było iść na drugi dzień do kościoła i patrzeć jak ludzie są radośni. Wiadomości szybko się rozeszły,a za nimi najróżniejsze plotki od samobójstwa po wrzucenie przez żonę pod to auto. Słuchając tych oszczerstw zadawałam sobie pytania: gdzie jesteś Boże, dlaczego znowu u nas jest po świętach itp. W dziesiątą rocznicę śmierci dziadka odbył się pogrzeb wujka. Nie byłam w stanie nawet podejść do zamkniętej trumny.

Było bardzo dużo ludzi, chyba wszyscy, którzy go znali. Dopiero dzień po doszło do mnie, że mój koszmar się nie skończył.

Każdy poruszony tym co się stało, a ja myślałam jak sobie z tym poradzić. Jako jedyna pojechałam na Mszę w Trzech Króli. Zaczęłam zadawać sobie i Bogu pytania. Zastanawiałam się czy to moja wina, czy mogłam zmienić przeznaczenie. Widziałam jak ludzie na mnie spoglądają. Czułam się inna. Najgorsze było czekanie po nabożeństwie, aż się rozejdą i w spokoju podejdę po kredę. Nieoczekiwanie wyszedł Proboszcz.

Rozpoczęła się dyskusja i mówiłam co mnie boli męczy. Obiecał, że wszystko minie. Wybijał mi z głowy, iż ja nie mam nic wspólnego i nie mogę czuć się winna. Prosił, abym w trudnych momentach z nim rozmawiała. Wmawiałam sobie, dam radę, sama z tego wyjdę. Minął miesiąc i dalej co raz to trudniejsze pytania, na które nie widziałam realnej odpowiedzi. Zaczęłam wątpić w Boga i swoje dotychczas przekonania. Omijałam księdza jak tylko mogłam. Miałam sny, które przedstawiały mi rozmowy z nim. Czułam wewnętrzną potrzebę, aby z nim porozmawiać, ale bałam się. Zaczął się okres postu i postanowiłam jeździć na drogę krzyżową. Nigdy nie czułam co wtedy. Każde zdanie było kierowane do mnie i mojego życia. Brak zaufania i utrata wiary tkwiły we mnie, ale odczuwałam zarazem coś innego. Było to jakby pokazanie mi, że wiara nie polega na odmawianiu zdrowasiek i chodzeniu do kościoła, że to coś więcej. Miałam różne zawirowania, potknięcia, ale i rozmowy z proboszczem.

Minęło tyle czasu a ja miewam to coraz dziwniejsze sny, które nie wiem co mają oznaczać. Często mają one związek z moją wiarą, ale to nie jest najgorsze. Wydaje mi się, że wszystko byłoby w porządku gdybym nie miała tak wielu bliskich, a za to jedną osobę, która wysłuchała mnie co tak naprawdę czuje i pomogłaby mi wyjść z tego całego bagna. Pragnę żyć pełnią życia, bez żalu i niechęci do siebie i Boga. Chciałabym również móc zrozumieć sens mojego życia . Zaakceptować takie jakie jest i nie mieć tych przedziwnych snów i splotów wydarzeń z nimi związane.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania