Przylądek utraconej nadziei (fragment)
Szare, brudne ściany, w których zatopiono miliony gorzkich łez, na których złamano w gniewie tysiące paznokci, wybito setki palców i wydrapano miliardy słów nadziei, że któregoś dnia staną się tylko wspomnieniem posępnych chwil i samotnych nocy. Nieprzebite mury otaczające ponurą rzeczywistość Dering Harbor, chroniły mieszkańców tego przylądka utraconej nadziei przed światem zewnętrznym, który nie chciał przyjąć do swojej społeczności spaczonych umysłów, a i sami więźniowie obawiali się powrotu do cywilizacji, która rządziła się zupełnie innymi prawami, niż te jakie obowiązywały w ich małej, zhierarchizowanej społeczności, w której był podział na równych i równiejszych. Tutaj nie liczyło się, kim byłeś, zanim zostałeś skazany, kogo znałeś, co zrobiłeś i czy faktycznie to zrobiłeś. Nikt nikomu nie ufał, a szacunek zdobyty w cywilizowanym świecie tracił wartość. Tutaj każdy zaczynał od początku.
Przez kraty w oknach zaczęły przedzierać się pierwsze promienie słabego, jesiennego słońca, dające znak, że niebawem rozpocznie się poranny obchód a wraz z nim pobudka. Dzisiejsza noc minęła bez niezapowiedzianej kontroli, co za tym idzie – wszyscy spodziewali się porannego przeszukania. Cecil korzystając ze słabego światła, wyjął spod materaca kieszonkowy zegarek i delikatnie go rozmontował, używając do tego własnych paznokci, zębów i rogów przepoconej pościeli. Nie chciał, by któryś z klawiszy usłyszał tykanie potencjalnie niebezpiecznego przedmiotu, który należałoby natychmiast skonfiskować. Srebrny zegarek i pięć lat odsiadki to jedyne co zostało mu po napadzie z bronią na jubilera. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby właściciel nie miał pod ladą pistoletu, gdyby nie wycelował go we wspólnika Cecila i gdyby nie pociągnął za spust. Życie każdego z obecnych więźniów Dering Harbor wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby tamtego dnia coś nie poszło nie tak.
Kilka minut przed szóstą na hali słychać buczenie świetlówek, strażnicy budzą wszystkich na poranny apel, łomocząc gumowymi pałkami o kraty i wykrzykując na całe gardło: ,,wstawać brudasy!”. To fakt smród panujący w celach jest okropny. Z kranów leci tylko zimna woda, więc osadzeni niechętnie z niej korzystają, a każdemu przysługuje tylko jeden, ciepły prysznic w tygodniu, z którego nie zawsze uda się skorzystać. Metalowe, zardzewiałe prycze skrzypią pod ciężarem leniwie przeciągających się więźniów stale popędzanych krzykami klawiszy. Wszyscy łapczywie łykają litry chłodnego powietrza, próbując przebudzić się po, jak zwykle, ciężkiej nocy. Wydawać by się mogło, że płacz młodziaków i jęki frajerów dopiero co ucichły pozwalając pozostałym zasnąć. Czas pędził nieubłaganie tylko podczas snu, każdy zwykły, szary, kolejny dzień dłużył się, jakby nigdy nie miał się skończyć. Po hali roznosi się stukot metalowych podbić butów Pawlowskiego, który przechadzał się po pierwszym piętrze cel. Jego chód był na tyle charakterystyczny, że wszyscy słysząc go, od razu wiedzieli, kto się zbliża. Dyrektor Pawlowski lubił dyscyplinę, jego obchód oznaczał, że czas na przebudzenie skończył się i każdy powinien stać gotowy przy wyjściu swojej celi. Ci, którzy jeszcze nie zdążyli zwlec się ze swoich łóżek, pośpiesznie naciągali na siebie codzienny uniform i stawali niemal na baczność przy kratach, powstrzymując ziewanie, aby nie znieważyć Pawlowskiego.
Komentarze (6)
,,poranny obchód a wraz z nim pobudka.'' - poranny obchód, a wraz z nim, pobudka.( lub bez przecinka przed pobudka ale mnie tak pasuje)
,,po pierwszym piętrze cel.'' - tu słowo cel jest niepotrzebne. Zaraz w kolejnym zdaniu też się powtarza
Ciekawy tekst, inna tematyka jak ta, którą tu widzę na co dzień. Obrazowy wstęp tej ściany płaczu. Z chęcią przeczytam coś więcej, 5 :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania