Sandra

Jej oczy przypominały raczej grube, zielone dno butelki po tanim piwie, była tak przestraszona, że oprócz głosów własnych, poplątanych myśli nic nie słyszała. Przez moment zastanawiała się nad tym, czy jej włosy są mokre od deszczu, czy są tak tłuste i brudne, bo przykleiły się do jej twarzy już kilka dni temu. Ramiona i plecy wyraźnie dawały jej znać, że za długo już są w jednej pozycji, rwący ból przeszywał ją dosłownie co kilka sekund, wykrzywiona twarz nie pamiętała już obojętności czy choćby lekko uniesionego kącika ust. Jej własny smród doprowadzał ją do odruchów wymiotnych, jak oni mogli tego nie czuć? Czemu nie dali jej choć miski wody, raz na miesiąc, wystarczy. Brzydziła się siebie na tyle, by mogła jeszcze długi czas znosić te ich godzinne przychodzenie do jej małego, ciemnego pokoiku. Nie liczyła ile razy ją odwiedzał, pan dość gruby i obrzydliwie miły, w okularach, które zaparowane były od jego własnego potu i dyszenia. Z ust unosił się smród cygara i czarnej, mocnej kawy, ach, gdyby mogła jeszcze raz usiąść w swojej ulubionej kawiarni i dokończyć książkę. Pamiętała, że miał łyse czoło, którym jeździł w tą i z powrotem po jej małych, brudnych, oślinionych i zmęczonych piersiach. Nie miała ciała, nie należało do niej, obce części czegoś przykleiły się do jej głowy jakieś osiem miesięcy temu, nie chciała mieć z tym nic wspólnego, tylko ten ból, cholerny ból nie dawał jej zapomnieć. Dłonie były związane ciemnym, twardym sznurem, którego nawet nie próbowała rozwiązać, palce czasami jej drętwiały, nie mogła nimi ruszać, były sztywne i jakieś dziwnie sine. Nadgarstki miały wyraźny czerwono- czarny ślad jak po obroży, swędziały ją strasznie, może się już goją po prostu, więc gryzła je zębami, żeby sobie ulżyć. Miała na sobie swój ulubiony, szary sweter, był taki milusi jak go kupiła, zdecydowanie najlepsza decyzja w życiu, teraz przypominał raczej zdeptany dywan, po którym można chodzić w mokasynach, trampkach czy gumowcach. Brudny, podarty ale ma jeszcze to coś, jeszcze się do niego tuliła zasypiając, dopóki ktoś z hukiem nie otworzył metalowych drzwi, żeby ją odwiedzić. Jadła raz na tydzień, chleb biały, trochę suchy i kasze, pewnie dla zdrowia, bo kasza jest przecież zdrowa i syta. Zawsze chciała być szczupła, nie to, że była gruba, była idealnie kobieca, miała piękne nogi, smukłą talie i jędrne pośladki. Zielone, zmrużone oczy i szatynowe włosy z odrobiną palącego się ogniska, była piękna. Mężczyźni zwracali na nią uwagę, no właśnie, może to był właśnie ten problem, że się podobała. Leżała patrząc w sufit, który nie różnił się od ścian, jedyne światło dobiegało z ulicy przez nie do końca zabite deskami okno, które miało może pół metra kwadratowego. Widziała na ścianie swoje odbicie brudnych, spoconych dłoni, które opierała jak chcieli popatrzeć na nią od tyłu. Przytulała się wtedy do niej, była chłodna i orzeźwiająca, zamykała oczy i nuciła piosenkę, kiedyś dostała za to w twarz z buta, bo facet nie życzył sobie jej głosu. Często myślała o mamie, były dość zżyte po jej wyjeździe do Warszawy, pisały śmieszne wiadomości i dzieliły się przepisami na obiad. Dużo rozmawiały, ale nie o przeszłości, była dość smutna, ciężki miała okres dojrzewania, szkoda czasu na takie opowieści. Ich rozmowy brzmiały raczej jak pogaduchy przyjaciółek, ciekawe czy teraz też o niej myśli, czy może już się poddała, nie, nie mama, nie była taka, była uparta jak osioł, wręcz zaborcza, dlatego miała męża kapcia. Ostatnio straciła rachubę czasu, nie wiedziała czy to niedziela czy już poniedziałek, nie mogła sobie na to pozwolić, od początku wszystko miała policzone,nie miała nic, czym mogłaby pisać na ścianie prócz czarnych palców, które z czasem odmawiały jej posłuszeństwa. Wolałaby chyba nie znać odpowiedzi na pytania, które nękały ją przez pierwsze jakieś dwa miesiące, dlaczego i dlaczego, co to za pytanie. Bo tak. Bo była za dobra, za naiwna i za ładna, aby być wolna.

Ich lepkie dłonie, jej skóra pod ich paznokciami, którymi potem głaskali swoje pięknie, pachnące żony, w salonie, na miękkiej, skórzanej kanapie, gdzie ona w tym czasie trzy dni siedziała, bo nie była w stanie położyć się na plecach, czuła ciepłą krew spływającą do pośladków. Ich oczy, które odbijały się w jej oczach, załzawionych, utopionych w nadziei, która już zamarzała, nie znalazła powodu do wybaczenia tym ludziom, nie znalazła też powodu, dla którego się tu znalazła.

Przestała się modlić, już mu nie wierzyła, nie ufała, bo jak ufać komuś, kto pozwala na brak człowieczeństwa, na brak zahamowań, jak ufać komuś, kto ją tu pozwolił zamknąć? Jest współwinny, ukradł jej życie, pozbawił zieleni trawy latem, zabrał szum drzew targanych wiatrem, zabrał jej spacer, kroki, pewność, że idzie do przodu, ufała swoim krokom. Ufała ziemi, że się pod nią nie załamie, że mogła bez granic słuchać muzyki, i tupać nogami w pociągu, ufała odbiciu w lustrze, swojemu śmiechowi, był taki zalotny i inteligentny. Chciała mieć dzieci, takie boże, z miłości, nawet trójkę, miała intuicje do tych maleństw, rozumiała ich świat, a one zapraszały ją do niego. On się na to zgodził, nie protestował, nie dał jej minimalnej szansy na próbę ucieczki, na sekundę nie zmylił przeciwnika. Dlaczego? Nie jest mu jej szkoda? Takiej bezbronnej, brudnej, bez godności, to tak jakby on ją trzymał, gdy tamci ją rozbierali. Widział jej oczy, jej źrenice, które powoli przykrywała łza, gęsta i oślepiająca, patrzył jej prosto w twarz, gdy usta drżały ze strachu, trzęsła się mimowolnie, cholera on stał przy niej!

Rozpłakała się jak dziecko, krzyczała, próbowała zasłonić twarz, która tonęła w soli łez, nie panowała już nad emocjami, które myślała, że ledwo istnieją w jej duszy, których się wyzbyła. Dusiła się nimi, nie mogła złapać oddechu, jej krtań spuchła od kaszlu bezsilności, nie miała sił walczyć, o co miała walczyć? O życie? Nigdy nie byłoby już takie same, ona nigdy nie byłaby tym samym człowiekiem, nie po tym wszystkim, nie po tych mężczyznach, nie po tym pokoju. Po tych dniach i nocach obca dla siebie, głodna, szaleńczo rozhuśtana ich stękaniem, jak miała bez tego żyć?

Jej oczy przez chwilę zatrzymały wzrok na dłoniach, przeprosiła je za wszystko, pocałowała nadgarstki z delikatnością satyny, już bez siły, zadrżały lekko bojąc się dotyku, zapytała o wybaczenie, czy ma chociaż szanse na wybaczenie. Uniosła powieki i ostatnia kropla spadła na jej jeszcze lekko ciepły i zaczerwieniony policzek, ostatnie echo łzy w jej małym pokoju, już się nie bała, nie czekała na nic, zamknęła oczy i usłyszała cichą muzykę, lekki rytm gitary, dłonie klaskały w takt wyciągnięte w jej kierunku.

Miała swój ulubiony milusi sweter, tuliła go do twarzy. Był miękki i pachniał ładnie, kwiatami, świeżością, czymś dobrym.

 

sawIS FJ

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bardzo smutne hm..opowiadanie? Tak.... Daję oczywiście 5
  • BezimiennaOna 14.04.2017
    Sama nie wiem jak to nazwać, niech będzie opowiadanie :) smutne i niestety się zdarza

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania