Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Si vis pacem, para bellum

Każdego dnia trwa wojna. Wojna totalna, na wyniszczenie, na przetrwanie do jej kolejnego, jutrzejszego odcinka. Powtarzalne, cykliczne igrzyska z oczekiwaniem na grand final, który nigdy nie nadejdzie. Wojna, z którą każdy musi się zmierzyć, opuszczając swoje bezpieczne koszary. Te wzniesione kiedyś własnymi rękami przez lud pracujący z wielkiej płyty gdzieś na Bemowie i te w postaci obozowiska otoczonego zasiekami i strzeżonego przez dziesiątki cyfrowych cerberów na nowym Wilanowie. Wzniesione rękami półniewolników ściągniętych na Pole Bitwy z Dalekiego Wschodu.

Wojna to choroba. U każdego rozwija się nieco inaczej, toczy go szybciej lub wolniej; gorączka jedynie lekko dokucza lub zupełnie paraliżuje; szybko daje przerzuty, bądź rozwija się w ukryciu. Wspólne jest to, że nie da się przed nią uchronić – jeśli chcesz żyć, musisz chorować. Jeśli chcesz chleba, musisz wejść na scenę igrzysk. Jeśli chcesz zwyciężyć, musisz walczyć. Zwycięstwa jednak nie ma – jest fatamorganą, oddalającą się równie szybko, jak szybko ku niej biegniemy.

Wojna za naszym oknem. Wojna w podstawówkach, gimnazjach, liceach, na uczelniach. Wojna w szklanych biurowcach. Wojna w sklepach, w zatłoczonych pubach, klubach. Wojna pod wezwaniem Jana Pawła II, Armii Ludowej, „Solidarności”, Bezimiennego-Marszałka, Króla Sobieskiego, Nikomu-Nieznanego-Miasteczka-Na-Podlasiu. Wojna każdego z każdym.

Najbardziej lubię patrzeć na Teatr Wojny z góry. Taras, dziewiąte piętro jednego z setek szklanych domów, siedzib instytucji wabiących iluzją końca wojny, wkroczenia z husarią do Wiednia. Zbuduj Swoje Szczęście Sp. z o.o., Twoja Świetlana Przyszłość Business Park. Taras, miejsce dla palaczy, ewentualnych samobójców, koleżanek omawiających z przejęciem zeszły piątek na Mazowieckiej lub strategię działania nad projektem zrób mi w fajlu kompletny apdejt, do jutra muszę napisać samary dla sinior menedżera, mam nadzieję, że mi klepnie przynajmniej połowę ołwerhałers; moje centrum dowodzenia. Kolejna minuta rozkoszowania się tym azylem wolności w hiperzorganizowanej przestrzeni biura. Gapię się w dół; dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto dwadzieścia siedem, tysięczne auto przedefilowało przed moją trybuną w szalonym pędzie za czymś-niezmiernie-istotnym (gdyby w Mieście na co drugim skrzyżowaniu badano prędkość samochodów i ukarano co drugiego kierowcę, mielibyśmy już dawno drugi Dubaj). Nierównym szeregiem maszerują za swoimi sprawami żołnierze-przechodnie. Środkiem sunie tramwaj, wyglądający jak ogromnych rozmiarów żółto-czerwona gąsienica, wgryzająca się w soczysty miąższ Miasta. Ale w rzeczywistości jest na odwrót; to Miasto wciąga, pożera, połyka wszystko, co się w nim znajduje, mieli, gryzie zębami z betonu i szkła; na końcu wypluwa. Miasto – potwór. Miasto – hiena, wygłodniała i niegardząca niczym, co znajdzie na swojej drodze. Miasto – luksusowa dziwka, wabiąca swoimi wdziękami klientów, których potem obedrze ze wszystkiego.

Wojna rozpoczyna się od rana. Klnąc na cały świat wstajesz z łóżka. Kolejny raz trzeba się przeczołgać przez okopy naszego małego pola bitwy, ukryć się przed wrogiem, kiedy trzeba – strzelić i zabić. Wbijasz się w swój mundur, strój maskujący cię w tłumie identycznie ubranych sprzymierzeńców lub wrogów w każdym kolejnym biznes parku. Obowiązkowa poranna kawa – i tak nie masz nigdy czasu jej dopić, więc zalewasz brązowawy proszek wodą, dolewasz zimnej z kranu, wypijasz połowę na raz, resztę się wyleje wieczorem do zlewu. Jeśli masz dziecko – to twój kadet do wyszkolenia, który rozpoczął już swoją własną walkę. Z westchnieniem rezygnacji wrzucasz mu kanapkę do plecaka, zakładasz marynarkę, bierzesz kluczyki. Czekasz, jeszcze książki. Krzyczysz, jeszcze buty. Kurwa, jesteś już spóźniony. W końcu wychodzicie.

Zaczyna się poranna bitwa. Pod szkołą nie ma miejsca, żeby zaparkować hulajnogę, w PRL-u nikt nie planował, że jak już dojdziemy do socjalizmu, każdy będzie miał dwa samochody. I każdy postanowi wozić swoje dziecko do szkoły za rogiem. Tak, robisz to samo, bo co z ciebie za ojciec-matka, bo pomoc społeczną naślą. Zresztą, po ostatnich wpisach kolegów na Fejsie twój syn zaczynał ryczeć na samą myśl o pójściu do szkoły. Pedagog szkolna zrobiła zatroskaną minę, przez pół godziny pieprzyła o problemach z hejtem w ich placówce i jak to zamierza rozmawiać z dziećmi o tym. Rozmowa to bardzo dobra rzecz, przecież jak się dowiedzą, że tak nie można, to nie będą tak robić. Lo-gi-czne. Zatrzymujesz się w końcu na środku ulicy, żeby wypchnąć młodego z auta i ustawić się w niekończącej się kolejce do wyjazdu. Przed tobą jakaś idiotka postanowiła zostawić samochód na środku ulicy i odegrać scenę pożegnania z dzieckiem, jakby wyjeżdżała na dwa miesiące Stanisław ale zjedz kanapkę o 10.30 potem jabłko o 14.25 pamiętasz co mówił pan doktor a teraz daj mamusi buziaka i leć już ojej gdzie ty masz szalik bo się przeziębisz a tutaj w plecaku no już no pa pa kocham cię Sam masz ochotę wyjść i wyładować na niej stres, który jeszcze się nie wydarzył. No jedź już głupia cipo. No. Fantastycznie. Dwadzieścia aut, o godzinie za 5 ósma, ustawia się w kolejce do wyjazdu z uliczki pod szkołą. Niedługo pewnie jej zmienią nazwę, bo patron był jakimś działaczem kultury w PRL-u. Przecież wszyscy dobrze wiedzą, że w PRL-u kultury nie było, więc on też nie istniał, więc trzeba wymazać go z mapy Miasta, sowieckiego zdrajcę. Kurwa, jesteś już spóźniony. Razy dwa.

Sznury aut wlewają się zawsze zbyt wąskimi arteriami do serca Miasta. Wszystko płynie. A raczej wszystko przesuwa się powoli, chaotycznie, metr po metrze do wyznaczonego celu; na Mordor, na Nową Wspaniałą Wolę. Nie będzie chleba bez tych igrzysk. W tym momencie oni wszyscy są twoimi wrogami. Każdy, w wiecznym, pradawnym niedoczasie, podejmuje walkę o bezcenne minuty i sekundy. I tak wszyscy stoją. Zielone, jakiś debil wjechał na skrzyżowanie, nie zmieścił się w sznurze ciągnącym się za światłami i zablokował cały ruch z drugiej strony. Ostry, przeciągły gwizd rozcina przestrzeń. Od końca kolejki do początku nożjedźkurwa, jakby magiczny dźwięk miał wyczarować dodatkowy pas ruchu.

Jedne, drugie, dziesiąte światła. Jakiś cwaniak sunie obok buspasem żona mi rodzi, syn w szpitalu, nie widziałem znaku, już nigdy tak nie zrobię albo milion innych tak samo idiotycznych wymówek. Autobus wbija się przed ciebie na lewoskręt bez kierunkowskazu gwałtownie hamując. Żółto-czerwona śmierć, sam wciskasz klakson, niczym się nie różnisz od reszty tej dżungli. I cała reszta myśli o tobie to samo, co ty o nich. Dobrze, że nie mamy powszechnego dostępu do broni.

Wolne miejsca parkingowe – legenda głosi, że ktoś kiedyś widział coś takiego w centrum o 9 rano. Jak wataha wygłodniałych wilków kręcicie się w kółko po uliczkach. Mijają kolejne minuty. Następny znienawidzony dźwięk, tym razem bliżej tak, tak szefie, ja już jestem, już parkuję i wchodzę. Już. Jeszcze jedna uliczka, tu na pewno coś będzie. Jeśli nie, to może tam. Ostatecznie jesteś spóźniony 45 minut.

Bądź eko! Wybierz komunikację publiczną! Jasne! Odwiezienie dziecka do szkoły i przejazd z powrotem do biura – łącznie około półtorej godziny. Nie ma nic przyjemniejszego niż wstawać godzinę wcześniej, ale czego się nie robi dla środowiska. I dla tej przyjemności jazdy autobusem! Jeśli wejdziesz do pierwszego, jesteś już wygrany. Jedziesz przybity do drzwi, obijając się o współpasażerów; w cenie biletu masz gratis saunę, a amatorzy przygodnego ocierania się wyjątkową okazję na spełnienie swoich pragnień. Do tego lekcja tańca synchronicznego – Panie i Panowie, zatrzymujemy się, wychodzimy wszyscy i wlewamy z powrotem! No panie Mietku, czemu pan depcze partnerce po palcach!

Oni wszyscy to też twoi naturalni wrogowie. Są też na wojnie autobusowej wrogowie publiczni. Na myśl o tym, że ktoś z nich zaraz pojawi się zamknięty z nimi w jednej przestrzeni na kołach, już gotuje się we wszystkich krew. Staruszka z wózkiem na kółkach większym od niej samej. Strzał z rewolweru. Bezdomny z nadgryzionym kebabem. Strzał. Rowerzysta w elastycznym wdzianku ze swoim wiernym środkiem lokomocji (przecież rower służy do jeżdżenia – także autobusem). Strzał. I drugi, na wszelki wypadek. Matka z wózkiem. Podwójnym, dla bliźniaków. Trzy strzały. Wycieczka szkolna… Wysiadasz, poczekasz na następny.

W te sposoby sfrustrowana masa trybików w takich samych nienagannych mundurach trafia codziennie pod skrzydła matki Korporacji. Matka dba o swoje dzieci. Nie wypuści ich bez darmowej kawy z ekspresu za dwie przeciętne pensje. Zapewni świeże kanapki i obiady. Rozda na nie vouchery. Martwi się też o ich zdrowie i ufunduje karnet na siłownię. Jak każda matka nie będzie też chciała ich wypuścić jak najdłużej. Siedzisz dlatego wraz z innymi członkami twojego plemienia na wielkim placu, wokół totemu z logo matki twej, Korporacji, zwanym w waszym języku ołpen spejsem, odczyniając obrzędy na służbowym laptopie, który otrzymałeś podczas obrzędów plemiennej inicjacji od szamanów-informatyków.

Minuta po minucie, godzina za godziną stukasz w klawisze, analizujesz dane, chodzisz na mitingi. Popełniasz fakapy i dostajesz zjebę – przecież Korporacja karmi cię własną piersią, wierzy w ciebie, daje ci nieograniczone możliwości rozwoju i zdobycia szczęścia. Dlatego pracujesz jak maszyna. Bo musisz coś jeść. Bo dzieci muszą coś jeść. Bo musisz je ubrać i wyprawić do szkoły. Bo kredyt na mieszkanie sam się nie spłaci. Bo chcesz polecieć na olinkluziw do Egiptu i mieć wreszcie święty spokój.

Minuta po minucie, godzina za godziną. Z półgodzinną obowiązkową przerwą na lunch. Kurwa mać, dopiero 15, jeszcze dwie i pół. Albo inaczej: kurwa mać, już 15, zostanę tu do północy. Matka cię kocha, nie wypuści tak łatwo a może jeszcze kawki synku; a może wygenerujesz jeszcze dwa raporciki. By Korpo rosła w siłę, a szefom żyło się lepiej.

Minęła 18.30, w końcu wychodzisz. Wcale nie mniej sfrustrowany, na pewno bardziej zmęczony. Wsiadasz do auta, jedziesz odebrać dziecko z angielskiego (w końcu po coś wypruwasz sobie żyły). Dołączasz do grona szczęśliwców, którzy są już po największej bitwie dnia. Szczęście szybko znika z twarzy, gdy widzicie, ilu z was biurowce wypluły dzisiaj o tej samej godzinie. Igrzyska zaczynają się nożkurwajedź od nowa. Piękne, krwisto zachodzące słońce oświetla zalewanych przez krew królów życia kto ci chuju dał prawo jazdy wracających z polowania ze zdobyczą do jaskini.

Żeby faktycznie coś przywieźć, musisz jeszcze zahaczyć o sklep. Daleko ci do tych, którzy wydają połowę pensji na bioprodukty i codziennie na lunch przynoszą sushi. Dołączasz do masy tłoczącej się ku wejściu do jednego z miliona powstałych w Mieście dyskontów imienia żarłocznego owada. To kolejna bitwa twojego dnia. Jeńców nie będzie. Staruszki, matki z dziećmi, lokalni żule i młodzi adepci szkolący się na nich. Wśród nich cała masa takich jak ty ludzi ze szklanych domów. Szumnie nazywających siebie klasą średnią. Kilka lat temu tacy jak ty wstydzili się chodzić do takich miejsc, obecnie znajdziesz tu cały świat. Nowe igrzyska. Akt pierwszy. Chleb-dwa-czterdzieści, cios wózkiem od staruszki przechodzącej obok. Akt drugi. Jogurty-po-złoty-sześćdziesiąt, dziecko w wieku na oko pięciu lat prawie wchodzi na jeden z regałów, krzyk matki, zawartość koszyka na podłodze. Akt trzeci. Pomidory-w-promocji-dwa-dziewięćdziesiąt-za-kilo. Jeden z twoich przeciwników barykaduje całą alejkę swoim koszykiem. Akt czwarty. Wino. Wino-dwanaście-dziewięćdziesiąt. Bez tego nie dasz rady. Kolejka zakręca za kasą w alejkę i dochodzi aż do papieru toaletowego. Akt piąty, szósty, siódmy. Muzyka na uszy, odciąć się Grażynkaaa masz może mi pińdziesiąt rozmienić. Wychodzisz z łupem. Byle się dostać na własną kanapę.

Grzebiesz kluczem w zamku, zrzucasz mundur, zakładasz dresy, rzucasz torbę w kąt. Tak, jutro znowu wracasz t-a-m. Ale dzisiaj otwierasz wino, wyłączasz się. Przetrwałeś kolejny dzień, zadanie byle do: - wykonane. Byle do piątku. Byle do końca projektu. Byle do urlopu. Byle do świąt. Byle do wiosny. Wojna trwa, a końca nie widać. Zawsze będzie kolejne byle do. Że wtedy to już odpoczniesz, zaczniesz żyć inaczej. Zero stresu, zero frustracji, zero nienawiści.

Naprawdę chcesz się uśmiechać do tych staruszek w autobusach, wrzucić 5 złotych bezdomnemu grajkowi na ulicy, przepuścić nierozgarniętego faceta, próbującego włączyć się do ruchu w porannym korku. Ale po weekendzie, po urlopie, po świętach wojna zaczyna się na nowo. Codziennie, każdego dnia Miasto pożera i wypluwa każdego, kto wyjdzie stawić mu czoła. Wygranych nie będzie. Kładziesz się spać, uciekasz, może jutro ktoś, coś, lepiej, spokojniej. Ważne, że przeżyłem. Jutro nowy dzień, ta sama wojna. Et omnia vanitas.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Niemampojecia96 18.11.2017
    "I cała reszta myśli o tobie to samo, co ty o nich. Dobrze, że nie mamy powszechnego dostępu do broni."


    "Staruszka z wózkiem na kółkach większym od niej samej. Strzał z rewolweru. Bezdomny z nadgryzionym kebabem. Strzał. Rowerzysta w elastycznym wdzianku ze swoim wiernym środkiem lokomocji (przecież rower służy do jeżdżenia – także autobusem). Strzał. I drugi, na wszelki wypadek. Matka z wózkiem. Podwójnym, dla bliźniaków. Trzy strzały. Wycieczka szkolna… Wysiadasz, poczekasz na następny."



    "Zawsze będzie kolejne byle do."


    I moglabym skopiowac caly tekst, ale musialam cos wybrac.

    Nie wiem - bije Ci poklony. Nie wiem, nie przeczytalam chyba na tym portalu nigdy nic, co by mnie do tego stopnia trafilo.

    Gorzkie. Bez zlocistych pierdoletow na oczy.

    Cholernie sie zgadzam, nieskonczenie ubostwiam ten tekst, teraz mam insomnie, to teraz jest juz dlugie, wiec nie zdobede sie na nic lepszego niz nieporadnie wyrazony zachwyt.

    Na pewno to jeszcze przeczytam, raz czy dwa, czy iles.

    Niewyobrazalnie dobre.
  • Ptr 24.11.2017
    @Niemampojecia, dziękuję bardzo za te dobre słowa. Przeczytałem po Twoim komentarzu kilka Twoich tekstów i ciągle uważam, że chciałbym pisać w ten sposób, gdzie każde zdanie jest wycyzelowane i poetyckie (na pewno zostawię komentarz, kiedy przeczytam na spokojnie po raz drugi).
    To, co tutaj zostawiam, powstało w jeden dzień, gdy nudziłem się w pracy, którą miałem zmienić w ciągu miesiąca i nigdy tego nie "sczytałem".
    Podsumowując, jeszcze raz dziękuję za dobre słowa i zastanawiam się, czy byłbym w stanie rzucić korpo na rzecz pisania.
    Pozdrawiam
  • Niemampojecia96 25.11.2017
    Ptr, o jezu, dzisiaj jest dzień dobroci dla Wier. Mam na imię Wiera. Tak utalentowany człowiek, który pisze na wyżynach mówi mi, że chciałby pisać jak ja, podczas gdy lepiej pisze, a banda trolli stąd mą pseudosztukę zwie: bełkotem. Ptr, nudź się częściej. Plony Twojej nudy są zatrważająco dobre.
  • riggs 25.11.2017
    Sami do tego doprowadziliśmy, każdy wie, ale nikt nic nie robi. Treść życiowa, acz oczywista dla każdego myślącego. Bardziej myślący nie jebią w korporacjach...Zycie. Bez oceny. Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania