Sarita ~ Rozdział Pierwszy ~ Wachalja ~ 3 ~ Sarita

3. Sarita

607 rok po wymarciu smoków, Nastel, stolica królestwa Zagoer

 

(...) po wypruciu odrobiny swojego ‘An’

przeszczep je w cel.

Pamięć ‘An’ nada odpowiedni kształt i schemat zachowań,

ale pamiętaj, że ‘An’ bez ‘Ree’ nie poddaje się późniejszej reinterpretacji.

Na etapie prucia, koniecznym jest odpowiednie ukształtowanie swojego ‘An’ (...)

~ 240 PRWS, Mala’ce „Przewodnik Lalkarza”

 

- Od jak dawna śpi? - zapytał króla druid Vellemer - Czy to z pewnością katatonia?

- Od dwóch lat... - odburknął zmęczonym tonem król.

Vellemer drgnął. Puścił długą, gęstą brodę i pogładził blady policzek księżniczki Sarity. Leżała na plecach, zapadając się w miękki materac, nieruchoma, choć oczy miała otwarte. Wpatrywała się w niego, ale żadnym drgnięciem nie zdradzała uczuć czy myśli. Jej mimika bardziej pasowała do drewnianej lalki niźli żywej dziewczynki w której żyłach płynęła przecież krew. W jej białej jak kość twarzy niczym klejnoty wyróżniały się szmaragdowe oczy, podkreślone przez intensywnie zielone włosy, które rozwalone w nieładzie na aksamitnej poduszce, niczym aureola otaczały głowę księżniczki.

Od dwóch lat...

- Jeśli tak - rzekł zimno druid, nie spoglądając na stojącego za jego plecami króla - to nie mam pojęcia, czy będę potrafił jej pomóc. Wszystko zależy od natury jej wizji. Im głębiej wniknęła, tym trudniej będzie ją odzyskać, nie uszkadzając trwale mózgu. Jeśli miała dwa lata, żeby swobodnie opadać coraz to głębiej, mogła już dawno przekroczyć punkt, z którego nie ma dla niej powrotu.

- Nie ma odwrotu... - zapytał Eaelage, a w jego głosie nie było ni drwiny ni złości, król chciał jedynie uściślić fakty - ...czy też ty masz za małe kompetencje, Vellemer?

Stary druid mrugnął. Powoli. Dwukrotnie. Potem odchrząknął, wstał jeszcze wolniej niż mrugał, co zakrawało już o absurd, spojrzał w przesłonięte złotą kotarą okno. Złączył pomarszczone, napiętnowane chorobą dłonie na piersi. Milczał. Nasłuchiwał. W koronach drzew szumiał wiatr. Mocno biło drobne serce spoczywającego na kępie liści kota, który obserwował unoszące się na tle nieba ptaki. Zwierzęta kołowały ponad zamkiem, ich skrzydła czyniły ogromny hałas, kiedy wypatrywały czegoś, dla czego warto byłoby obniżyć lot. W suchych oczach Vellemera, które wciąż wpatrywały się w łopoczącą kotarę, kreskami ostrymi jak koryta rzek nabiegła krew. Żyły napęczniały, jak gdyby miały popękać, i wtedy kot skoczył, bo oto jeden z kruków zanurkował nad krzakiem jagód, aby pochwycić garść owoców w pysk i natychmiast odlecieć. Ledwo zdążył, pazury kota drasnęły wystające z zadu pióra, potem sierściuch spadł w kolczasty krzew. Wyskoczył zeń, sycząc z niezadowoleniem, a tymczasem symfonia kruczych i wronich głosów szydziła sobie z niego, dworując z jego postawionego na sztorc futra i wygiętych wąsów. Zasyczeli obaj, kot i Vellemer, jednako wściekli, a wtedy wiatr w konarach nabrał prędkości. Niespodziewany podmuch wypadł spomiędzy gałęzi, a towarzyszył temu grzmot tak donośny, że król wzdrygnął się, rozglądając niespokojnie, niepewnie. Pęd powietrza wyważył okienne zawiasy, trzasnęło, dwie wrony z łomotem opadły na ziemię. Podstępny kocur zignorował martwe już ptaki i natychmiast skoczył na dwie kolejne wrony, i jednego kruka, które spadały popiskując, krwawiąc z połamanych skrzydeł. Sierściuch przegryzał gardła, nie przejmując się pazurami szarpiącymi jego bok. Druid podniósł dłoń, okiennice zapadły się w sobie i rozwarły na pełną szerokość, a wtedy podmuch zerwał z ciała księżniczki okrywające ją koce, które uniosły się na dwie stopy i z głuchym świstem zwinęły w ciasny kłębek, podrywając jeszcze wyżej, gotowe wypaść z komnaty i zająć na niebie miejsce pałaszowanych przez kota ptaków.

Odziana w matowoszarą, przewiązaną w pasie zieloną wstążką szatę o krótkich rękawkach, od prawie dwu lat nieruchoma postać delikatnej, filigranowej księżniczki, wygięła się nagle w nienaturalny łuk, opierając się jedynie na czubkach palców stóp i tylnej części głowy. Ręce wystrzeliły jak z procy, dłonie chwyciły splątane koce i przyciągnęły drżącą kulę do piersi. Druid Vellemer mrugnął. Powoli. Kiedy otworzył łaknące odpoczynku błękitne, nabiegłe krwią oczy, księżniczka leżała już w takiej pozycji, w jakiej ją zastał. Jednak w dłoniach, przyciśniętych do piersi, nie trzymała zaplątanych koców, lecz...

...kwilące rozpaczliwie dwa pisklęta, ślepe, łyse, głodne. Ale żywe. Małą wronę i małego kruka.

- Jak daleko jesteś się w stanie dla niej poświęcić, Eaelage? - zapytał spokojnie uśmiechnięty szeroko druid, pewny teraz, że zdoła księżniczce pomóc, choć nie będzie to łatwe... odpowiedziała na jego rezonans, a to rokowało bardzo dobrze. Druid w najmniejszym stopniu nie zważał na wywołany jego, i księżniczki, popisem rwetes. Nie słyszał zadziwionej służby, obchodzącej niepewnie wysłany bez mała setką martwych ptaków plac. Nie widział łez dziewki kuchennej, która zakryła twarz i opadła na kolana, wstrząsana drgawkami, przed zmasakrowanym kształtem, który podrapany został tak bardzo, że ledwo już przypominał jej ukochanego kota. Cicha modlitwa króla, zbyt oszołomionego żeby skupić się na słowach druida, też umknęła uwadze Vellemera, podobnie przejęte głosy pokojówek, które zaniepokojone hałasem wtargnęły do komnaty, a teraz w przestrachu i z bardzo głupimi minami wpatrywały się w nieruchomą księżniczkę i spoczywające w jej objęciach pisklęta - Jak wiele jesteś w stanie zapłacić?

Potem, kilka godzin później, druid musiał powtórzyć pytanie, a król Eaelage natychmiast zapewnił, że gotów jest zapłacić każdą cenę. Że w jego skarbcu piętrzy się imponująca góra srebra. Najczystszego srebra na całym kontynencie, zapewniał król. I płonął przy tym rumieńcem, zaniepokojony, że być może srebro to za mało? Ale nie jest przecież bardem ani minstrelem, żeby wyciągać złoto spomiędzy bajek i kart baśni! Nie ma nic cenniejszego od srebra! Czystego srebra! Krzyczał król, machał rękoma i zaklinał się, że jego srebro jest najczystsze na całym kontynencie.

- Srebro? - przerwał mu w końcu druid Vellemer, czarnoksiężnik, kiedy już nabawił się dostatecznie i zmęczył królewskimi błazeństwami, popijając ze srebrnego kielicha krew pewnej głupiutkiej, płochliwej służebnicy, ale o jakże słodkim łonie, choć jej usta trzęsły się, niezdolne docenić wartości pocałunków dojrzałego mężczyzny - Srebro jest bezwartościowe, w tym przypadku. Myślałem raczej o krwi. Ofiarach. Najlepiej dwóch, młodych, spokrewnionych z księżniczką Saritą.

 

***

 

Odbiły się w lustrze.

Błękitne oczy. Mądre oczy.

Grzebień szarpnął mocno jej włosy, ale ona zachichotała tylko i wesoło uśmiechnęła się do czeszącej ją służącej. Czuła się tak wspaniale... swawolnie wręcz! Mogłaby tańczyć! Taka słodkość rozkwitała w dole jej brzucha, w jej łonie, jakby zalęgły się tam motyle. Wzrok miała zamglony, oddychała płytko, bolała ją głowa i chyba miała gorączkę, ale nigdy przedtem nie bywała taka rozradowana. Taka... przejęta. Taka... niecierpliwa. Nie mogła się doczekać. Nie była co prawda pewna, na co dokładnie czeka, ale wiedziała, że to coś pięknego. Wspaniałego. Cudownego.

Zmarszczyła brwi.

Dlaczego ta głupia służąca patrzyła na nią w taki sposób? Dlaczego w jej szeroko rozwartych oczach malowała się trwoga? Dlaczego cała była taka spięta, a na jej czoło wystąpiły krople potu? Czy ona, na miłość, nie potrafiła czesać włosów tak, żeby ich przy tym nie szarpać? Czym była taka przestraszona? Dlaczego podskakiwała na najcichszy szelest jej długiej, pięknej sukni...

...nie. Nie miała na sobie sukni. Zarumieniła się gwałtownie. Była w samych halkach. Jej ulubionych beżowych halkach. Ale dlaczego jej cera wyglądała w zwierciadle tak niezdrowo? Dlaczego była taka blada? Zaniepokoiła się. Dlaczego jej twarz była taka wychudła? Dlaczego wyraźnie odznaczały się na niej kości policzkowe? Gdzie zgubiła się niegdyś przyjemnie pulchna twarz? Zielone oczy księżniczki mrugnęły niespokojnie, słomiane włosy rozbłysły w zwierciadle.

Zaraz potem pojawiły się w cieniu. W odbiciu tuż za nią.

Błękitne oczy. Mądre oczy.

Wciągnęła głęboki oddech, uspokajając się. Na jej ustach znów zawitał błogi uśmiech. Wszystko było w porządku. Nawet więcej! Było lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Czy to ważne, jak wyglądała, albo co na sobie miała, skoro czuła się jak wróżka z bajki? Jak zakochana w księżycu poetka? Jak piękna elfka pogrążona w romantycznym uniesieniu?

Służąca splatała jej słomiane włosy w długi warkocz, a ona chichotała i wymachiwała nogami niczym oczekująca na list od tajemnego wielbiciela młoda panna. Tego chichotu nie mogła powstrzymać, wcale zresztą nie próbowała, wypływał on z niej samoistnie, jak łagodzący ostre brzegi życia górski strumień. Nagle poczuła ukłucie na szyi. Zerknęła, zezując, i dostrzegła igłę w trzęsącej się, piegowatej dłoni. Służąca... służąca ją ukłuła! Już miała ją zrugać, ale wtedy służąca przemówiła łagodnie.

- Wybaczcie mi pani - powiedziała - To część przygotowań.

I z tymi słowami igła wbiła się w jej skórę po raz wtóry, po drugiej stronie szyi.

Westchnęła... chyba rzeczywiście wszystko było dobrze... zapomniała o tym, ale teraz już sobie przypominała. Faktycznie, tak trzeba było zrobić. Nakłuć jej skórę igłami, żeby przygotować ją do tego czegoś, czego tak bardzo pragnęła, i co miało już niebawem się wydarzyć. Poczuła pieczenie w miejscu nakłuć, jakby coś parzyło ją od środka... odruchowo wyciągnęła dłonie żeby się podrapać, ale służąca stanowczym gestem nałożyła swoje dłonie na jej, powstrzymując gest.

- Jad musi się rozpłynąć po waszych żyłach, pani - oznajmiła dobitnie, ale w jej głosie pobrzmiewały niepewność i smutek.

Mimo to ręce zatrzymały się natychmiast, a dłonie przestały trząść. Cóż z tego, że czuła pod skórą pieczenie? Cóż z tego, że owo nieprzyjemne doznanie rozprzestrzeniało się na inne partie jej ciała poza szyją, a ponadto nabierało intensywności tak, że trudno było nie zgrzytać z bólu zębami? To nie miało znaczenia, nie mogło mieć, bo liczyła się tylko ta oczekiwana z wytęsknieniem chwila, kiedy, jak doskonale wiedziała, dopełni się jej szczęście. Odrobina bólu to nic w porównaniu z tym... z tym wspaniałym.

- Chciałabym mieć kwiaty we włosach... - powiedziała z rozmarzeniem w oczach.

- Oczywiście, pani - odparła natychmiast służąca, a jej głos zadrżał gwałtownie, jakby powstrzymywała płacz... głupia służąca, nie powinna teraz płakać, łzy mogłyby zrujnować to niesamowite, to płynące ku niej leniwie, zbyt wolno wydarzenie - Może wachalje? Wspaniale pasowałyby do waszych włosów, pani.

To prawda. Intensywnie zielone kwiaty wachalii idealnie podkreśliłyby jej słomianozłote włosy... ale coś nagle ją tchnęło. Jakieś dziwne przeczucie. Zmrużyła oczy, usiłując odgadnąć, ale poddała się szybko, bo myśl rozwiała się, nieuchwytna. Mimo to, powiedziała stanowczo...

- Nie... nie sądzę, żeby wachalje były odpowiednie na taką okazję...

Na jaką okazję? Zadygotała. Co się z nią działo, dlaczego tutaj siedziała, czekając na... na co? Panika wkradła się do jej serca. Podniosła się z taboretu i rozejrzała wokoło. Nabrała do płuc powietrza, usiłując krzyknąć, wzywać pomocy, ale jej gardło było związane na supeł i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wtedy, przypadkiem tylko, zerknęła przelotnie w lustro i znowu je zobaczyła.

Błękitne oczy. Mądre oczy.

- Pani? Coś się stało? - dopytywała się służąca.

Pokręciła wolno głową, zaprzeczając. Potem usiadła.

- Wachalje będą dobre - zapewniła, uśmiechając się wesoło.

Jeszcze przez dwie godziny służąca krzątała się wokół niej, przygotowując swoją panią na uroczystość. Zgodnie z życzeniem wplotła w jej włosy bukiet wachalii, a potem jeszcze nałożyła jej lekki makijaż, z mnóstwem pudru i bez ani odrobiny różu, co uczyniło jej twarz jeszcze bledszą, ale nie narzekała, bo wiedziała, że tak trzeba. Wybrała też odpowiednie ozdoby. Cudowny zestaw, szmaragdowy naszyjnik i, także szmaragdowe, kolczyki. Połyskiwały pięknie.

I przez cały ten czas czuła się równie rozradowana i zniecierpliwiona. Od czasu do czasu w jej uczucia wkradała się też dezorientacja, jakby o czymś zapominała, ale zawsze znikała równie szybko jak się pojawiła.

- Chodźmy pani, już czas - rzekła służąca, chwytając ją za rękę i prowadząc do drzwi. Razem wyszły na korytarz, trzymając się za ręce, a wtedy słońce wdarło się przez liczne podłużne okna, których w komnacie brakowało, i cudowne ciepło owionęło jej zziębniętą skórę. Wciąż miała na sobie tylko halki, ale nie myślała o tym. Nie myślała właściwie o niczym. Po prostu pławiła się w szczęściu.

Stał w końcu korytarza i obserwował ich nadejście. Jego ogromna postać, kiedy miał słońce za plecami, sprawiała imponujące wrażenie. Cień skrywał jego twarz, nie zdradzając, co też myślał, lub co odczuwał, choć jak to miał w zwyczaju kiedy nad czymś dumał, oszczędnymi ruchami palców gładził koniec gęstej, białej brody.

Na jego widok natychmiast wyrwała dłoń z uścisku służącej i śmiejąc się pobiegła na spotkanie z druidem Vellemerem. Zatrzymała się tuż przed nim, zdyszana, zadarłszy głowę, ukazując rozpromienione, choć jakimś sposobem wciąż blade oblicze. Wyciągnął pomarszczoną dłoń i delikatnym, niemalże ojcowskim ruchem pogłaskał jej policzek, na co uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a kiedy niespodziewanie złapał ją na wysokości talii i barków, i podniósł bez wysiłku, przyciskając do piersi, chichotała jak pochwycona w uścisk panna młoda, rumieniąc się i wymachując bosymi stopami. Owinęła ręce wokół jego szyi i zanurzyła twarz w białych włosach, wdychając z zapamiętaniem i lubością woń dymu, którą przesiąkły.

Kilka metrów za nią, bez uśmiechu, za to z ponurą determinacją w oczach, stała jej służąca. Rude loki omiatały jej piegowatą twarz, płomieniście pomarańczowe oczy słały gromy, a czaiła się w nich taka pogarda i nienawiść, że dałoby się nią obdarzyć całe miasto. W lewej dłoni kurczowo ściskała ostre nożyce. Przygarbiła się pod surowym spojrzeniem druida, którego przecież nie mogła widzieć, ale mogła je czuć, i zamarła, jak mysz wpatrzona w kota. Pot perlił się na jej twarzy, nos poczerwieniał od nabiegłej doń krwi, a na policzki wypełzły rumieńce, o jakich jej pani, ze swoją z natury bladą cerą, nie mogłaby nawet marzyć.

- Nie wygłupiaj się, Anica - obsztorcował służącą Vellemer, odwracając się i wychodząc na pokryty słońcem dziedziniec.

Służąca poszła za nim, przeklinając cicho pod nosem.

- Kurwa... - mruknęła, a z jej oczu strumieniami spływały łzy.

- Powiedziałeś jej imię... - zakwiliła z wyrzutem słomianowłosa księżniczka, jeszcze mocniej wtulając się w pierś druida - Mógłbyś powiedzieć też moje?

Zerknął na nią, a wtedy zadrżała w ekstazie. Błękitne oczy. Mądre oczy. Były tak blisko...

- Oczywiście... - usta Vellemera z wolna uformowały słowo będące jej imieniem. Wypowiadane jego niskim, zachrypłym głosem, zabrzmiało tak pięknie! Ponownie zadrżała, oszołomiona i przeszczęśliwa. W jego ramionach czuła się taka bezpieczna...

...przywiązana do kamiennego słupa, w którym wyryto runy, spoglądała w słońce a w jej oczach lśniły łzy szczęścia. Sznur mocno wpijał się w jej nadgarstki i kostki, a jad, który dawno już rozpłynął się po całym jej krwiobiegu, palił od wewnątrz tak, jakby wlano jej do gardła płynne, skażone srebro. Gorączka wzmogła się, a mgła przesłaniająca wzrok zgęstniała, tak że miała trudność z dojrzeniem czegokolwiek oddalonego od niej na więcej niż kilka cali. Płytki, urywany oddech drgał nierytmicznie, na wzór uderzeń jej serca. Ale była taka szczęśliwa. Oto nadeszło. Coś pięknego. Wspaniałego. Cudownego.

Obok niej stał inny słup, do którego przywiązano jej matkę, królową Melleandę. Kobieta, jak zawsze piękna i zgrabna, i jak zawsze chuda, choć teraz nienaturalnie, tak bardzo, że skóra zwisała z jej kości niczym wosk topiący się wolno na metalowym stelażu. W ustach miała knebel, a w oczach przerażenie nieprzystające do tak przecież niesamowitej okazji. Szarpała się i usiłowała krzyczeć, ale knebel blokował słowa. Szarpała się więc jeszcze mocniej, nie ustając w beznadziejnych, i bezsensownych wysiłkach. W końcu jednak straciła całą energię i zamarła, a stłumione odgłosy przedzierające się zza knebla zmieniły się z krzyków w modlitwę. Z opuszczoną głową i twarzą przesłoniętą słomianymi włosami, królowa modliła się, choć nie za siebie, ale za swoją, tak wszakże rozradowaną, córkę.

Przed nimi ustawiono coś na kształt ołtarzu, złożonego z kamiennego stołu i otaczających go czterech runicznych słupów. Na stole leżała, od dwóch lat pogrążona w katatonicznym śnie, zielonowłosa księżniczka Sarita. Nad nią pochylał się odziany w długą, zdobioną ornamentami szatę, druid czarnoksiężnik Vellemer. Druid cienia, zdrajca słońca, a wszelako jego szata sprawiała wrażenie wyszytej z cieni. Służąca, Anica, stała u jego boku, a z jej oczu wciąż spływały gorzkie łzy. Łzy wstydu i rozpaczy.

Wtedy Vellemer zaczął śpiewać, unosząc wysoko ręce jak do błogosławieństwa.

Śpiew druida ostatecznie rozbudził jej szczęście. Wiła się w więzach, ocierając o słup jak kotka w rui, w rytm mistycznej pieśni, wydobywającej z niej pierwotne instynkty. Śmiała się i płakała na przemian, niepewna, czy zdoła wytrzymać taki ogrom radości. Jej stawy skrzypiały jak kończyny przerdzewiałej lalki, ocierając się o siebie, co wywoływało fale bólu, ale cierpienie tylko potęgowało ekstazę. Śpiewała wraz z Vellemerem, oślepiona jednako słońcem i fanatyczną przyjemnością.

Klęczała w ciemnościach, usiłując poruszyć ciężkimi jak ołów nogami. Nie płakała, bo nie potrafiła już odnaleźć w sobie łez. Ani siły do płaczu. Potrząsała nieruchomym, martwym ciałem matki, błagając ją żeby wstała i znalazła coś do jedzenia. Była taka głodna. Tak przejmująco głodna, głodem który nie ograniczał się jedynie do żołądka, ale miast tego przeszywał jej ciało od koniuszków palców po czubek głowy, powodując taką słabość, że jakakolwiek myśl poza potrzebą odnalezienia jedzenia, natychmiast ulatywała w mrok.

Śpiew nabrał tempa i intensywności. Porywał teraz nie tylko jej ciało, ale i duszę. Nie wiła się już, miast tego tańczyła, zmysłowo poruszając biodrami, na sposób w jaki nigdy nie nauczono jej tańczyć. Królewna nie miała prawa znać tak obscenicznego, tak nieprzystojnego tańca, ale muzyka wzbudzała do życia wiatr, a wiatr kołysał jej ciałem. Ziemia drżała, drżał też słup do którego została przywiązana, i te właśnie drżenia nadawały odpowiedni, uwodzicielski kształt jej ruchom.

Spoglądała z szaleństwem w oczach na swoje ramiona. Jej żyły nabrzmiały i zmieniły barwę na intensywnie zieloną. Jad. Jad zastąpił jej krew. Jad był trucizną. Ale mimo tego... szalona myśl. Nieostrożna myśl. Spazm głodu przemknął przez jej ciało, wyrywając z ust rozpaczliwy krzyk. Nie myślała już dłużej. Wgryzła się we własny nadgarstek i chciwie zlizywała zieloną posokę, zmieszaną z jadem krew. Truciznę...

Anica zbliżyła się do jej matki, królowej, po drodze trzykrotnie nieomal się potykając, w dłoni trzymała rytualny nóż. Druid wciąż śpiewał. Melleande zadygotała konwulsyjnie i znów zaczęła się szarpać. Modlitwa na powrót zmieniła się w krzyki, stłumione przez knebel, bardziej rozpaczliwe niż wcześniej. Tymczasem rudowłosa służąca uśmiechnęła się przez łzy.

- Wybaczcie królowo... - załkała, a w jej słowach rzeczywiście słychać było szczere błaganie.

Zrobiła to szybko, zapewne po to, żeby oszczędzić Melleande bólu. Jedno przeciągnięcie ostrzem po szyi, i królowa zadławiła się własną krwią, zieloną krwią, zmieszaną z jadem, która tryskała z ciała plamiąc wszystko wokół, zwłaszcza zmarszczoną udręką twarz Anici.

Vellemer śpiewał coraz głośniej, jako że jeden z punktów kulminacyjnych został już osiągnięty. Przekroczono barierę, wyczuwał to, i przekazywał dalej, do leżącej na kamiennym stole Sarity. Ona zaś odpowiadała, rezonowała, wzmacniając pieśń oraz moc druida. Najlepszym dowodem były nieskładne krzyki słomianowłosej księżniczki za jego plecami. Dziewczyna przeżywała męki gorsze od jakichkolwiek tortur, a mimo to zachowywała się jak doznająca pierwszego w jej życiu spełnienia dziewica.

Anica podstawiła srebrną misę pod martwą, bladą twarz królowej. Krew przestała już tryskać. Wyciekała teraz wartkim, ale niknącym strumieniem. Kiedy misa była już w połowie pełna, służąca zaniosła ją do wciąż śpiewającego druida, i zanurzyła w posoce palce serdeczny i środkowy. Powstrzymując mdłości, wymalowała najpierw na czole Vellemera, potem Sarity, elfickie runy.

Czołgała się, na zmianę opierając na bruku zakrwawione przedramiona. Ciągnęła za sobą martwe nogi, znacząc swój trakt krwią. Czerwoną krwią. Wcześniej zwymiotowała jad, który wypiła, a reszta trucizny wyciekła z jej organizmu przez rany, które zadała sobie kiedy przegryzała własne nadgarstki. Głód wciąż szarpał jej wnętrzności, musiała znaleźć jedzenie. Gdyby nie głód, nie znalazłaby w sobie determinacji do ruchu. Położyłaby się, skuliła w kłębek. Bez ani jednej myśli. Ale była głodna.

Nie patrzyła już w słońce. Przestała tańczyć. Jeszcze przed chwilą była najszczęśliwszą osobą na świecie. Ale teraz patrzyła na martwe ciało swojej matki, przywiązane do słupa. Patrzyła na jej twarz, okoloną słomianymi włosami w takim samym odcieniu jak jej własne, patrzyła na twarz tak podobną do własnej. Twarz jej ukochanej matki. Twarz królowej Melleande. Twarz jej Melle. I nagle tamte błękitne, mądre oczy, przestały mieć na nią jakikolwiek wpływ. I nagle zrozumiała, że to co się z nią działo, nie było wcale piękne. Ani wspaniałe. Ani cudowne.

Zrozumiała to zbyt późno. Ale nawet gdyby zrozumiała wcześniej, czy mogłaby cokolwiek zmienić?

Czy była w piekle? Jeśli tak, piekło musiało być naprawdę dziwnym miejscem. Wszędzie było ciemno. Nawet jeśli to była noc, jeśli w piekle w ogóle mogła być noc, lub dzień, to na niebie nie było ani księżyca, ani żadnych gwiazd. Ale zaraz, czy z piekła dałoby się zobaczyć niebo? Usłyszała dźwięk i wzdrygnęła się. Stukot i skrzypienie, a jej nozdrza wypełnił metaliczny odór. Coś się do niej zbliżało. Powinna się była bać, ale tylko jedna myśl przemknęła jej przez głowę, kiedy tak leżała, czekając, nie mogąc poruszyć nogami. Czy to coś, co ku niej podążało, można było zjeść?

Anica zbliżała się do niej. Nie płakała, ale sądząc po brunatnych cieniach otaczających jej płomienne oczy, służąca po prostu osiągnęła już limit łez, jakie może wyprodukować człowiek. W przeciwieństwie do matki, słomianowłosa księżniczka nie szarpała się. Patrzyła tylko w milczeniu w otoczoną rudymi lokami, piegowatą twarz Anici, wysyłając jej niemą prośbę. Nieme błaganie.

Nie zabijaj mnie, proszę.

...i...

Zabij mnie już w końcu, błagam.

- Wybaczcie mi, pani... - Anica przyłożyła nóż do krtani swojej pani, a wyglądała przy tym jak żywy trup. Służąca przeciągnęła ostrze, wbijając je głęboko w jej ciało. I ponownie trysnęła krew. Jej krew. Byłaby upadła, gdyby nie przytrzymujące ją liny. Dusiła się, dławiła. Życie wyciekało z niej szybko. Bardzo szybko.

Tak oto umarła słomianowłosa królewna, żeby księżniczka o włosach barwy wachalii mogła obudzić się z dwuletniego snu...

...ostatnia myśl...

Śmierć jest piękna. Wspaniała. Cudowna.

 

***

 

Księżniczka Sarita leżała na ogromnym stosie miękkich poduszek. Ów stos wznosił się na co najmniej kilkaset stóp. Sarita trzymała w drobnych dłoniach wielką księgę, którą czytała z niekłamanym zaciekawieniem. Przewróciła stronę i kichnęła nagle. Westchnęła. Lubiła to miejsce, ale tyle tu było kurzu. Wdychanie takich ilości kurzu nie mogło być zdrowe, a przede wszystkim, nie mogło być przyjemne. Na szczęście czytanie książek było przyjemne. I przebywanie z dala od głupich ludzi. Czyli wszystkich ludzi. To było najprzyjemniejsze.

Z oddali dobiegł do jej uszu odgłos kroków.

Usiadła natychmiast, rozglądając się czujnie, choć wcale nie była tak bardzo zaskoczona. Nawet w tym miejscu miewała gości. Z rzadka, ale jednak bywało, że potrafili ją odnaleźć. Zawsze pytała, jak tego dokonali, ale oni najczęściej podawali dziwaczne wyjaśnienia, których nie potrafiła zrozumieć, i zawsze czegoś od niej chcieli. Bywało że spełniała ich życzenia, jeśli byli dla niej uprzejmi i jeśli nie sprawiało to zbyt dużo kłopotu ani nie wymagało za wiele wysiłku. Ale najczęściej po prostu uciekała, wiedząc doskonale, że po raz drugi nie uda im się jej znaleźć. W tym miejscu tak to już było, niestety, choć nie smuciło jej to przez wzgląd na tych niezapowiedzianych, tajemniczych gości, tylko z innych powodów. Tutaj, kiedy raz się coś zgubiło, nie można już było tego odnaleźć, ale nawet od tej zasady istniały wyjątki.

Ona na przykład, zawsze ostatecznie trafiała na ten konkretny plac, nawet jeśli wydawało się jej, że idzie w przeciwnym kierunku. Wszędzie indziej podłoga wyłożona była deskami, z których wiele skrzypiało pod stopami, ale tu, na tym placu, podłoże było kamienne, a poza tym znajdowały się na nim rzeźby. Mężczyźni i kobiety, wszyscy zupełnie nadzy. Choć oczywiście nie to tak ją zachwycało. Zupełnie nie zważała na szczegółowe, choć nienaturalnie wyidealizowane elementy anatomiczne rzeźb. Nie mogła jednak odwrócić wzroku od ich skrzydeł... fascynowały ją, bo sama czuła, że bardzo przyjemnie byłoby mieć skrzydła i móc się unosić wśród chmur - choć w tym miejscu, oczywiście, nie było chmur, a kiedy podnosiła głowę, nad sobą widziała jedynie niekończącą się, ciemną przestrzeń - a poza tym, skrzydła rzeźb, były niezwyczajnie piękne. Podobnie jak same rzeźby, one również wykonane zostały ze złota, co odrobinę dezorientowało Saritę, bo zawsze mówiono jej, że smoki spaliły całe złoto świata, ale w końcu w tym miejscu wszystko było możliwe. I o ile nagie, złote ciała były piękne, o tyle długie, gęsto rosnące złote pióra, które formowały skrzydła, były jeszcze piękniejsze.

A skoro tak już po prostu było, że ten plac zawsze ją odnajdywał, to księżniczka, kiedy udawała się na przechadzki, zbierała po drodze poduszki, porozrzucane tu i ówdzie, najczęściej wyściełające zakurzone fotele na biegunach, a potem znosiła je na Plac Aniołów i układała na stopniowo powiększającym swoje rozmiary stosie, który z ochotą wykorzystywała jako wygodne miejsce do lektury i snu.

Książek do czytania jej, oczywiście, nie brakowało. W tym miejscu, prawie wszędzie za wyjątkiem Placu Aniołów, stały regały, po brzegi wypełnione wszelkiego rodzaju księgami, tworząc labirynt korytarzy, wśród których łatwo się było zgubić. Co więcej, na wszystkich regałach stały następne, na nich zaś jeszcze kolejne, i tak, prawdopodobnie, w nieskończoność. Tu i ówdzie księżniczka znajdowała długie drabiny oparte o ten czy inny regał, a kiedy wspinała się na nie bez lęku, doskonale wiedząc, że nigdy nie spadnie, choć nie miała pojęcia skąd czerpała tę pewność, mogła miesiącami kontynuować wspinaczkę i mimo to, wciąż nie dostrzegała ani sufitu, ani kresu stojących jeden na drugim regałów.

Książki brała na chybił trafił. Nie przeglądała okładek, nie czytała tytułów, ani nie otwierała ksiąg w losowych miejscach, żeby przeczytać stronę lub dwie i zdecydować, czy treść wydaje się interesująca. Wybierała tak, jak czuła. Po prostu wyciągała rękę i chwytała określoną pozycję, przeczuwając w nienaturalny sposób, że lektura tej właśnie książki pochłonie ją bez reszty. Czasem takie nienaturalne przeczucie sprawiało, że tygodniami błąkała się po korytarzach Wielkiej Biblioteki, lub wspinała po drabinach, co jakiś czas zapadając w sen, po to tylko, żeby znaleźć przyciągający ją tom.

Kroki zbliżały się, więc księżniczka odłożyła na bok czytaną właśnie książkę, Trzynasty Krąg autorstwa niejakiego Flaurence’a, po czym zsunęła się ze stosu poduszek, jak zawsze przy takiej okazji śmiejąc się dźwięcznie, radośnie. Uwielbiała to robić, właściwie to często czyniła tak bez większej przyczyny, po czym od razu wspinała się na szczyt i ponownie z niego zsuwała. Teraz nie było na to czasu, niestety. Księżniczka wygładziła zielone włosy i szarą, przewiązaną zieloną wstążką szatę. Stopy wsunęła w miękkie, beżowe kapcie, które z wielką radością znalazła cztery lata wcześniej pod jednym z bujanych foteli. Podłogi w Wielkiej Bibliotece zawsze były lodowate.

Stała, założywszy ręce na piersi, gotowa na powitanie zmrozić obcego nieprzychylnym spojrzeniem. W końcu wyłonił się z jednego z korytarzy, wcześniej jakby celowo następując na wszelkie możliwe skrzypiące deski, tak że Sarita musiała zasłonić uszy, przez co nie mogła mu pokazać, jak bardzo nie chciała go widzieć. Był to wysoki mężczyzna o długiej, białej jak śnieg brodzie i włosach. Miał na sobie cienistą szatę. Natychmiast zwróciła uwagę na jego oczy. Najpierw wydały się jej błękitne i pełne mądrości, ale zaraz potem dostrzegła w nich drapieżny błysk.

Jego oczy były brudne i okrutne.

Ukłonił się jej.

- To zaszczyt cię wreszcie poznać, księżniczko Sarito - mruknął - Nazywam się Vellemer, druid.

Uniosła brew.

- Wiesz jak brzmi moje imię? - to była nowość, nieznajomi, których spotykała w Wielkiej Bibliotece, zazwyczaj z wielkim zainteresowaniem wypytywali ją o imię i miejsce, w którym była zanim tutaj trafiła, a ona za każdym razem kłamała jak z nut, czerpiąc z takiej zabawy ogromną przyjemność.

Nazywam się Elibereghta - mówiła - Kiedyś byłam mieszkającą na bagnach, zbiegłą z więzienia zabójczynią.

Jestem Amalia - twierdziła - Wychowały mnie elfy, które zabiły mojego ojca i porwały ciężarną matkę.

Oledea - oświadczała - Porwali mnie handlarze niewolników i sprzedali do haremu żyjącego na pustyni księcia.

Za każdym razem wymyślała inne kłamstwo, a każde było coraz bardziej absurdalne, i zawsze śmiała się na widok wściekłych min swoich rozmówców. Wiedzieli że kłamała, ale ona upierała się przy swoim, a na ich żądania żeby wyjawiła prawdziwe imię, reagowała oburzeniem i oskarżeniami o nieuprzejmość.

- Oczywiście - odparł tymczasem Vellemer o brzydkich oczach. Na tym poprzestał, nie wyjaśniając, skąd je zna, toteż ona nie zniżyła się do dalszych wypytywań.

- Jak tu trafiłeś? - zapytała zamiast tego.

- Przelałem zieloną krew - odparł poważnie druid.

Zachichotała.

- Głupi jesteś! - wykrzyknęła, zwijając się ze śmiechu - Krew jest czerwona!

Wygiął pogardliwie wargi. To się jej nie spodobało, natychmiast przestała się śmiać.

- Skąd wiesz? Jestem dużo starszy i mądrzejszy od ciebie. Znam wiele spraw, o których ty nie masz pojęcia. Ale jeśli wrócisz ze mną do naszych ciał, z chęcią opowiem ci o Alehh-Medda, krainie w której ludzie krwawią na wszelkie możliwe kolory. Albo o innych, równie zaskakujących i niesamowitych miejscach.

- Znam Alehh-Medda! - odburknęła natychmiast Sarita, obrażona i poirytowana - Tamtejszy uczony, Sel’endae, pochodził ze stolicy i pisał o fenomenie Znikających Drzwi. Według niego za tymi drzwiami kryje się Plan Gwiazd.

Vellemer roześmiał się w głos.

- Wspaniale! Ty w istocie jesteś Wiedzącą! - spojrzał na nią i znów w jego brudnych oczach zalśniło okrucieństwo - Ale ty nie znasz Alehh-Medda. Ja je znam, ponieważ tam byłem. Ty tylko o nim czytałaś, a to coś innego.

Nie spierała się. Zmieniła strategię.

- Może jestem od ciebie młodsza, staruchu, ale to dlatego że ty masz pewnie ze dwa tysiące lat! - mrugnęła do niego, wystawiając język - Sądząc po twojej paskudnej gębie. Ale nie jestem dzieckiem. Nie mogę być dzieckiem, bo żyję w tej bibliotece od czterdziestu lat!

To nieco go zaskoczyło. I chyba trochę zmartwiło. Ale uwagę o swojej brzydocie najwyraźniej puścił mimo uszu, co rozwścieczyło ją jeszcze bardziej.

- Ile w takim razie masz lat? - zadał pytanie.

Zamyśliła się.

- Dwanaście!

- Dwanaście... - mruknął - W takim razie musimy się pośpieszyć. Nie wiem co zrobi z moim ciałem ten głupiec Eaelage, albo ta krnąbrna dziewka Anica, jeśli nie ruszę się z ołtarza przez całe tygodnie. Albo i miesiące być może... jeśli się nie pośpieszymy... ale powiedz mi dziecko, jak to możliwe, że masz dwanaście lat, a żyjesz w tym miejscu od czterdziestu?

Zarumieniła się. Znów wytykał jej brak mądrości, choć tym razem nie bezpośrednio. Ale to on się mylił. Miała całkowitą pewność. Nie mogła zrozumieć, jakim cudem on nie pojmował takiej oczywistości. Musiał być naprawdę bardzo głupi.

Ale zaraz...

- Eaelage, powiedziałeś? Znasz mojego wuja?

Machnął ręką i postąpił krok ku niej.

- Znam i zabieram cię do niego.

- Nigdzie z tobą nie pójdę! - zaprzeczyła z pasją, tupiąc nogą - Wynoś się stąd, ty...

Zamilkła, kiedy zabrakło jej tchu. Wypełniło ją znajome przeczucie. Podobne do tego, jakie opanowywało ją, kiedy potrzebowała nowej książki do czytania, ale jednak inne. Odwróciła się, nie zwracając uwagi na Vellemera, i podeszła do stosu poduszek. Odczuwała silne mrowienie w opuszkach palców. Chwyciła jedną z poduszek w obie dłonie i przycisnęła do piersi, rozradowana, ale i smutna. Jak zawsze, kiedy to się działo. Przez kilka następnych dni, może tygodni, nie będzie samotna. Ale potem, przez jakiś czas po nieuchronnej stracie, samotność stanie się ostra jak brzytwa i bolesna jak ciosy pasem.

Poduszka pulsowała pod jej dotykiem, rozgrzewając się gwałtownie, tak że powinna zostawić blizny na dłoniach księżniczki. Sarita wiedziała jednak, że tak się nie stanie. Zamiast tego materiał przechodził transformacje, rozwiewał, jakby zmieniał się w półpłynny cień. Potem stwardniał nagle, a już po chwili, księżniczka przytulała do piersi dygoczącą, pluszową sarenkę.

Wyciągnęła przed siebie nową przyjaciółkę, żeby się jej lepiej przyjrzeć, i uśmiechnęła radośnie.

Pluszowa sarna wyglądała tak rozkosznie, że Sarita mogłaby ją przytulać bez końca. Jej jasny, brązowy plusz imitujący sierść połyskiwał, a czarne, matowe guziki w miejscach oczu mrużyły się lekko, lśniąc wrażliwością i strachem. Spoglądając w te oczy, w wykrzywiony niepewnością pyszczek i nosek zmarszczony od pozbawionego łez, suchego płaczu, księżniczka miała ochotę natychmiast utulić nową towarzyszkę, zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze. Że jest przy niej bezpieczna. Że będzie bezpieczna, dopóki się od niej nie oddali. A to zapewne nastąpi, prędzej czy później... na tę myśl, Sarita sama miała ochotę zapłakać. Odnóża sarenki, zakończone kopytami równie czarnymi jak oczy-guziki, w porównaniu do tułowia były bardzo chude i niezgrabne. Będzie miała problemy z bieganiem, skonstatowała pochmurnie księżniczka, to jedna z tych słabowitych. I wtedy otworzyła szeroko usta ze zdziwieniem, i chyba zrobiła przy tym bardzo głupią minę. Sarenka miała na głowie bogato zdobioną, złotą koronę.

Nigdy przedtem żaden z jej pluszaków nie miał na sobie jakichkolwiek ubrań czy akcesoriów.

- Jesteś kimś ważnym, co? - zapytała Sarita, przybierając ton, jakim dorośli zwykle zwracają się do dzieci - I pewnie musisz też znaleźć coś bardzo ważnego? Bo chyba nie jesteś głupiutka, prawda? Oczywiście, głupiutkie maskotki są zawsze radosne. Ale powiem ci teraz coś ważnego. Obiecuję, że znajdziemy to, czego szukasz, ale musimy to zrobić razem. Nie oddalaj się ode mnie nawet na krok. Będziemy szukać dopóki tego nie znajdziemy, dobrze? I wcale nie musisz szukać sama! Obiecaj mi!

W czarnych guzikach-oczach zamigotała ulga, kiedy Sarenka rozluźniła się i przestała dygotać. Zrozumiała mnie, księżniczka też się odprężyła, bo bywało, że pluszaki nie dawały się uspokoić przez długie godziny, ale pewnie i tak nie posłucha. Zawsze obiecują, ale potem nigdy nie dotrzymują słowa. Czego tak szukają?

- Niesamowite - usłyszała za plecami głos Vellemera. Był zdecydowanie zbyt blisko. Zadrżała, myśląc o tych brudnych, okrutnych oczach wpatrzonych w nią i w jej nową, bezbronną przyjaciółkę - Utracona magia! Sekrety cudotwórczyni Mala’ce i jej następczyń! Potęga Zaginionego Imperium Marionetek! Jak to zrobiłaś, dziewczyno? Gadaj natychmiast!

Sarita cała się najeżyła. Ten stary głupiec coś wiedział. Mala’ce, tak nazywała się autorka Przewodnika Lalkarza, książki z której księżniczka dawno temu wyczytała, jak tworzyć żywe pluszaki takie jak Sarenka. Pamiętała, że Przewodnik pełen był bezsensownych głupot, twierdził na przykład, że można sprawić, żeby pluszaki mówiły. Ale to przecież oczywiste, że pluszaki nie mogą mówić, no i jej pluszaki nigdy nie mówiły, co oznaczało że miała rację... ale mimo to, prędzej odgryzłaby własny język niż zdradziła druidowi cokolwiek na temat jej żywych pluszaków. Sama nie wiedziała zbyt dużo, bo pod względem zachowań, były to naprawdę dziwaczne stworzenia, ale nie mogła ryzykować, że on się czegoś domyśli. Mógłby skrzywdzić Sarenkę... a gdyby odnalazł pozostałe? Gdyby je wszystkie porozpruwał?

Byłby do tego zdolny. Widziała to w jego oczach. Brudnych oczach. Okrutnych oczach. Zrobiłby to, żeby zdobyć wiedzę na ich temat.

- Wypruj jej choć jeden szew, a...

Ale księżniczka nie zdążyła dokończyć groźby. Poczuła jak Sarenka, sięgająca jej zaledwie do kolana, przytuliła się do jej łydki. Trzęsła się, dygotała spazmatycznie, i kurczowo obejmowała jej nogę, a kiedy Sarita zerknęła na nią, Sarenka kilka razy otworzyła i zamknęła pyszczek, jakby mówiła przez ściśnięte grozą gardło, ale oczywiście nie zdołała wydobyć z siebie nawet jednego dźwięku. Była pluszakiem. Żywym, ale pluszakiem. Niemniej księżniczka kochała Sarenkę całym sercem, tak jak wszystkie z jej pluszowych braci i sióstr. Tymczasem w guzikach-oczach jej przyjaciółki malowało się przerażenie i terror, kiedy prawym kopytkiem wskazywała druida Vellemera.

- Co jej zrobiłeś? - wrzasnęła rozwścieczona Sarita - Pluszaki nigdy nie bały się obcych!

Wyciągnęła dłoń i pogłaskała pocieszająco czubek pluszowej głowy Sarenki, gładząc ją po opuszczonych w przestrachu uszach.

Pluszaki... jej jedyni towarzysze, poza irytującymi obcymi, przez całe czterdzieści lat...

Przewodnik Lalkarza był jedną z pierwszych książek które przeczytała po tym, jak trafiła do Wielkiej Biblioteki. Chcąc przetestować teorię, nawet mimo tego, że spora część księgi wydawała się jej bzdurna, Sarita zmieniła jedną z poduszek w pluszaka. Tamten pierwszy żywy pluszak wyglądał jak ciemny niczym węgiel niedźwiadek. Pamiętała go, mimo że sporo pluszaków przybierało formę misio-podobną. Ale on był pierwszy, a poza tym księżniczka pamiętała je wszystkie. Ponieważ wszystkie kochała. Bezwarunkową, matczyną miłością.

Nazwała go Śmiałek, bo od samego początku wyprawiał naprawdę dzikie, niebezpieczne i zdecydowanie zbyt śmiałe rzeczy. Wspinał się po regałach, najwyżej jak mógł, i zeskakiwał. Zabierał jej ostre rzeczy i bawił się nimi. Śmiałek kochał wszystko, co było dla niego niebezpieczne. Wiele razy musiała zszywać to, co sobie rozpruł, a parokrotnie zdarzyło się nawet, że tracił całe kończyny i wylatywało z niego mnóstwo waty, którą musiała zastępować tą wyciągniętą z poduszek. Ale nawet w takich chwilach, Śmiałek wciąż był Śmiałkiem. Był najodważniejszym misiem na świecie. Sarita niemalże wypychała go na nowo, po tym jak tracił większość waty, a potem zszywała oderwane fragmenty ciała, ale Śmiałek nie okazywał nawet odrobiny bólu. Oczywiście, pluszaki nie mogły wydawać dźwięków, nie mogły więc krzyczeć lub jęczeć, ale kiedy coś je bolało, pokazywały to. Płakały pozbawionym łez sposobem, jak przed chwilą Sarenka, albo gestykulowały czy marszczyły twarze. Jednak nie Śmiałek. Nigdy on. Wręcz przeciwnie, Śmiałek w takich chwilach pocieszał Saritę, nie na odwrót. Ponieważ widział, że jest na niego zła z powodu kolejnego figla, i rozumiał, że płacze i smuci się z powodu jego bólu. Tak więc, na swój sposób, usiłował zawsze poprawić jej nastrój. Łaskotał ją, albo odgrywał pantomimy, jakby opowiadał historie. Głaskał ją po policzkach, ścierał łzy z oczu.

Księżniczka naprawdę kochała wszystkie swoje żywe pluszaki jak matka kocha swoje dzieci, ale nawet matki miewają ulubione pociechy. Śmiałek był pierwszym żywym pluszakiem Sarity, a ponadto spędził z nią najwięcej czasu. Ponad pięć lat, zanim...

...zanim wpadł na nowy pomysł, nową zabawę. Zabawę polegającą na tym, żeby jedno z nich się chowało, drugie zaś odczekało jakiś czas a potem zabrało się za szukanie pierwszego. Spędzili kilka tygodni bawiąc się w ten sposób, zanim pewnego dnia Sarita odbiegła nieco tylko dalej niż wcześniej, żeby schować się w dość oczywistej kryjówce między dwoma regałami... kiedy niedługo potem opuściła kryjówkę, Śmiałek zniknął. I chociaż od tamtej pory szukała go tysiące razy, raz ocierając się przy okazji tych poszukiwań o śmierć, to nigdy już go nie spotkała. Nie zdołała go odnaleźć. Ani też on nie odnalazł jej.

Rozpaczała po nim długo, zanim tama nie pękła. Przez kilka lat nie tworzyła kolejnych pluszaków. Ale potem nie mogła już dłużej wytrzymać samotności. Pewnej koszmarnej nocy popełniła błąd, którego nie wybaczyła sobie nigdy. W ciągu kilku godzin stworzyła kilkadziesiąt żywych pluszaków.

Większość przypominało Śmiałka pod tym względem, że były zawsze wesołe, jakby pozbawione wszelkich zmartwień, wiecznie chętne do psot i zabaw, choć żaden z tych pluszaków nie był równie nieustraszony jak Śmiałek. Wśród tamtych kilkudziesięciu pojawiły się jednak trzy wyjątkowe. Trzy podobne do Sarenki. Płaczliwe beksy, zupełne przeciwieństwa Śmiałka, do tego dwa miały problemy z poruszaniem się, głównie z koordynacją ruchową. Ciągle się przewracały, tak że Sarita przez większość czasu nosiła je na rękach.

Niestety, wkrótce jeden po drugim pluszaki przypominające Śmiałka - Głuptasy, tak zbiorczo nazywała je księżniczka, z ogromną czułością - decydowały się na zabawę w chowanego. I nic, co Sarita robiła bądź mówiła, nie mogło ich odwieść od tego zamiaru. Kilka próbowała nawet uwięzić, ale zawsze uciekały, a ona nie miała serca patrzeć na nie w zamknięciu, więc na zawsze poniechała tej strategii. W końcu, jak wcześniej Śmiałek, zgubiły się wszystkie pozostałe głupiutkie żywe pluszaki.

Oczywiście, to przyniosło jej jeszcze więcej cierpień. Jeśli utrata Śmiałka złamała jej serce, to zniknięcie pozostałych Głuptasów rozszarpało je na kawałki. Ale wciąż miała trzy tchórzliwe pluszaki, które też przecież kochała. Dla nich również wymyśliła zbiorcze, pełne miłości przezwisko - Beksy. Myślała, że nigdy ich nie straci. Była pewna, że pozbawione śmiałości pluszaki nigdy jej nie opuszczą. Nie wyobrażała sobie, że mogłyby zapragnąć bawić się w chowanego. One głównie chciały słuchać jej opowieści, przytulać się do niej, i żeby czytała dla nich na głos wybrane przez siebie książki.

Jednak myliła się i tym razem.

Beksy czegoś szukały. Czegoś pragnęły. Szybko udało jej się to odgadnąć, zadając im pytania i czekając aż pokiwają lub pokręcą w odpowiedzi głowami. Z tym, że nawet one nie wiedziały, cóż takiego chcą znaleźć, no i były zbyt przerażone, żeby same tego czegoś szukać. Jednak, kiedy po dwóch latach one i księżniczka nie były nawet odrobinę bliżej celu niż na samym początku, tęsknota za owym poszukiwanym stała się dla Beks zbyt potężna. I jedna po drugiej odeszły, kiedy Sarita spała.

Wtedy księżniczka przyrzekła sobie, że nigdy już nie stworzy żywego pluszaka.

Nie mogłaby znieść kolejnej straty pluszowego przyjaciela lub przyjaciółki.

Nic z tego. Kilka miesięcy później opuszki jej palców zapiekły, a gdy dotknęła poduszki, ta bez jej woli zmieniła się w pluszaka. Następnym razem próbowała się powstrzymać, ale im dłużej zwlekała, tym ból palców stawał się bardziej dotkliwy. Ostatecznie spędziła kilka tygodni wijąc się w męczarniach, aż w końcu nie mogła już dłużej wytrzymać, i dotknęła poduszki, czyniąc ją kolejnym żywym pluszakiem.

Czasem trafiała na Głuptasa, czasem na Beksę. Głuptas rzadko kiedy zostawał z nią dłużej niż miesiąc, a Beksy wytrzymywały maksymalnie pół roku. Mrowienie w palcach wracało w niecyklicznych odstępach, tak że nigdy nie mogła się go spodziewać, i zawsze zmuszało ją do tworzenia kolejnego pluszaka. Obiecywała sobie, za każdym razem, że teraz będzie inaczej. Że znajdzie sposób. Że uratuję przynajmniej tego, bądź tą, przyjaciela czy przyjaciółkę. I nigdy się jej nie udało. Nigdy.

Jak wiele już... - Sarita potrząsnęła gwałtownie głową, łzy kapały z jej policzków - Jak wiele razy już ich zawiodłam? Ale tym razem będzie inaczej... - pogłaskała Sarenkę, czując jak na widok strachu w jej oczach, łamie się jej serce, po raz sama już nie wiedziała, który - ...z pewnością uratuję Sarenkę. Przynajmniej ją. Znajdę to coś, czego ona szuka, zanim ode mnie odejdzie.

Nie okłamuj się, idiotko - warknęła sama na siebie - Nie udało ci się od czterdziestu lat.

- Nie mam na to czasu, doprawdy - Sarita z zaskoczeniem uniosła twarz. Druid Vellemer stał tuż przed nią. Uniósł dłoń, chwytając ją za brodę i szarpiąc - Później opowiesz mi jak się używa magii Marionetek. Teraz musimy już wracać do naszych ciał. Natychmiast.

Ból. Zielonowłosa dziewczyna kopnęła ją mocno, Sarenka odleciała w tył, potykając się, upadając, wyrzucając z siebie bezgłośny, niemy krzyk. Korona spadła z jej głowy i potoczyła się po ziemi, wpadając w stos poduszek. Przerażona Sarenka usiadła, czując jak kręci się jej w głowie. Zobaczyła jeszcze rozmywający się kształt, zielonowłosą dziewczynę znikającą w rozbłysku powietrza, czemu towarzyszył głośny huk.

Przez ten huk nie usłyszała ostatniego, rozpaczliwego wrzasku zielonowłosej dziewczyny, ale wyczytała treść z ruchu jej warg.

...zaczekaj tu na mnie!

Kiedy została sama, Sarenka spędziła kilka godzin na płaczu. Płaczu bez łez. Była w końcu Beksą. Potem wstała powoli i chwiejnie podeszła do ogromnego stosu poduszek. Miała problemy z chodzeniem, tak jak przewidywała Sarita. Kiedy znalazła koronę, Sarenka naciągnęła ją na czubek pluszowej głowy i mozolnie wspięła się na szczyt góry z poduszek, gdzie zwinęła się w kłębek, gotowa czekać na powrót zielonowłosej dziewczyny.

Jeśli będzie trzeba, może czekać całą wieczność.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania