Przemyslenia Amatora, wersja ostateczna

   Cześć. Przed Wami kolejny tekst, który znacie

a który rozbudowałem do ostatecznej wersji. Właściwie, to całkiem nowe opowiadanie. Oparte o podstawową wersje "Przemyślen"

Jak zwykle proszę o krytykę.

---------------------------------??????-----------------

 

   Jak tylko otworzyłem oczy,  natychmiast poczułem dziwne przytłoczenie. Jakbym znajdował się w jakiejś niewidzialnej kuli, która powoli, ale nieuchronnie zmieniała swoją objętość i pozbawiała tym samym powietrza. Chcąc strącić z siebie to głupkowate uczucie dochodząc do wniosku, że to pozostałość po śnie, podniosłem się i rozejrzałem dookoła.

Promienie słoneczne atakowały okienne żaluzje, gdzieniegdzie wygrywając walkę, przebijając się i rozświetlając pokój.

 

Światło - pomyślałem. Tego właśnie mi trzeba. Podnosząc się, odruchowo złapałem za oparcie wózka wsuwając się na niego z mistrzowską niemal precyzją. Taktyka którą wypracowałem była skuteczna. Kilka lat na wózku inwalidzkim do czegoś zobowiązuje. Rozejrzałam się po pokoju, w poszukiwaniu komórki. Jednak było za ciemno żeby cokolwiek zobaczyć. Tuż przy oknie niczym klucz do więziennej celi, czekał na mnie przycisk, który sterował pracą żaluzji. Ruszyłem w tamtym kierunku.

Pokój powoli rozjaśniał się. Wolno podnosząca się roleta, tworzyła wyraźne pasmo, które rozrywało na strzępy resztki mroku. Światło dnia przechodziło teraz po pomieszczeniu niczym niezwyciężona armia, paradująca teraz w odświętnych mundurach.

 

    Uczucie z którym się obudziłem zamieniło się teraz w ogromny ciężar. Wypruwał on ze mnie wszystkie siły. Czułem go na sobie tak wyraźnie, że oczami wyobraźni widziałem siebie jako niewolnika pracującego przy budowie piramidy. Z wielką kamienną bryłą przymocowaną do liny, którą trzymałem w zakrwawionych dłoniach.

Wyrwany z tej wizualizacji dźwiękiem klaksonu jakiegoś auta, który dochodził zza otwartego okna spojrzałem na dłonie. Nie było na nich krwi. Fakt ten przyjęłem z niekłamaną ulgą. Mimo tego, uczucie ogromnego ciężaru odbierało mi kompletnie siłę.

 

Walcząc z dziwnym zmęczeniem wykreowanym przecież przez ciężar którego fizycznie na sobie nie miałem, złapałem za kółka i mozolnie ruszyłem wózkiem do przodu.

Dojeżdżałem już prawie do kuchni, kiedy coś przykuło moją uwagę w mijanym właśnie salonem. Cofnęłam się nieznacznie by móc swobodnie wjechać do pokoju.

Poza standardowym przeznaczeniem, pokój był również moim miejscem pracy. Pod samym oknem, nienagannie czystym ( co nie było moją zasługą ), oraz pozbawionym firan, których nie znosiłem stało całkiem sporych rozmiarów klasyczne, ciemnobrązowe biurko. Moje stanowisko pracy. Lubiałem pracować w dobrze oświetlonym miejscu. Poza tym widok zza okna ostatnio częściej mnie zajmował niż sama praca. Na blacie biurka, w jego prawym wewnętrznym rogu, stał 21 calowy ciemno - szary ekran komputera. Na spodzie ekranu wmontowane w wąski kawałek plastiku "mrugało" do mnie zielone swiatełko.  Patrząc na ten "wieśniacki podryw" byłem niemal przekonany, że tem mały zielony skurwisyn,  działa "w zmowie", oraz "wspólnie i w porozumieniu" z moim wydawcą.

 

Pocałuj mnie w dupę - pomyślałem, wyciągając w stronę monitora międzynarodowy symbol wyrażania sprzeciwu, czyli wystawionego palca środkowego.

 

Jednak te pulsujące zielone swiatełko wprowadziło mnie w coś w rodzaju hipozy. Przyglądając się mu, przypominały mi się obrazy z ostatnich dwóch dni.

Siedziałem w wózku wlepiony wzrokiem  w pulsujący punkt. Ciężar powiek stawał się nie do zniesienia... 

 

    Stosy zapisanych kartek, wywoływały u mnie niepohamowaną chęć dorwania się do zapałek.  Były to jednak moje zapiski, informacje, oraz inne bardzo ważne materiały, które mają mi pomagać podczas pracy nad nową książką. Myśl o niej podwoiła tylko poczucie zmęczenia.  Ciężaru dołożyło wspomnienie rozmowy telefonicznej z wydawcą jaką odbyłem dwa dni temu.

Zadzwonił szczerze zaniepokojony stanem mojego zdrowia. Martwiło go, że od ostatniej wizyty w wydawnictwie mniej więcej cztery miesiące temu, którą odbyłem sprawie zaliczki słuch o mnie zaginął. 

Po wysłuchaniu zapewnień, o wręcz wybitnie zadowalającym stanie mojego zdrowia, oraz gwarancjach pozostania w takowym, nastąpiła chwila ciszy.

    Kilka sekund później mojego wydawcę musiało opętać przynajmniej kilka demonów, o ile nie sam Lucyfer.

     Słowa jakie użył mobilizując mnie do działań...cytuje:

   " w terminie tygodnia jednego, pojawiasz się kurwa u mnie, a między Twoimi jebanymi zębami mam widzieć sześć niezwykle ważnych dla Twojej przyszłości,  rozdziałów Twojej nowej książki"

sprawiły, iż obiecałem sobie, że przy najbliższej wizycie w kościele dać            (nie żałując grosza ), na mszę o spokój i uwolnienie duszy dla mojego wydawcy.

 

Efektem tej niezwykle mobilizującej rozmowy, było niemal natychmiastowe odzyskanie chęci do pracy. Skurcz palców, na jaki cierpiałem - niespodziewanie zniknął. Kiedy zbliżyłem się do komputera nie słyszałem już w głowie głosów mówiących do mnie władczym,  rozkazującym tonem:

"daj se dupie siana!"

  "masz czas!"

  "lepiej włącz discovery i otwórz piwo"

"zobacz jaka fajna niunia idzie koło bloku!"

ect.

 

    W trzy godziny po rozmowie z opętanym wydawcą miałem "pod ręką " wszystkie niezbędne informacje. Co nie było byle jakim wyczynem. Przez ostatnie kilka miesięcy,  pozbawiony natchnienia -  nie dotykałem ich nawet. Bywało też, kto wie czy nie częściej, że rzucałem nimi po całym mieszkaniu wściekły, na niemożność napisania choćby jednego słowa. Ledwie panowałem nad tym, by nie potargać i wyrzucić każda z nich. Białe, mniej lub bardziej wymiętolone kartki były  dosłownie wszędzie. Rozrzucone i nie skompletowanie, nadawały się jedynie na makulaturę. Teraz, uporządkowane tematycznie leżały na szerokim brązowym blacie biurka.

Na pierwszej kupce przygotowałem nazwy Państw, oraz ich miast, które wykorzystam w książce. Opracowałem  krótki opis charakterystyki terenu...

Na drugiej zaś, znajdowały się charakterystyki bohaterów,  których stworzyłem. Ich cechy charakteru sposob bycia, narodowosci, zatrudnienie. Stworzyłem również krótkie portrety psychologiczne głównych bohaterów.

W ostatniej, spisałem listę największych i najpopularniejszych obiektów kultu religijnego, ich opis, charakterystykę obiektów, daty powstania, znajdujące się na terenie tych obiektów dzieła. Były tam również tabele informujące o przepływie pielgrzymów z ostatnich lat.

Byłem gotowy do rozpoczęcia pracy. Nie zauważyłem jednak, jak za oknem dzień ustąpił miejsca wieczorowi.

Uznałem, że wraz z początkiem nowego dnia rozpocznę prace nad książką. W drodze do sypialni, z butelką Guinnessa między nogami przypominałem sobie nakreśloną jakiś czas temu fabułę książki.

 

    Po trzeciej butelce Guinnessa i nieudanym próbą oddania się w objęcia Morfeusza, wsunełem się na wózek.

W salonie panował mrok. Pojechałem do biurka. W egipskich ciemnościach bez żadnego problemu namacałem włącznik listwy zasilającej. W ułamku sekundy ciemność ustąpiła skrawek miejsca czerwieni włącznika przedłużacza.  Niemal w tej samej sekundzie ożył ekran monitora. Po chwili czarny wskaźnik edytora tekstów z niecierpliwością oczekiwał na swój pierwszy ruch.

Spojrzałem na zegarek. Było dokładnie pięć minut po północy, gdy na ekranie pojawił się pierwszy wyraz:

 

                              PROLOG

 

     Dwie godziny później na klawiaturze wcisałem właśnie klawisz z kropką, kończąc tym samym pierwszy rozdział.   Dopiero teraz poczułem, że język przykleił mi się do podniebienia. W drodze do kuchni prowadziłem pertraktacje siłowe, mające na celu uwolnienie języka. W drzwiach lodówki przyjemnym brzęknięciem przywitały się ze mną dwie ostatnie butelki ciemnego piwa. Bez namysłu złapałem obie, natychmiast pozbawiając jednej kapsla, używając w tym celu "nakrycia głowy" drugiej butelki. Po pierwszych dwóch łykach szlachetny, lekko gorzkawy płyn uwolnił mój język z tyranii podniebienia. Zadowolony zamlaskałem głośno, upewniając się, że znajdujący się pod okupacją język, nie ucierpiał w żaden sposób.  Potwierdzając fakt pełnej sprawności narządu, wróciłem przed monitor. Wyposażony w zapas napoju, przekonując się raz jeszcze o jego zbawiennych właściwościach, położyłem palce na klawiaturze komputera.

  Drugi rozdział napisałem niemal bez zastanowienia. Jakby ktoś mi go dyktował.  Nagle przypomniałem sobie każdy najmniejszy szczegół jaki planowałem umieścić w książce. W trakcie pracy nad drugim rozdziałem "jedna część mnie" skupiała się nad tekstem,  druga zaś przypominała sobie czas kiedy w głowie rodził mi się pomysł na to co właśnie pisze.

 

    Mniej wiecej po upływie miesiaca od premiery "nieprawdziwych historii" mojej debiutanckiej ksiażki, okazało się, że opowiadania w niej zawarte przypadły do gustów czytelnikom. Nie spodziewałem się, że książka osiągnie wielki sukces. Byłbym łgarzem i ignorantem gdybym powiedział,  że po cichu o tym nie marzyłem. Jednak trzeba być realistą.

Zawsze myślałem, że książki drukuje się w ilości 100-150 tyś. sztuk.  Dlatego, gdy wydawca zaproponował wydanie 1000, zastanawiałem się czy z pozycji siedzącej trafiłbym prosto w ten jego szeroki jak gruszka i czerwony od wód ognistych nos?  Za to, że obraża moją twórczość jakimś marnym tysiączkiem.

Chwilę później, po tym jak dostałem do ręki wstępny kosztorys, cieszyłem się, że sprawę odległości nosa w stosunku do mojej pozycji odsunąłem na potem. 

No co? Nie znałem się...

Zawsze coś tam skrobalem "do szuflady"

Lubiałem pisać.

Raz tylko dałem takiej jednej, parę opowiadań, tak sobie...fajna była.

Okazało się, że lubiała pisarzy.  Tak bardzo lubiała, że przez pół roku bałem się z domu wychodzić.

Niedługo potem okazało się, że mój kręgosłup musi zmierzyć się z BMW 320d. Właściciel kręgosłupa, czyli ja, miał świadomość, że kilka chwil wcześniej,  po raz ostani w życiu szedł na własnych nogach. Niestety, jak się potem okazało świadomości nie miał właściciel beemy. Świadomości faktu, że jego syn, wyrywa laski na bmw tatusia bez jego zgody jak również bez prawa jazdy.

Synek jedyne co wyrwał, to mój kręgosłup.  Taka, a nie inna sytuacja doprowadziła mnie do tego, że stałem się posiadaczem bardzo dużej ilości czasu.

Skutkiem tego stałem teraz przed facetem, który chce wyłożyć 3tyś. polskich złotych na wydrukowanie mojej książki, pod warunkiem, że zrobię to samo.

Przy okazji podpisując, bez konsultacji z prawnikiem, wyjątkowo nie korzystną umowę,  która w przypadku sukcesu pozycji  obliguje wydawcę do kredytowania całości dodruków, jednak zwiększa mu tym samym udział w zyskach.

No oczywiście, że podpisałem...

Po dwóch tygodniach od premiery, dodrukowano 5000 egzemplarzy, w trzecim kolejne 5000, a miesiąc po 10000tys. egzemplarzy moich opowieści czekało na odbiór w pobliskiej drukarni.

Wydawca wyzwaniał do mnie codziennie. O mojej książce wypowiadali się ludzie, którzy twierdzili że tylko ich interpretacja w pełni oddaje to, co autor chciał przekazać. ..

 

A co ja kurwa przekazać niby chciałem? zwykła książka, parę opowieści o ludziach i ich decyzjach .

 

Dość szybko usunęłem się z tego

"pseudoartystycznego" życia.

Dochodząc do wniosku, że jeszcze chwila i ten od "właściwie zrozumianej interpretacji autora" ogłosi, że jestem Jezusem lub co gorsza sam się nim obwoła.

twierdząc,  że tak naprawdę to on napisał "nieprawdziwe opowieści"

  W międzyczasie czerwono - nosy wydawca okazał się człowiekiem.  Podpisaliśmy nową umowę.  Przynajmniej mnie nie kroił.

   Niemal natychmiast zabrałem się za   zbieranie informacji do następnej książki. To miało być zupełnie co innego. Od pewnego czasu myślałem o historii, której już samo tylko opowiedzenie wydaje się być przerażające. Chciałem zrobić więcej. W głowie rodził mi się wtedy pomysł na powieść której nikt nigdy nie napisał

Opowieści, której  w trzecim rozdziale przyjaciel musi wskazać przyjaciela, co go spod świętych gruzów wyjmują. 

 

Pod powiekami dostrzegłem bladozielony pulsujący punkt. Otwierając powieki  wracały wspomnienia. Jechałem do kuchni, tylko coś mnie zatrzymało w salonie. Przypomniałem sobie też ten ciężar, ale teraz go nie było. Musiałem chyba stracić przytomność. Nie wiem. Unosząc głowę do góry pchnęłem wózek przed siebie. Spoglądając teraz na ławę przypominam sobie wczorajszy wieczór. Pusta butelka po tanim burbonie, tłumaczy poranne przytłoczenie i uczucie ciężaru.

Zwykły kac, nie miał ochoty na stosowanie wobec mnie taryfy ulgowej.

Zupełnie nie potrzebny był wczoraj ten alkohol. Mam wiele pracy, a bardzo mało czasu. Zły sam na siebie.... za to, że chwilową słabość rozbiłem o butelkę jakiegoś sikacza z nocnego sklepu, sprzątnęłem ze stołu efekt moich popisowych numerów, które przeważnie stanowią gwóźdź programu, co można też dowolnie tłumaczyć również jako gwóźdź do trumny Czyli:

kiepowanie pętów wszędzie byle nie do popielniczki,

krótkie formy literackie objawiające się wypisaniem liter alfabetu  na kartce papieru i obmalowywanie każdej z nich kwiatkami, listkami itp.

oraz tym nad czym ubolewam najbardziej to jest: częstowanie alkoholem niewidzialnych kolegów, którzy to przynoszą że sobą swoje niewidzialne szklanki...

To ma akurat swoje dobre strony, bo więcej alkoholu rozleje "wśród kumpli" niż go sam wypiję. Wycofuję się z tym wszystkim do kuchni. Po chwili zaopatrzony w dwulitrową butelkę wody gazowanej, oraz kromki chleba nie wyglądającej jeszcze tak źle. Ruszyłem spowrotem do salonu. Zamierzałem nadrobić stracony czas. I nie wychodzić z tamtąd dopóki nie skończę ...." sześciu, niezwykle ważnych dla mojej przyszłości rozdziałów. .."  bla, bla, bla

 

  Uruchamiając komputer, zaczął mnie martwić powód mojego wczorajszego upadku moralności.

Patrząc na zielonkawy ekran monitora, przypomniałem sobie moment w którym z uwieszonymi nad klawiaturą palcami nie mogłem napisać ani słowa.  Znowu.

Przez pół godziny wpisując słowo, zmazywałem je prawie w tej samej chwili.

Po upływie połowy godziny zjeżdżałem juz wózkiem po rampie z myślą jak najszybszego dotarcia do nocnego.

Ekran powitalny zablyszczał tymczasem powodując niesamowity ból oczu.

Co jest? Dlaczego mnie tak pieką oczy. Chwilową myśl udania się do łazienki, by w lusterku zdiagnozować problem odrzuciłem, sam siebie oskarżając o "zbabienie" na stare lata. 

Pomimo piekielnie wręcz piekących oczu, odszukałem na pulpicie plik z zapisanymi danymi. Dwukrotne kliknięcie wywołało plik. Na środku ekranu pojawiła się pierwsza strona zawierająca tytuł:

            "zróbmy sobie Boga"

Co jest? - pomyślałem przecierając ze zdumienia piekące oczy.

To był ten tytuł. Tyle, że ja nie wpisuje tytułu książki zanim nie skończę przynajmniej zamierzonego etapu.

Oczy piekły mnie jeszcze bardziej. Zbierające się w kanalikach łzy, zaczęły powoli spływać po moim policzku.

Kursorem myszki  na belkę która przesuwała strony edytora i sprowadziłem

ją na sam dół.

Na ostatniej stronie siódmego rozdziału książki pogrubioną kursywą były napisane takie słowa.

 

            "A teraz pewnie bardzo się dziwisz"

Literka "Z" była nieco oddzielona od reszty tekstu, a wokół niej wyrastały niedbale narysowane kwiatki.

Nigdy już nie wezmę alkoholu do ust

Średnia ocena: 4.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • NataliaO 29.03.2015
    Bardzo dobrze mi się Ciebie czyta, ja nie mam żadnych zastrzeżeń. Nie wiem czemu ale opis miejsca pracy był jakoś przykuwający uwagę. 4:)
  • nightwatcher 29.03.2015
    Dziękuję i gratuluję przebrnięcia przez cały tekst, co widać, niektórym stawia ból.
  • KarolaKorman 29.03.2015
    Tak się nie zarzekaj, alkohol jest dla ludzi, może tego dnia zaprosiłeś zbyt mało wyimaginowanych kolegów i zbyt dużo wypiłeś sam :).
    Wielcy twierdzą, że powinno się pisać pod wpływem, a do wydawcy chodzić w trzeźwości.
    Podobała mi się opisana przez Ciebie ta droga,, pod górkę'', by stworzyć coś co obiecałeś. Często tak mamy, że wydaje się nam, że czasu jest wiele, a później, z nożem na gardle, na ostatnią chwilę kończymy co zaczęliśmy. Ode mnie 5, za prawdziwość jaką czułam czytając ten tekst :)
  • Prue 29.03.2015
    Karola Korman świetnie to napisała. Niektóre momenty faktycznie były ciekawie opisane. Ode mnie 4
  • RUDA 29.03.2015
    Historia taka autentyczna. Bardzo podobają mi się Twoje porównania. Jak widać walka ze słabościami bywa niezwykle ciężka, co doskonale ukazałeś.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania