Słońce

Pani krwistych znaków, oddaję się w Twe ręce krwawą składając ofiarę, z rąk mych żył gorących w ten chłodny poranek.

Niech mój oddech stanie się Twym- weź go, bo na cóż mi on gdy powietrze jest tylko kolejnym grzechem marnotrawienia tlenu.

Pocałuj mnie swym zimnym spojrzeniem i wypłyń ze mną kościstą łodzią w podróż po rzece zapomnienia.

 

Bo to Ona była moim Słońcem, moją iskrą. Moim skrawkiem ziemi, klifem na którym stałem katedrą nadziei licząc na odrobinę miłosierdzia. Lecz wszystko na nic.

 

Twoja skóra zniknęła, stałaś się niczym innym jak kościaną maską. Lecz ja kochałem tą maskę. Gdy pokazałaś mi swoje prawdziwe oblicze, dotknąłem jej i powiedziałem "będzie dobrze".

 

A Ty wciągnęłaś mnie na łódkę, na głęboką wodę. Nie było odwrotu lecz popłynąć tą ścieżką, licząc że po drugiej stronie spotkam osobę którą tak bardzo kochałem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania