Skrywane moce

Kolejne jesienne popołudnie, które spędzałam w biurze, nie miało nic wspólnego ze złotą polską jesienią, znaną jedynie z czytanek w szkolnych podręcznikach.

 

"Ale lëché wiodro, wiater, deszcz" – pomyślałam. Pogoda nie nastrajała pozytywnie.

 

Zbieranie grzybów, jarzębiny i kasztanów zaliczyłam już we wrześniu, a spacery w Parku Oliwskim zostawiłam sobie na listopad. W październiku zawsze starałam się wzmocnić odporność przed zimą, wszak latając na miotle w temperaturze poniżej zera, nie sposób się nie przeziębić. Kończyłam właśnie kurację czosnkiem w kapsułkach, bo kto by chciał zadawać się z Czarownicą, nawet lokalną, kaszubską, która straszy czerwonym nosem i gilami do pasa?! No właśnie. Nikt. To nieprofesjonalne. Zleceń z Trójmiejskiej Centrali przychodziło i tak coraz mniej. A to komuś ziemniaki pleśniały w piwnicy, a to ginęły słoiki z ogórkami, czasami trzeba było przegonić karaluchy ze zsypu, albo napuścić na wrednego sąsiada plagę mrówek.

 

Patrzyłam na kalendarz. Halloween przypadało we wtorek.

 

– Żal imprezować w środku tygodnia. Zabawa krótka, o pierwszej pójdę spać, rano do pracy, a kac będzie mnie prześladował aż do weekendu. A to nieszczescé! – westchnęłam.

 

Już dawno zrezygnowałyśmy z dziewczynami z nasiadówek w lesie, przy ognisku i tańców nago na łące, zapalenie pęcherza to jednak bolesna przypadłość. W Halloween urządzałyśmy zwykłą bibę, nawet nie Sabat, dla uczczenia pamięci sióstr Czarownic. Najważniejsza dla zmarłych noc przypadała na Kaszubach dopiero z pierwszego na drugiego listopada. Tymczasem, w domu czekał wełniany koc i mruczący kot, mogłabym posiedzieć w fotelu z laptopem na kolanach, nakładając proste uroki i klątwy, a dopiero nocą wyjść na imprezę.

 

Ale ze mnie jesieniara.

 

Na co dzień pracowałam w biurze firmy WAMP-PAX. Dochodziła piętnasta, kiedy do mojego gabinetu weszły dwie osoby.

 

– Kaśka, masz już sukienkę na wieczór? – spytał wysoki głosik, przerywając moje rozmyślania.

 

– Nie, ale mam świeżutki manicure. – Zaprezentowałam błyszczące, halloweenowe hybrydy, każdy paznokieć pomalowany w inny wzorek.

 

– Szkoda, że nie masz faceta, Kasiu. Żaden z tych tutaj ci się nie podoba? – dodał niski głos, a jego właściciel rozsiadł się wygodnie na fotelu i założył nogę na nogę. – Ja jestem zajęty – przypomniał przezornie.

 

Razem z Agnieszką i Markiem stanowiliśmy dumę firmy, zgrany Dział Marketingu zwany złośliwie Wydziałem Gier i Zabaw. Dodatkowo, z Agnieszką od lat znałyśmy się prywatnie, jeszcze z podstawówki.

 

– Nie potrzebuję faceta, żeby się dobrze bawić. Mam Artura.

 

– Stara panna z kotem – stwierdziła Aga.

 

– Wredna sekùtnica – chciałam powiedzieć, ale natychmiast ugryzłam się w język. Moje słowa potrafiły zmienić się w urok, nawet jeśli tego nie planowałam.

 

– Znowu siedzicie i plotkujecie! Może wam jeszcze kawę przyniosę?! – do pokoju wślizgnął się Filip. Nasz bezpośredni przełożony i jednocześnie syn właściciela.

 

– Ja bym się napił, ale nie umiem obsłużyć ekspresu. Chodź i nam pomóż – zaproponował Marek.

 

– Które z was idzie z nimi na konferencję?! – spytał podejrzliwie Filip, wskazując ruchem głowy na grupę mężczyzn w Sali Konferencyjnej.

 

– Powinno dziś tam być całe Biuro Obsługi Klienta, a wszyscy się wykręcają sianem.

 

– Ja nie mogę, maluchy mają Halloween w przedszkolu. – Aga zasłaniała się dzieciakami przy każdej możliwej okazji.

 

– Jadę z żoną do lekarza – wymyślił na poczekaniu Marek. – Przecież ustaliliśmy, że ty z nimi idziesz - zwrócił się do szefa.

 

– Ja właśnie też nie mogę – stwierdził Filip, gładząc łysinę wypielęgnowaną dłonią. – Żona jest w ciąży.

 

Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie badawczo.

 

– Pracuję na drugi etat, nie biorę popołudniowych zmian – wyjaśniłam, ale jak widać, byłam mało przekonująca. Zbyt krótko tu pracowałam, żeby mieć jakąkolwiek siłę przebicia.

 

– No to załatwione! – ucieszył się Filip i wyślizgnął się na korytarz równie bezszelestnie, co wpełzł.

 

– Miłej zabawy! – pożegnała mnie pozostała dwójka, opuszczając w pośpiechu pokój.

 

– Niech to diôble wezna! – pomstowałam w duchu.

 

Mój ścisły umysł od razu rozpoczął kalkulację. Latanie na miotle nie wchodziło w grę, za duży wiatr. Jest Halloween, na drogach będzie tłoczno. Z dwóch znanych mi metod na szybkie przemieszczanie się, wybrałam teleportację. Wprawdzie portale były bardziej spektakularne, ale nie miałam aż tyle czasu i miejsca. Do rzucenia czaru potrzebne było zaklęcie i korespondujący eliksir. Brakowało mi odrobiny pajęczych sieci i sierści wilka, resztę, czyli zestaw miniaturek, pipetę i dwa flakoniki miałam przy sobie w torebce.

 

Na szczęście, nad regałem w archiwum mieszkało stado kątników, włochatych pająków. Rozsunęłam niewielką drabinę, zdjęłam szpilki i wdrapałam się na sam szczyt. Końcówką długopisu ściągnęłam biały puch pokryty odrobiną kurzu, który zebrał się w samym rogu pokoju. Pozostał jeszcze kłąb futra.

 

– Z braku laku nada się Burek na stróżówce, w końcu pies wygląda, jakby w jego żyłach płynęła wilcza krew – pomyślałam. Zdobycie sierści było odrobinę trudniejsze niż zwykle i choć pies uwielbiał czochranie za uchem, tego dnia był nieufny i niespokojny. Korzystając z wolnej chwili, przygotowałam na biurku fiolkę czarodziejskiego eliksiru i drugą na zapas.

 

Wychyliłam głowę zza drzwi gabinetu, oceniając sytuację. Trafiła mi się opieka nad zgrają handlowców. Krążyli po pustawym już biurowcu, wypełniając korytarze śmiechem i zapachem dobrej wody kolońskiej, tuszującej lekką woń alkoholu. O siedemnastej zaczynała się konferencja, a po niej kolacja i bankiet w Hotelu Posejdon. Punktualnie o dwudziestej drugiej miałam się zjawić na Halloweenowym Party Czarownic w Sopockim SPA na Łysej Górze.

 

– Robią tyle hałasu co stado bawołów – rzuciłam wesoło Teresce, naszej sekretarce.

 

– Dzień dobry! Nazywam się Katarzyna Ceynowa, pracuję w dziale marketingu. Proszę o chwilę uwagi! - powiedziałam podniesionym głosem do grupki mężczyzn, przebijając się przez wrzawę, która wypełniała salę konferencyjną. – Halo!! Za piętnaście minut podjedzie bus i przetransportuje panów do hotelu.

 

Deszcz ustąpił miejsca lekkiej mżawce, a szarawe niebo przecinały z krzykiem mewy. Nagie drzewa w alejce z resztkami suchych liści, kontrastowały z bogato przyozdobionym wejściem do biurowca. Na czarnych granitowych schodach piętrzyły się wesoło pomarańczowe dynie, lampiony i filcowe nietoperze. Otrzepałam czarny płaszcz z kropli deszczu i zrobiłam telefonem kilka fotek na firmowego Instagrama. Wsiadłam razem z gośćmi do wynajętego busa, wyjechaliśmy z terenu firmy i po chwili mijaliśmy osiedla przystrojonych odświętnie domków, a na chodnikach pojawiały się grupki halloweenowych przebierańców.

 

Z odbicia w szybie bacznie przyglądała mi się zielonooka szatynka. Włosy miała zaczesane gładko, w wysoki kucyk, a w nowym czarnym płaszczyku wyglądała nawet całkiem ładnie. Ktoś chyba uważał podobnie, bo zauważyłam inne ukradkowe spojrzenie i uśmiech zza wyszczerzonych, białych zębów. Poczułam się trochę jak pies pasterski pilnujący stada owieczek, a może nawet baranów, co wywołało u mnie zagadkowy uśmiech pod wąsem.

 

– Cóż to za zagadkowy uśmiech pod wąsem Pani Kasiu? – zapytał właściciel zębów, aksamitnym głosem, a ja ukradkiem dotknęłam wargi, żeby sprawdzić czy przez przypadek nie urosła mi w tej chwili szczecina. Czarownicom i to się czasami zdarza, mimo depilacji.

 

– Po prostu, czuję się spełniona w swojej dzisiejszej roli opiekuna i przewodnika – odpowiedziałam pobłażliwie. – Mam nadzieję, że wieczorem będziecie się równie dobrze bawić – dodałam.

 

Właściciel równych białych zębów i niskiego głosu siedział na fotelu za mną. Jasnoszare oczy o bardzo ciemnych obwódkach sprawiały wrażenie bystrych i zimnych. Swoim wyglądem przypominał wilka, ale takiego porządnego i kulturalnego który, zanim przegryzie ci gardło, spyta, jak się czujesz. Jeszcze sekunda, a jego milczenie zmieniłoby się w krępującą ciszę.

 

– Proszę mi mówić Kasia, ta „Pani" mnie postarza. – Wyciągnęłam do niego rękę przez szparę pomiędzy fotelami.

 

– Daniel. – Mężczyzna odwzajemnił mój uścisk. Miał przyjemnie chłodną, suchą dłoń.

 

– Gdy Pani Szef mówił, że zajmować się nami będzie Pani Inżynier, wyobrażałem sobie raczej podstarzałą okularnicę w laboratoryjnym fartuchu.

 

– Wiele się Pan nie pomylił. Noszę szkła kontaktowe – odpowiedziałam, ale w tym momencie kierowca zatrzymał pojazd przed wejściem. Gestem zaprosiłam szanownych panów handlowców do hotelowej restauracji.

 

– Ceynowa, to chyba dość popularne nazwisko na Kaszubach? Czytałem niedawno o procesach czarownic z tych okolic, jedna z nich nazywała się Krystyna Ceynowa i mieszkała w Chałupach.

 

– Jo, to moja pra- ciotka, Panie Danielu.

 

– Zatem, Kasiu... – zagadkowo zawiesił głos. – Pracujesz w marketingu, a co robisz po pracy? Kontynuujesz tradycje rodzinne? – zagaił, gdy usiedliśmy przy kawie. – Na pewno jesteś Czarownicą.

 

– A niech cë! – pomyślałam. Przecież to tajemnica. Nikt o tym nie wiedział! – Naprawdę trzeba znać się na magii, żeby ogarnąć na przykład takie pozycjonowanie w Google – powiedziałam, dumna z siebie za tak błyskotliwą ripostę.

 

– A kot? – dopytał, ściągając prawie niewidzialny koci kłak z rękawa mojej czarnej bluzki.

 

– Kot w tym czasie zagryza ptaki, lub dusi niemowlęta w parku – skłamałam, ale przecież nie mógł wiedzieć, że mój Artur jest najlepiej ułożonym sierściuchem w całej dzielnicy.

 

– Żałuję zatem, że nie odwiedziliśmy Działu Marketingu.

 

– Myślę, że będzie jeszcze ku temu okazja... – zawiesiłam tajemniczo głos.

 

Nie mogłam go skojarzyć. Żadnego Daniela na liście gości nie było, a to wzbudziło moje podejrzenia. Dyskusja z nim była tak przyjemna, że o mały włos przegapiłabym moment, w którym trzeba było pokierować towarzystwo w stronę sali konferencyjnej.

 

– Szczerze mówiąc, wolałbym przejść się nad morze – rzucił w moją stronę, jakby od niechcenia Pan Daniel.

 

– Bardzo się napracowałam, aby sprowadzić dla was prelegentów, także proszę przynajmniej udawać zainteresowanego, a na spacer może się Pan udać później – powiedziałam. – Zapewniam, że morze będzie tu nadal.

 

– Ale jest Halloween, dzisiaj oczekuję czegoś więcej – powiedział.

 

Wstał i stanął za mną, jakby chciał odsunąć też moje krzesło. Ostrożnie, samymi opuszkami palców dotknął końcówek moich włosów. Nic się nie stało. Wciągnął powietrze nosem i chyba wyczuł czosnek. Trochę odważniej, przysunął dłoń do mojego ramienia. Cicho syknął z bólu porażony prądem, ale przycisnął rękę mocniej i poprowadził mnie do lobby. Skąd mógł wiedzieć, że nie należy dotykać Czarownicy bez pozwolenia?

 

W sali konferencyjnej czekały już długonogie hostessy, ubrane w odświętne pomarańczowe garsonki. Upewniłam się, czy wszyscy mają materiały, czy bufet jest prawidłowo przygotowany i mimo naprawdę szczerej ochoty, żeby rzucić to wszystko w diabły i iść do domu, zostałam. Cała ja. Podpierałam ścianę z boku sali, gotowa w każdej chwili biec na pomoc.

 

Szczupły i wysoki facet, w ciemnym garniturze, zajmował miejsce w ostatnim rzędzie, prawie pod ścianą i co chwilę poprawiał zjeżdżające z nosa okulary. Spojrzał na telefon i poluźnił krawat, po czym rozparł się na krześle, ostentacyjnie okazując znudzenie.

 

Usiłowałam ukryć ziewanie, gdy za moimi plecami wyrósł jak zjawa, Marek.

 

– Widzę, że koleżance wpadł w oko sam Daniel Karczmarczyk! – powiedział, pogwizdując. – Zaprosił go osobiście Prezes – ciągnął kolega już troszkę ciszej. czaruj go, a największy kontrakt w tym roku będzie nasz.

 

– Nie mam najmniejszej ochoty odwalać za was brudnej roboty, sami możecie go zbałamucić i nakłonić do podpisania kontraktu – powiedziałam.

 

Usiłowałam skierować rozmowę na inne tory, zanim Marek wyciągnie absolutnie niewłaściwe wnioski.

 

– Niech to diôble wezna! Może jeszcze mam się z nim przespać, dla dobra firmy – pomyślałam zdegustowana. Rzuciłam okiem na aktualną listę gości, którą trzymała asystentka prezesa. Na samym dole listy, poza jakimkolwiek porządkiem alfabetycznym, widniało odręcznie napisane Daniel Karczmarczyk.

 

Wtedy dopiero coś mi zaświtało. Przecież Karczmarczyk, wraz z nieobecnym tu Michalskim, byli współwłaścicielami firmy SOFT-WILK, o której względy Filip z Markiem, starali się od miesięcy. To właśnie jego nazywali sknerą, który kilkakrotnie zmieniał warunki umowy, ale mógłby zapewnić nam kolosalne zyski.

 

W moim telefonie zabrzmiał dźwięk powiadomienia.

 

– A niech cë... - warknęłam cicho. – Dziewiętnasta. Spokojnie, zdążę – pomyślałam.

 

Wtedy światła w hotelu zgasły i rozległ się alarm. Zatkałam uszy. Daniel pojawił się przy moim boku w kilka sekund i otoczył mnie ramieniem, zanim kierownik ochrony zdążył wejść i poinformować nas o zwykłej awarii zasilania.

 

– Wieszczi, czy wilkołak? –przeszło mi przez myśl. Jego twarz była zdecydowanie zbyt blisko mojej. Pachniał mchem i igliwiem. Miałam wielką ochotę przekonać się od razu z kim mam do czynienia.

 

– Zabierz proszę rękę. Nic mi nie jest – poprosiłam. Odskoczył jak poparzony i wrócił na swoje miejsce. Nie chciałam go spłoszyć, ale też nie mogłam pozwolić, by mnie zdekonspirował.

 

Gdy włączono ponownie prąd, odmeldowałam się u Tereski, zabrałam torebkę, płaszcz z szatni, wybiegłam z hotelu i złapałam taksówkę. Wykonałam swoje obowiązki służbowe, a zabawianie nocą potencjalnych klientów już do nich nie należało. Zostało mi dokładnie tyle czasu, aby przygotować się na fajniejszą imprezę. Poprawiłam kosmyk włosów, który natrętnie wypadał mi zza ucha. Przez szybę widziałam, że przez frontowe drzwi wyszedł za mną Pan Daniel. Obserwował odjeżdżający samochód, z wyraźną irytacją i rękami w kieszeniach.

 

Radio nadawało wieczorne wiadomości. "Według autora petycji skierowanej do sejmu Halloween nie tylko szkodzi pamięci zmarłych i niszczy katolicką tradycję, lecz także zagraża duszy."

 

– Słyszała Pani? Normalnie koniec świata. Wszędzie pełno przebierańców i straszydeł. Diabli wiedzą, kto jest kim – zagadywał taryfiarz, ale nie reagowałam. Wyjęłam z torebki elegancką kopertę z zaproszeniem. Złoty napis „SPA Łysa Góra" lśnił w świetle latarni.

 

– Spóźniłaś się – zaburczał Artur gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania.

 

– Nie umiem sam otworzyć puszki z żarciem – powiedział, po czym odwrócił się do mnie tyłem i lizał sobie łapkę szorstkim jęzorem.

 

– Narzygałem Ci na dywanik w łazience – dodał po chwili.

 

– A niech cë! Zły kot, fuj. Nie wolno – strofowałam go, ale dywanik nadawał się tylko do śmietnika.

 

Na wieczorne party w SPA miałam już przygotowane tradycyjne odzienie Czarownicy. Czarny welurowy dres i tshirt z cekinową ropuchą z przodu.

 

– Jestem gotowa. Artur, właź do transportera! – krzyknęłam do kota, jako że Czarownice wszedzie zabierały swoich pomagierów.

 

– W życiu! – wrzasnął. – Sama se właź! Nie ma takiej opcji! Nie będę podróżował w tak uwłaczający mojej godności sposób – zawył wielki, czarny kocur.

 

– Nie zamierzam cię ściągać z żyrandola, Arturze. Wiesz, że to jedyny bezpieczny dla ciebie sposób podróży – powiedziałam opanowanym głosem, rozglądając się po pokoju. – Czekam!

 

– To se czekaj – burknął spod kanapy i wtedy zadzwonił telefon. Taki, który musiałam odebrać, nawet o dwudziestej pierwszej. Dzwonił Prezes.

 

– Pani Kasieńko, ja wiem, że Pani już poszła. Oczywiście będzie i premia za bardzo dobrze zorganizowaną konferencję... Proszę wrócić, chociaż na godzinkę – mówił zachęcająco, a w tle było słychać rytmiczną muzykę.

 

– Ale ja już jestem w piżamie... – skłamałam.

 

– Karczmarczyk zażądał pani obecności. Właściwie, to wysłałem już po Panią samochód – powiedział wesoło i się rozłączył.

 

Zaczęłam rozglądać się za szmatą, którą zmienię w suknię wieczorową. Niestety, pospiesznie wyczarowana kiecka mogła w każdej chwili zniknąć, tak samo jak czarodziejskie pantofelki. Zbędne ryzyko.

 

– Mariczëné Buksë!! – zaklęłam szpetnie. – Znajdę coś w szafie.

 

Przebrałam się w czarne rajtuzy, tiulową długą spódnicę i wełniany golf, na wierzch narzuciłam skórzaną ramoneskę. Zwinęłam i przyczepiłam kapelusz do paska, tak, że wyglądał jak ciekawa klamra. Dresik spakowałam do torby. Usiadłam przy stole i czekając na kierowcę, przerzucałam z nudów „Młot na Czarownice". W końcu Artur wyszedł z kryjówki i rozsiadł się na otwartej księdze.

 

– Nie powinnaś tego czytać, to smutne – powiedział.

 

– „Fistum Pofistum, Lelum Polelum! Deszczik padô, słuńce swiecy, czarownica masło klecy. Niechaj czôrny kòt, w złoti pierscéń się zmieni." – rzuciłam zaklęcie, drapiąc go po brodzie dla odwrócenia uwagi. Złośliwy kocur zaklęty w pierścień nadal miał swoją moc, więc w nagrodę ugryzł mnie w palec.

 

Czekałam na dole przed bramą, gdy zerwał się wiatr, który rozgonił mgłę i chmury. Zanim podjechało czarne Volvo Prezesa, jasny, choć garbaty księżyc rozświetlał już mrok nocy. Kierowca bez słowa przywiózł mnie we wskazane miejsce.

 

Muszę przyznać, że faceci w eleganckich garniturach wyglądali o niebo lepiej niż na co dzień. Ja wyglądałam jak ja. Na bankiecie w eleganckim hotelu nie byłam wystrojona w wieczorową suknię. Z drugiego końca sali bankietowej Prezes wysyłał uśmiechy i mrugał do mnie porozumiewawczo okiem.

 

Wzięłam kieliszek szampana z najbliższej tacy, którą niósł kelner. Tuż za mną, jak spod ziemi wyrósł Karczmarczyk i oplótł mnie w pasie ręką. Jego dotyk, nawet przez kilka warstw odzieży był zbyt elektryzujący. Wąchał moje włosy i dyszał na kark, prawie mu ślina kapała.

 

– Jadłaś parówki – wysapał.

 

– Co proszę? – spytałam i chcąc się uwolnić, zrobiłam jeden krok w tył, przydeptując mu stopę i drugi do przodu, wykręcając mu jednocześnie rękę. Zgrabnie się z tego wywinął, zmieniając szarpaninę w kilka tanecznych kroków.

 

– Co Pan robi?!

 

– Porywam do tańca. Nudzi mi się bez ciebie – powiedział. – Tańczę dość dobrze jak na Wilkołaka, ale to już wiesz – wyszeptał mi do ucha. – Czym się zdradziłem? Podejrzewałaś coś, czy cię zaskoczyłem?

 

– Jest Pan z tych Karczmarczyków z Podkarpacia!

 

Podejrzewałam, ale i tak byłam zaskoczona, więc bez dalszych wyjaśnień, dałam się nieść muzyce.

 

– Ładny pierścień, złoty – zauważył, chwytając mnie za rękę. – Pani Czarownica wolna, czy zajęta?

 

– Chwilowo wolna, Panie Wilkołaku. Ostatni chętny nie wytrzymał presji. A pierścień ma moc, więc proszę uważać.

 

Pan Daniel Karczmarczyk, współwłaściciel dobrze prosperującej firmy, wilkołak. Ciemne włosy miał zmierzwione, szare oczy patrzyły na mnie badawczo.

 

– Ucieknijmy stąd, razem, póki jeszcze możemy – szeptał.

 

– Na Czarownice nie działają wasze wilkołacze uroki.

 

– Nie działają? – wyszeptał, dotykając ustami mojego policzka. – Lubię wyzwania. Nie boisz się mnie, prawda?

 

Nie bałam się żadnego napastliwego dupka, zaczepiającego kobiety. A ten wilkołak był cemny jak tobaka w rogù. Mogłam go obezwładnić w ciągu kilku sekund, tymczasem, wbrew wszelkiej logice, pozwoliłam, aby moje ręce powędrowały na jego szyję, a moje usta złączyły z jego wargami, w wilgotnym pocałunku. Ciekawe. Miał zimny nos. Wzmocnił uścisk, oplatając mnie rękami w talii.

 

– Wiesz, że jestem znacznie silniejsza niż ty. Szaleju się nażarłeś, że jesteś taki odważny?

 

– Nie jesteś bezpieczna wśród tych ludzi. Chciałem ci o tym powiedzieć osobiście, ale uciekłaś i nie było okazji. Księżyc jest dziś taki piękny, mogłaś przyjąć moje zaproszenie, poszlibyśmy na spacer nad morze. Uwielbiam spacery! – zawył rzewnie.

 

Nie wiedziałam, czy był zboczonym psychopatą, czy tylko szurniętym i nieszkodliwym odmieńcem. Zawsze wybierałam ciszę i spokój, wycofywałam się przed niebezpieczeństwem. Tym razem również, zaczęłam kierować swoje kroki do hotelowego lobby, kiedy poczułam, że robi mi się tak dziwnie, duszno, słabo. Serce waliło jak głupie.

 

– Co mi zrobiłeś! – krzyknęłam i wyrwałam się z uścisku. – Co się dzieje!

 

Gdy zawirowało mi w głowie, a uszy wypełnił przeraźliwy świst, uciekłam. Jedną ręką podtrzymywałam się ściany, a drugą szukałam w torbie fiolki z eliksirem. Mogłam się przecież w mgnieniu oka teleportować w bezpieczne miejsce.

 

Rozbiłam szklaną buteleczkę o ziemię i jednocześnie wypowiedziałam zaklęcie:

 

„Wkół jô ùzdrzã jiné kraje, chëcze, jezora ë gaje. Przeniesë mie na Łësą Górã, ino chùtkò."

 

Poczułam, że wilkołak mnie chwyta za rękę, a potem ogarnął nas mrok. Pośrodku korytarza otworzyła się miedzywymiarowa szczelina, pulsującą złowieszczo czernią, wciągnęła nas, przemieliła i wypluła niewiadomo gdzie.

 

Obudziłam się, czując piekący ból w nadgarstkach. Ktoś mnie szarpał za włosy, kto inny usiłował ściągnąć ze spuchniętego palca złoty pierścień w kształcie kota. Otworzyłam oczy. Leżałam na klepisku z rękami związanymi grubym sznurem. Przez chwilę, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do światła pochodni, słyszałam ujadanie psów i krzyki. W ustach czułam smak krwi, a w powietrzu smród ryb. Dookoła stali ludzie. Starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni. Wszyscy tak samo brudni, pomarszczeni i szarzy. Ich oczy świeciły się niezdrowo z podniecenia.

 

– Krystyno Ceynowa, zatem potwierdzasz ze jesteś Czarownicą. Przyznajesz się do rzucania uroków!? – darł się chrapliwym głosem niski mężczyzna, w brązowym, obszarpanym płaszczu. W prawej dłoni trzymał krzyż, a w lewej wielką księgę w skórzanej oprawie.

 

– Na twoim domu ciągle siedzi stado wron!! Jesteś przeklęta! – jego głos dudnił wśród rybackich chałup, przenikał przez suszące się sieci, by ucichnąć w wydmach.

 

– Ùtopic! Spôlëc! – skandował tłum.

 

Podniosłam się na tyle, żeby zobaczyć ich twarze, były pełne entuzjazmu i ciekawości, jakby czekali na nowy odcinek książki na Wattpadzie, choć wątpiłam by umieli czytać. Kilku rosłych mężczyzn usiłowało przytrzymać, szarpiącego się wściekle, ciemnowłosego faceta o szarych oczach.

 

– Może spalimy ich razem? – zaproponował mężczyzna w brązowym płaszczu, a uradowany tłum wciąż krzyczał w euforii. – A może jednak zrobimy próbę wody? Muszę pomyśleć. – Podrapał się brudną dłonią po ogorzałym policzku. – Szykujcie jedno i drugie. Stos i czółno. Zabawimy się. W tych waszych wioskach rybackich w Międzymorzu nic się nie dzieje.

 

Związanego Daniela rzucili o ziemię obok mnie, a jeden z uczynnych rybaków, wbił mu w brzuch zardzewiały nóż. Przyczołgałam się do niego, nie zważając na więzy. Chwyciłam go za rękę.

 

– Wilkołaku....

 

– Nie trzeba, nic mi nie będzie – odpowiedział, charcząc.

 

– „Dze nie wpùszczają òknã słuńca, tam chòrzeją bez kùńca. Żebë nié ten dech, tobë człowiek dôwno zdechł, Niech zdrowieje wôłka brzëch." – wyszeptałam zaklęcie.

 

– Musisz być bardzo silną czarownicą, skoro udało ci się przenieść nas w czasie, o jakieś sto siedemdziesiąt lat – wystękał.

 

– Mam jeszcze jedną fiolkę eliksiru. Udało mi się ją wyciągnąć z torby. Rozbij ją, a ja wypowiem zaklęcie.

 

– Co tam knujecie! Diabły!? – kopnął mnie w plecy mężczyzna w brązowym płaszczu, a potem podniósł, szarpiąc za workowatą sukienkę. Okładał pięściami po twarzy, mimo że chwiałam się na zdrętwiałych nogach, płacząc z bólu, tak długo aż ponownie upadłam. Fiolka z eliksirem potoczyła się w stronę Daniela. Miałam nadzieję, że wystarczy mu siły i ją rozbije.

 

– „Wez mie prowadze, Mòja stedżinkò, Przez rzmë, przez dołë! Pùdzemë dodóm, gdze bezpieczna chëcz." – wypowiedziałam resztką sił, słowa grzęzły mi w gardle, krwawiących ustach i spuchniętych policzkach.

 

– Proszę, niech to zadziała. Przysięgam, przyłożę się do nauki zaklęć, niech tylko to zadziała – pomyślałam i utonęłam w ciemności.

 

Zasłabłam, ale będący przy zdrowych zmysłach Daniel, podniósł mnie i kiedy na tle płonących ognisk pojawiła się czarna szczelina portalu, przeszliśmy na drugą stronę.

 

Obudziłam się ponownie, bez bólu, ale otępiała. Pomieszczenie tonęło w blasku świec, a po wysokim sklepieniu tańczyły cienie. Nic nie czułam, poza delikatnym mrowieniem. Udało mi się otworzyć oczy i z wysiłkiem obróciłam głowę. Sala była pusta, tylko na fotelu rozparł się Wilkołak. Moje ręce dotykały lodowatej marmurowej płyty. Byłam naga, a obok mojej głowy czekało naczynie i nóż ofiarny. Czyli jednak zboczeniec i psychopata. Dzikie zwierzę o łagodnym imieniu Daniel.

 

– Co tym razem?! – spytałam. – Czy moje zaklęcie nie zadziałało?

 

Wilkołak tylko wzruszył ramionami. Najpierw pokazał nadgarstki, skute srebrnymi kajdanami, a potem odsunął kołnierzyk białej koszuli. Srebrna obroża wrzynała mu się w skórę, zostawiając czerwone pręgi.

 

– Zadziałało, jesteśmy cali i zdrowi, tam gdzie poprzednio. W końcu jest Halloween, dzisiaj wszystkie życzenia się spełniają – zaśmiał się ironicznie.

 

– Usiłowałem cię ostrzec. Nie jesteś bezpieczna. To nie ludzie, to wampiry. Wykorzystali mnie do swoich celów, a teraz chcą Cię złożyć w ofierze.

 

– Nie mogą. Nie ogoliłam nóg! – zażartowałam. – Najpierw myślałam, że chcesz mnie tylko przelecieć, a potem dodałeś mi coś do szampana.

 

– To nie ja. Chciałem cię mieć dla siebie, jesteś niesamowicie atrakcyjna – powiedział Wilkołak. – Ale nie mogłem, prąd poraził mi palce, kto wie, co byś mi jeszcze przysmażyła. A teraz... – zawiesił głos i spojrzał na zegarek. – Za kwadrans północ. Złożą cię w ofierze, a mnie puszczą wolno.

 

– Mnie?! Na tym brudnym ołtarzu, z zaciekami od krwi!? – oburzyłam się. – Niedoczekanie. Nie po to moja Ciotka Krystyna zginęła z rąk tych tępych wieśniaków, żebym ja się poddała. Czarownice się nie poddają!

 

– Niestety, dla ciebie, nie ma innego wyjścia – wymamrotał, odrobinę strapiony.

 

– A gdyby było inne wyjście? Pomógłbyś mi? – spytałam.

 

– Nie możesz rzucać zaklęć – powiedział. – Ofiara krwi zapewnia im pomyślność na cały rok. Nic na to nie poradzisz. Krwawe Gody to tradycja firmy. Ofiara i popijawa.

 

– Podejdź do mnie. Coś ci powiem – szepnęłam płaczliwie. – Jestem strasznie słaba, nie mogę się ruszyć, zimno mi. Chodź. W krwawej uczcie chodzi o to, żeby ciało ofiary było czyste i nieskalane. Nie przeszkadza im chyba to, że od lat nie jestem dziewicą, ale gdyby były świeże ślady, no wiesz, konsumpcji... Może coś by się dało z tym zrobić?

 

– Myślisz, że by ich to odwiodło od zamierzonych planów? Pozdychaliby z głodu.

 

– Może chociaż zyskalibyśmy odrobinę czasu...

 

Najwyraźniej ci, którzy nas uwięzili, nie podejrzewali, że naćpana czarownica i skuty wilkołak mogą współpracować. Zwykle tego nie robili. Wilkołak wstał z fotela i podszedł do ołtarza. Pogładził mnie po twarzy. Patrzył na mnie jak na surowy stek i przełykał ślinę. Był wilkołakiem, ale przede wszystkim, nadal był mężczyzną.

 

– Pocałuj mnie, jeśli chcesz – zaproponowałam. – Pragnąłeś mnie mieć, więc teraz jest okazja. Zapraszam!

 

– Nie mogę. No co ty. To byłby gwałt. Za kogo ty mnie masz! – oburzył się Wilkołak. – Poza tym, Wilkołaki nie zadają się z Czarownicami.

 

– Nie gwałt, tylko moja przemyślana decyzja – tłumaczyłam.

 

– Ale ja nie chcę. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił! – obruszył się.

 

– Niech to diôble wezna! Co z ciebie za wilkołak. Wiem, że jestem równie atrakcyjna jak zimna jajecznica, ale może, jak zamkniesz oczy, to dasz radę – zasugerowałam. – To moje ostatnie życzenie. Jest Halloween, więc musisz je spełnić.

 

– To jest jakiś podstęp, prawda? – spytał, kąsając mnie delikatnie na próbę w szyję, potem w ramię. - Nie jesteś już tak naelektryzowana jak po południu. – Nie przerywał pieszczot i całował moje piersi, podgryzając lekko sterczące z zimna sutki. – Może jednak ci pomogę. Ale coś za coś.

 

– Bezczelny, jeszcze stawia mi warunki - pomyślałam. – Zgadzam się. Nie przerywaj – błagałam go jednak na głos.

 

– Jak ci się uda stąd uciec, idę z tobą, chcesz tego, czy nie. W Halloween nasze przysięgi są wiążące.

 

– Daniel, zgadzam się na wszystko, tylko już nie gadaj. Zrób to, co chciałeś zrobić wcześniej. Już raz nam się udało zwiać.

 

Wilkołak odchrząknął, jakby zaschło mu w gardle. Może nie lubił działać pod przymusem, a może jednak srebrne kajdany trochę go piekły. Usiadł na ołtarzu i już chciał mi rozsunąć nogi, bo przecież nadal nie mogłam się ruszyć.

 

– Rozumiem, że masz jakiś plan. Nie chcę zrobić ci krzywdy – powiedział, po czym zaczął majstrować przy pasku od spodni.

 

– Jeśli mnie weźmiesz, tu i teraz, będą musieli zmienić plan, ofiara powinna być czysta.

 

– Jesteś pewna? – spytał po raz kolejny.

 

– Tak, jak nigdy dotąd - powiedziałam, ale to było tylko ryzykowne przypuszczenie.

 

– Nie mogę, mam pas cnoty – wymamrotał i westchnął głęboko, jakby chciał wypuścić całe powietrze z płuc. – Jesteś walnięta. Nie powinienem... był cię w ogóle słuchać. I tak cię zabiją. Jesteś Czarownicą – powiedział, po czym zeskoczył zgrabnie z ołtarza ofiarnego i zajął z powrotem miejsce na fotelu.

 

– Pas cnoty? Tym zajmiemy się później. – Nie mogłam stracić zimnej krwi. – Będziemy improwizować. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. – Mrowienie było coraz silniejsze, czucie wracało. Daniel spojrzał na mnie zdziwiony, nie spodziewał się, że będzie ciąg dalszy. – Znajdź mój pierścień, ten z kotem. Ściśnij go mocno w ręku i wypowiedz zaklęcie.

 

– Wilkołaki nie rzucają czarów. Chyba jednak wolałem poprzedni plan.

 

– To proste zaklęcie odwracające. Wierzę, że sobie poradzisz. Wypowiedz je i od razu zmień się w wilka. Znasz choć trochę łacinę?

 

– Poliglotka mi się trafiła! Trochę znam, mam dobrą pamięć – powiedział. Zdenerwowany Wilkołak rozglądał się po pomieszczeniu. Podszedł do mnie jeszcze raz, odgarnął mi z twarzy niesforne kosmyki i wsunął je za ucho. – Jesteś na mnie zła? – spytał.

 

– Nie jestem. Przepraszam. Źle cię oceniłam.

 

Poza tym nie podejrzewałam, że niedokładne trzymanie się przepisu na eliksir będzie aż tak katastrofalne w skutkach. Zamknęłam na chwilę oczy, strasznie zmęczona.

 

– Możesz też poszukać mojego ubrania.... Aha, zaklęcie brzmi: „Reversus".

 

– OK, a eliksir? – spytał zatroskany wilkołak.

 

– Jest kilka zaklęć, które powinny zadziałać bez eliksiru, solo.

 

Ciężkie, bogato zdobione, drewniane drzwi otworzyły się, odsłaniając zgromadzonych po drugiej stronie. Wszyscy pracownicy firmy WAMP-PAX, oświetleni migoczącym fioletowym światłem kul dyskotekowych, sine twarze, szare i zapadnięte policzki. Oczywiście, Wieszczi. Czy mogłam być tak głupia i nie zauważyć, skoro na co dzień wyglądali normalnie? Może mieli odrobinę za mocno zaróżowione policzki i zawsze czuć było od nich wódkę? Marek, Aga, Pani Tereska, nawet Krysia z kadr, powoli zbliżali się do ołtarza, zaciskając wąskie usta. Pracowałam z nimi trzy miesiące i nic nie podejrzewałam!

 

Prezes, bardzo zadowolony z siebie, odepchnął Daniela siłą woli, nawet go nie dotknął.

 

– Z drogi psie. Z tobą policzymy się później.

 

Wtedy, mam nadzieję, do Wilkołaka dotarło coś bardzo ważnego. Musiał natychmiast mi zaufać. Nikt nie zwracał na niego uwagi, więc wytężył węch, do jego nozdrzy szybko dotarł zapach parówek i czosnku. Ubrania leżały porozrzucane w kącie, włącznie z moją koronkową bielizną. Złoty pierścień leżał osobno, na ziemi.

 

Wybiła północ. Prezes wziął w obie ręce nóż, podniósł go wysoko i jak nawiedzony zaintonował smętną pieśń. Długie ostrze lśniło. Zawodził po łacinie, ale zrozumiałam tylko kilka słów. - Immolatio, mors, hora noctis, pura, intemerata, victoria, pecunia (ofiara, śmierć, nocna godzina, czysta, nieskalana, zwycięstwo, pieniądze).

 

– Sordida et polluta (brudna i zanieczyszczona) – wyszeptałam słabo. – Contaminata lupinotuum semen! (skażona nasieniem wilkołaka) – dodałam głośniej. Podniosłam głowę i oparłam się na łokciach.

 

– Co takiego? Nieczysta? – wrzasnął niezadowolony Prezes. – Bezczelna Czarownico! Jak mogłaś!

 

– Jest nieczysta? – spytał Filip, spojrzał badawczo na moje łono i skrzywił się z niesmakiem. – Spółkowała z Wilkołakiem?

 

– Było bardzo fajnie, choć ołtarz jest trochę twardy – odezwał się Daniel z końca Sali.

 

– Będę sobie spółkowała, z kim chcę – powiedziałam. Nogi miałam jeszcze odrętwiałe, więc nie mogłam jeszcze uciec.

 

– Strasznie śmierdzi od niej czosnkiem – powiedział Marek i odsunął się z obrzydzeniem. – Ja tej krwi pić nie będę!

 

– Tato, jest już po północy. Inkantacja nie zadziała. – zwrócił uwagę Filip. – Jeśli nie nadaje się na ofiarę, to biorę ją z powrotem do Marketingu – rozejrzał się po pozostałych Wampirach. Niektórzy wzruszyli ramionami.

 

– Durniu! – krzyknął Prezes. – Ona jest Czarownicą! Czysta, czy nie i tak ją złożymy w ofierze.

 

Bez zastanowienia podniósł nóż i zamachnął się, by wbić mi go prosto w serce.

 

– „Ódpùscë nóm naje winë, jak imë òdpùszcziwómë naszim winowajcóm" – zacisnęłam powieki mamrocząc słowa modlitwy. – „Opus magicae" (dzieło magii) – wyszeptałam.

 

W tej samej sekundzie, Daniel, ściskając z całej siły pierścień ze złotym kotem, wrzasnął:

 

– „REVERSUS"! – jego kajdany opadły i uwolniony z więzów zmienił się w Wilka.

 

Na mocy zaklęcia pierścień uwolnił prawdziwą postać Artura. Ostrze musnęło mnie tylko, pozostawiając skórę nietkniętą, jakby zaklęcie na chwilę zatrzymało czas. Wściekły Wilk i wielki czarny kot skoczyli jednocześnie do gardła Prezesowi i przewalili go na ziemię.

 

– Rychło w czas! – mój złowieszczy śmiech rozległ się po pomieszczeniu.

 

W końcu odzyskałam panowanie nad swoim ciałem. Podniosłam się z ołtarza i rozłożyłam ręce, pomiędzy palcami przeskakiwały błękitne iskierki mocy.

 

– Wszëtczégò bëlnégò halloweenowego, Wieszczi! – powiedziałam i wyszłam, pozostawiając Wampiry w stanie całkowitego osłupienia.

 

Miałam szczęście. Owinęłam się białą serwetą, którą zabrałam ze stołu i opuściłam hotel, a kiedy dołączyli do mnie Artur i Daniel, złapałam taksówkę. Dziewczynom napisałam jedynie SMS-a o treści „Nie dam rady, sorki".

 

– Nie będę mieszkał z tym kundlem! – miauczał kocur.

 

– Ani ja z tym pchlarzem! – odgryzał się Wilkołak.

 

– Zobaczycie, że następne Halloween spędzimy normalnie. Może rzeczywiście czas zamieszkać w lesie, w małej chatce. Będziemy mieli wtedy więcej przestrzeni – zażartowałam.

 

Księżyc jaśniał na niebie, a nadmorski wiatr roznosił wieść o tym, że pewien Wilkołak nauczył się rzucać zaklęcia, a pewna początkująca Czarownica uciekła Wampirom z ołtarza ofiarnego. Oczywiście wszystko to z nieocenioną pomocą czarnego kota.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania