Re/:@:4

Mojemu przebudzeniu towarzyszyły buczenie pralki i szum wentylatora. Gdy rozchyliłem powieki, nad sobą dostrzegłem jasny sufit, i poczułem zapach jabłek. Usiadłem na starej, podziurawionej kanapie, a kompres, który leżał na mojej głowie spadł mi na kolana. Westchnąłem i rozejrzałem się dookoła. Święcie przekonany, że jestem sam w pomieszczeniu, wstałem z kanapy.

- Siad. - Syczący głos kazał mi ponownie opaść na szorstki materiał. Zerknąłem dookoła, w poszukiwaniu jego źródła. Natrafiłem na parę czarnych oczu, umiejscowionych na pyzatej, piegowatej twarzy. Przyozdobiona była drobnym, zgrabnym noskiem, pełnymi ustami i wyrazistymi brwiami. - Dobry piesek.

Zmarszczyłem brwi, przekrzywiając głowę. Dziewczyna była niska i miała długi czarny warkocz, a jej urodę można było śmiało określić jako wschodnią. Daleko jej było do uśmiechu, a kiedy przyglądała się mi krytycznym okiem, przebiegł mnie dreszcz. Zacmokała z uznaniem.

- Niezły jesteś. Nietutejszy, prawda? - zapytała. Przez chwilę patrzyłem na nią jak idiota, lecz po chwili się zreflektowałam. No tak, w West City mieszkają głównie imigranci z Azji. Nieco skonfundowany pokiwałem głową. - Blondynek, no, no, no. Rzadko bywają tu tacy jak ty. Zazwyczaj zadufani Amerykanie trzymają się stąd z daleka. - Splunęła do zlewu. - W sumie, to się im nie dziwię, niezłe zadupie tu mamy, w dodatku tak blisko tego psychiatryka... Aż ciary człowieka biorą.

Rozejrzałem się jeszcze raz. Gdzie, do cholery jasnej, był Bloo. Dziewczyna wyszczerzyła perliście swe zęby i zaświergotała, opierając łokieć na moim barku:

- Spokojnie, twój mały koleżka odpoczywa. - Zapaliła papierosa, dmuchając mi dymem prosto w twarz. Zakasłałem, a w oczach zakręciły mi się łzy. No cóż, zmieniłem ciało, ale uczulenie na tytoń zostało. Nie zważając na to, moja "rozmówczyni" kopciła dalej. - Był odwodniony i oparzony... Miał ubranie z siarki i smoły, trochę krwi też było. Umyliśmy cię, kiedy byłeś nieprzytomny, bez urazy. Jego też. Skąd wy się urwaliście, co? Macie na sobie takie szpitalne koszule... A może wy jesteście świrusami z tej placówki?

"Jakiej placówki...? O czym ty do mnie mówisz, kobieto?" - pomyślałem, wzdychając z zażenowaniem i zerkając wymownie w okno. Czarnowłosa piękność wpatrywała się we mnie z zaciekawieniem przez kilka dobrych minut, po czym wstała i powiedziała cicho, ledwie poruszając ustami:

- Zakład psychiatryczny. Ty rzeczywiście nie jesteś stąd, miałam rację. - Zaciągnęła się głęboko dymem, po teatralnej pauzie ponowiła swoją wypowiedź. - Szpital psychiatryczny, którego dyrektorem jest ten... No... - postukała palcami w stolik. - Bersch!

Na dźwięk tego nazwiska zamarłem i poczułem, jak krew napływa mi do twarzy. Zacisnąłem palce na szarej, powyciąganej i o wiele na mnie za dużej koszuli, w którą zostałem przebrany. Poczułem dreszcze i torsje, po chwili zwymiotowałem na ziemię. Przyjrzała mi się ponownie, pomagając mi otrzeć usta z żółci i resztek surowego mięsa. Cuchnęło jak cholera, ale nie odsunęła się.

- Jesteś okaleczony. - Wyszeptała, ujmując moją twarz w dwie ręce tak, bym mógł spojrzeć jej w oczy. W jej źrenicach dostrzegłem kilka uczuć jednocześnie. Od złości, poprzez konsternację, frustrację, aż do żalu i współczucia. - Kara mutylacyjna? To jest... Niehumanitarne. Powiedz mi, czy znasz tego całego Berscha? Powiedz... Jesteś pacjentem tamtego psychiatryka? Nie bój się, nie odeślemy Cię tam z powrotem... - uspokoiła mnie, gdy dostrzegła, że drżę na całym ciele. - Pokiwaj na tak, proszę, jeżeli to prawda.

Kiwnąłem w otępieniu głową, a moja twarz przyozdobiła się kolejną maską obojętności. Nie zważałem teraz na nic. A więc to ludzie myślą o tamtym miejscu? O piekle, którego sami nigdy nie chcieliby przeżyć... Zakład psychiatryczny - no tak, tego można było się spodziewać.

- Matko boska... - dziewczyna wstała. - To w takim razie dlaczego tamten dzieciak nie ma uciętego języka? Nie rozumiem... - pokręciła głową z niedowierzaniem. Patrzyłem na nią z obojętnością. "Dlaczego ci to powiedziałem, skoro nawet nie znam twojego imienia?" - przemknęło mi przez głowę. - Ah, no tak.... Jestem Judas.

Zmarszczyłem czoło, na co wybuchnęła cichym śmiechem.Była dosyć zmienna - warte zapamiętania. Opadła na kanapę obok mnie, po czym zapaliła kolejnego papierosa.

- Tak, wiem. Mama chciała Judy, ale tata stwierdził, że będę chłopcem. Nawet za dziecka do mnie tak mówili, Nie. nie jestem facetem, to tylko takie męskie imię. A ty jesteś? - Miałem dziwne wrażenie, że czyta mi w myślał. "Daniel" - odparłem cicho, w nadziei, że usłyszy. Ona jednak podsunęła mi kartkę, abym napisał. 'Jestem Daniel' - nabazgrałem byle jak, na co zareagowała uśmiechem. - Miło mi Danielu. A teraz wybacz, muszę iść sprawdzić, co z Bloo... Jakie dziwne imię. Idziesz ze mną?

Wyciągnęła dłoń w moim kierunku. Tkwiłem przez moment wahania w bezruchu, wlepiając w jej rękę beznamiętne spojrzenie. W końcu ją chwyciłem i razem udaliśmy się na drugie piętro. Szczebiotała po drodze jak najęta, na co nie zwracałem zbytniej uwagi. Gdy wkroczyliśmy do małego pokoiku, ujrzałem mojego towarzysza, siedzącego na łóżku i z machającego mi z bladym uśmiechem na twarzy. Usiadłem obok niego i poczochrałem go po głowie.

- Ax... - zaczął, po chwili jednak się poprawił. - Daniel! - rzucił się mi na szyję, z ufnością mnie tuląc. Mój mały brat. Zaśmiałem się gardłowo i głaskałem go po płowej czuprynie. - Jadłeś już tu obiad? Jest taki dobry.. To ryż, ryż z warzywami i wieprzowiną!

- Właśnie... - zagaiła Judas, siadając na taborecie i wpatrując się w nas. - Dlaczego ten mały jest wydziarany bardziej, niż niejeden weteran, co?

- Jestem... To takie hobby. - Roześmiał się w głos Blue, patrząc na mnie porozumiewawczo. - Nasz tata się tym specjalizuje. A ja chciałem... Więc nie było żadnych oporów. - Zdziwiłem się , słysząc słowo brat, po chwili jednak na mojej twarzy zagościł szczery uśmiech. Pokiwałem, na potwierdzenie jego słów.

- No dobra... - westchnęła. - Ale to jest niele... Dobra, dobra. Nic już nie mówię. Pewnie chcecie porozmawiać sami. Ja będę na dole w kuchni. - Z tymi słowami wymaszerowała z pokoju. Westchnąłem głośno, po czym zwróciłem się w stronę Bloo. Chłopak wyglądał o wiele lepiej niż wcześniej. To dobrze. Na razie osiągnęliśmy nasz dotychczasowy cel, a to znaczy, że póki co nie ma co szukać zwady i przygód na siłę.

- Miła z niej pani. - Powiedział cicho i nabrał powietrza. - Axel, dobrze się czujesz? To... Dobrze. Wiem, że jesteś nieśmiertelny, ale tamten gigant okrutnie Cię potraktował... Dobra, już. Wszystko okej. - Z pytającym spojrzeniem patrzyłem prosto w jego brązowe, delikatne oczy. - Mamy czas, póki nas znajdzie. Nie jest zbyt mile widziany, więc nie powinien zbliżać się do osady ludzkiej. Inni będą chcieli, ale ich możemy z góry uznać za sojuszników - skoro nie boją się ludzi, to nie powinni chcieć wyrządzić nam krzywdy.

Pokiwałem, podchodząc do okna. Gdzieś dwie dziewczynki ze śmiechem ganiały za kundelkiem, który ujadając próbował doścignąć latawiec snujący się po niebie. Na ulicy ludzie plotkowali i rozmawiali na wszystkie możliwe tematy. Sielskie życie - pomyślałem. Życie, które i ja mógłbym prowadzić, gdyby mi się w dupie z nudów nie poprzewracało.

- Dzięki za ratunek, Axel. - Rzekł głośno Bloo. Uśmiechnąłem się do siebie, po czym wróciłem do niego. Wiedział, na co czekam. - Oczekujemy, aż będziemy im przeszkadzać. Wtedy uprzejmie opuścimy to miejsce, nie narażając się nikomu. Mam obawy co do bezpieczeństwa mieszkańców. - Jego oczy zabłysnęły złotem. - Jeżeli opuścimy to miejsce, narazimy ich na ataki. Przebywaliśmy tu, co znaczy, że będą ich sprawdzać. Powinniśmy tu zostać i ich chronić, to podpowiada mi moralność. Rozsądek jednak mówi, że powinniśmy uciekać, a ich zostawić na pastwę losu.

Przewróciłem oczami. Pewnie, że nie uciekniemy. Nie pozwolę, by przeze mnie ginęli ludzie, którzy nie mają z Trevan Corps nic wspólnego.

- Po twojej minie wnioskuję, że upierasz się przy zostaniu... - westchnął cicho chłopiec. - No cóż, martwię się. Ty nie umrzesz, ale co będzie ze mną? Nie jestem nieśmiertelny...

Nie patrząc na niego, przytuliłem go do piersi, puszczając szybko. Chyba zrozumiał przekaz jasno, bo nic już nie mówił. Wpatrywaliśmy się obydwaj w okno, próbując ignorować żar, który wdzierał się do pomieszczenia przez okno w poddaszu. Byliśmy ocaleni - tak przynajmniej myślałem.

Jak bardzo złudna była moja nadzieja. Jestem głupcem - nadzieja przecież rodzi takich. Pomimo braku chmur na niebie, dobiegł do nas potężny grzmot, ziemia zadrżała. Oślepiający błysk był ostatnią rzeczą, którą ujrzałem przed okryciem ciałem Bloo.

>To taki supraaaaaajs.Jutro 5 rozdział.<

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Kasta28 01.07.2015
    Super, opowiadanie,że tak się wyrażę nieziemskie ;) 5
  • LinOleUm 01.07.2015
    Wielkie dzięki~
  • Pospolita 01.07.2015
    Ty to masz talent... Czytałam większość twoich opowiadań (nie komentuje, bom leń :P) i na prawdę podziwiam cię, za twoje umiejętności. 5 ;)
  • LinOleUm 02.07.2015
    Każde z nich było pisanw z 1 godzinę przed publikacją... Ekhm, musze się tego oduczyć ^^"
  • Grilu 02.07.2015
    Myślę, że mogło się skończyć już na ''Byliśmy ocaleni - tak przynajmniej myślałem.", ale i tak fajnie, że wiemy coś więcej ;) Ode mnie 5, pozdrawiam
  • Slugalegionu 02.07.2015
    Znowu bomby? Lubię takie klimaty: D 5
  • LinOleUm 02.07.2015
    Nie są to bomby.. Ale już cii!
  • Slugalegionu 02.07.2015
    Oj jaka szkoda: ( Ale i tak bombowy efekt: )

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania