Spalona

Pociąg jechał długo. Najpierw przez pola i lasy, potem przez chwilę przez górki. Choć wystartowałem we Wrocławiu, to moja podróż rozpoczęła się jeszcze w Anglii, skąd pragnąłem jak najszybciej się wyrwać. Marzył się powrót do Polski, a właśnie nadarzała się ku temu całkiem znośna okazja, to jest praca w schronisku peteteka, którą rozpocząć miałem za dwa dni. Schronisko nazywało się „Jagodna”, a miejscowość, do której jechałem – Bystrzyca Kłodzka. Póki co siedziałem i chłonąłem widoki przy wtórze monotonnego stukotu kół pociągowych.

W pewnej chwili spojrzałem przez brudne, zaparowane okno i ujrzałem Bardo. Było na co popatrzyć. Robiła wrażenie poniemiecka infrastruktura kolejowa wraz z monumentalnymi mostami, tunelami, nasypami... Wszystko to było majstersztykiem. Zastanawiałem się, jak żyło się dawniej, no powiedzmy sto lat temu, a moja wyobraźnia pracowała bez ustanku. I tak po dwóch godzinach takiej ekstra jazdy w nieznane doturlałem się wreszcie do celu.

Capnąłem skrzypce, plecak i walizkę i udałem się na kwaterę, gdzie warunki przeszły moje najśmielsze oczekiwania, a to z uwagi na fakt, iż było schludnie i czysto, wręcz ekskluzywnie. Na biurku postawiłem od razu laptopa i już mogłem planować wieczór filmowy i piwny. Ale zanim to zrobiłem, skoczyłem jeszcze na zakupy. Chciałem, tak jak to zaplanowałem, połazić sobie wieczorową porą po obcym mieście-widmo, w którym – o dziwo – nie spotkałem żadnych ludzi, nawet pijaczków. I tylko dymy kominowe i dziwne zapachy snuły się po zabudowanej tarasowo okolicy rynku.

Po godzince takiego łażenia bez celu, wróciłem na kwaterę, wskoczyłem w wygodny dresik i odpaliłem z kompa filmidło, które było durne i denne, a nazywało się „Buddymoon”. Było słabe jak nie wiem, ale piwo zrobiło swoją robotę i ostatecznie oglądało się przednio. Niebawem, zmęczony podróżą i natłokiem wrażeń, poszedłem spać i śnić, a sen miałem turystyczny... no taki z bystrzyckim pomnikiem Świętej Trójcy w roli głównej.

Nazajutrz postanowiłem przejść się do schroniska i z powrotem i poznać nieco okolicę. Na razie zabrałem ze sobą tylko skrzypce, by je tam zostawić, a zasadniczy bagażyk miał czekać spokojnie na swoją kolej. Do Spalonej biegł szlak zielony. Szedłem nim najpierw ku Wyszkom, a potem ku Autostradzie Sudeckiej (Autostrada Sudecka – jak to dumnie brzmi). Obrana droga wiodła częściowo przez gęsty, wonny, wilgotny las i byłem nią szczerze zauroczony. Nie ma to, jak wejść w taki las i się zatracić w wędrówce, a najlepiej to jeszcze zgubić... zgubić się, zgłupieć i już.

Samo schronisko zaprezentowało się również wspaniale i niezwykle okazale. Dużo tu było drewna i rustykalności. To jedno z tych klimatycznych miejsc, o których się nie zapomina, których się nie zapomina. Niestety właścicieli nie zastałem, a jedynie jedną z pracownic – niejaką panią Elę (tak się przedstawiała), z którą zamieniłem kilka zdań:

– Dzień dobry! Pani tu pracuje? Są może właściciele?

Spojrzała na mnie obojętnie.

– Ano pracuję, a o co chodzi? Aaa, ty jesteś ten nowy, tak?

– Tak, nowy, Maciek na mnie wołają. – Uśmiechnąłem się. – Mam trochę bagażu ze sobą, zostawiłem w Bystrzycy, bo... wiadomo. A co, jeszcze nie ma pani Majki i jej męża? – dopytywałem.

Pani Ela odgarnęła włosy i odsłoniła spocone czoło.

– No cóż... nie ma szefowej ani szefa. Mają być dopiero jutro, najdalej pojutrze. Elka jestem. – Podała mi wilgotną dłoń. – Na razie będziecie spali w pokojach dla gości, a potem was przeniesiemy na prywatną stronę. Trzech was jest, ale na stałe potrzeba nam tylko dwóch. – Podkreśliła tych „dwóch”.

– Jak to trzech? – Zdziwiłem się. – Myślałem, że jadę na pewniaka, a nie na kasting. Ha, ale numer! – Nie kryłem oburzenia.

Ale pani sprzątaczka nie zwracała na mnie dłużej uwagi. Widocznie wyczerpałem jej limit czasu. Odwróciła się tylko na pięcie i zajęła swoimi sprawami. Wtedy nadszedł jej młodszy pomagier, z którym również wymieniłem uprzejmości:

– Cześć, jestem Jarek. Wszystko w porządku? Ty jesteś pewnie Maciej, tak?

– Cześć, zgadza się. – Pokiwałem twierdząco.

Jarek był wysoki i szczupły, o wiele młodszy od swej koleżanki i wyglądał na sportowca; zgadywałem, że nie rozstaje się z rowerem albo innym sprzętem do ćwiczeń.

– Zaraz idę napalić w piecu. Będziecie mieli w pokoju saunę. A wieczorem ma przyjechać ten drugi: Jacuś, Placuś czy jakoś tak.

– Chwila, chwila... Ja tu jeszcze dzisiaj nie śpię, ale jak coś jest do roboty, to mogę pomóc. Nie ma sprawy. Co trzeba robić?

Jarek ostudził mój zapał:

– Spokojnie, spokojnie... Naciesz się wolnością i górami póki możesz. Pojutrze o dziewiątej zapraszam na śniadanie do kuchni, a bezpośrednio po śniadaniu od razu do roboty. Zobaczymy, co też wy, mieszczuchy, potraficie? He, he! – zaśmiał się. – Pani Ela zaprowadzi cię teraz do pokoju i da klucze.

O Boże! Znowu ta pani Ela – pomyślałem; wyglądała mi na jędzę i alkoholiczkę; takie rzeczy się po prostu wie.

– Co tak w ogóle się u was robi? – spytałem, bo chciałem wiedzieć, na czym stoję. – Ogólnie, to się domyślam, ale... Czy właściciele są w porządku? – wykrztusiłem w końcu.

– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Mam nadzieję, że się sprawdzisz. I że ci się u nas spodoba. Prace bywają różne: od prac kuchennych poczynając aż na ścince drzewa i paleniu w piecu kończąc. Czasem przez weekend trzeba posiedzieć trochę dłużej niż normalnie w kuchni, bo wiesz... my stawiamy na dobre żarcie i staramy się przyciągnąć jak najwięcej klientów, w tym także mieszkańców Spalonej. W dni powszednie oraz po sezonie bywa bardzo, bardzo spokojnie, więc jest czas i na prace porządkowe... prania, malowania, srania, grania... i na zakupy. Jeśli chodzi o zmianę pościeli i odkurzanie, to zgłosisz się pojutrze do Eli po robotę. Ale i tak zaczynamy od kuchni i od śniadania. Pasuje? Na razie to wszystko. – Wyciągnął rękę, by się pożegnać, ale ja nadal kontynuowałem:

– Mogę zadać ci prywatne pytanie? Od dawna już działasz? A tak w ogóle, to skąd jesteś?

– Ja? Kolego, ja pochodzę ze Śląska. Kończyłem socjologię, pracowałem wszędzie, w szkołach, poprawczakach, w poradniach zawodowych, a rok temu przyjechałem do Spalonej i tak mi się spodobało, że postanowiłem zostać. No, to do zobaczenia jutro wieczorem albo już od razu w pracy.

– Dzięki i do miłego!

Pożegnaliśmy się. Uścisnąłem dłoń Jarka, a skrzypce zostawiłem pod schodami po tej tak zwanej prywatnej stronie. Ruszyłem w drogę powrotną, lecz tym razem już nie przez las. Chwilę szedłem asfaltówką, mijałem kolejne serpentyny i nagle jakiś starszy jegomość zaoferował podwózkę.

– Gdzie idziesz, bratku? I jak cię zwą? – Ciekawski kierowca uśmiechał się zza kółka.

– Maciek. A idę do miasteczka. – Odwzajemniłem uśmiech.

– Dawaj, podrzucę cię za Starą Bystrzycę, bo do Wyszek jadę. Turysta?

– Jaki tam ze mnie turysta! – zaprzeczyłem. – Roboty szukam.

– Ach tak, roboty. A to musisz na nich uważać, na tych ze Spalonej, bo to stare cwaniaki, nowobogaccy znaczy się. Ale Spalona jest w przeciwnym kierunku. – I tu wskazał palcem właściwy kierunek.

– Tak, wiem, idę tylko po swoje rzeczy, dopiero jutro wracam – wyjaśniłem.

– Dużo tego masz? Chcesz tu żywot przepędzić czy przyjechałeś tylko na chwilę?

– Czy dużo? Hm, dużo dobrych chęci, to przede wszystkim. Nie wiem, ile posiedzę? – Rzeczywiście nie wiedziałem.

– Uważaj! Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Znałem ja takich jak ty optymistów. Byli wśród nich także i grajkowie. – Nie wiedziałem, jak facet odkrył, że jestem grajkiem? – Ale, kurde, czasy wtenczas też były inne. Ludzie tak nie chlali jak teraz, piwo za piwem, panie, wódka się leje strumieniami i przed, i w trakcie, i po imprezce. Szanowali się bardziej. Muzyka szła na żywo oczywiście, orkiestra rżnęła albo jacyś pojedynczy muzykanci. Można było sobie potańczyć, babę do siebie przyciągnąć, za dupę złapać. Kultura, panie, a nie to co teraz jest. Upadek moralny i w ogóle. I w imię czego? Się pytam. Zachodu? To stamtąd ten dobrobyt do nas idzie, stamtąd, no! – Rozmowa stawała się filozoficzno-nostalgiczna.

– Ano, idzie – przytaknąłem. – Ale przecież wszędzie jest tak samo, panie, wszędzie trzeba jakoś wiązać koniec z końcem. Czasem jest trochę łatwiej, a czasem trudniej. Ja chciałbym tylko móc znów żyć w Polsce, bo to jest jednak mój kraj, wie pan? Mój kraj, moje góry... – Pewno, że wiedział; czemu miałby nie wiedzieć?

– Coś jest z naszą mentalnością nie tak. Podczas zabawy na ten przykład, to każden tylko myśli, jakby tu się najszybciej najebać, nawalić się tak bezboleśnie. Bezboleśnie to się przecież nie da, no nie da się. A jak pracuje, to od razu chce mieć miliony i być wielki pan, i to najlepiej od razu na swoim. Ludzie nie potrafią już ze sobą wspólnie przebywać, egzystować, gadać normalnie, panie, nie potrafią. Ech, szkoda bić pianę! Ale na tych ze Spalonej, to uważaj, bracie. Wcale pierwszy nie jesteś, co się sparzył. Nie pierwszy ani nie ostatni. Dobrze ci radzę. Aha, i jeszcze jedno: za dwa, trzy tygodnie, to nie wiem, czy tędy przejdziesz; za niedługo ma spaść kopa śniegu, od chuja Wacława śniegu; już możesz wyciągać sanki.

– Dziękuję, nie używam. – Pokiwałem przecząco.

– No, dojechali my. Dalej musisz iść... Sam wiesz, jak musisz iść. Powodzenia i z Panem Bogiem!

Przez kolejnych kilka godzin szwendałem się po okolicach Starej Bystrzycy, po Zalesiach, Szczawinach i Szklarkach. Łaziłem po tym ślicznym lesie i po tych cudnych górkach tak długo, aż zastała mnie nocka-dobranocka i musiałem wracać na kwaterę. A potem był już tylko „Buddymoon”, no oczywiście, że „Buddymoon”. I tak powoli zasnąłem.

Nazajutrz bagaż główny pozostawiłem w budynku Informacji Turystycznej (panie tam pracujące wyświadczyły mi wielką grzeczność, biorąc go na przechowanie) i wylądowałem ponownie w schronisku, gdzie poznałem barmankę Kaśkę, z którą miałem pracować (i nie tylko z nią).

– Cześć! Ty to ten nowy? – zapytała Katarzyna. Była to młoda kobieta o przyjemnej aparycji.

– Nowy i niejedyny tutaj, jak się okazuje, ha! – zaśmiałem się.

– Możesz się dosiąść do tego gościa w rogu sali. – Wskazała palcem sąsiedni stolik. – Od jutra będziecie pracowali razem. On też jest świeży.

– Świeży? Fajne określenie.

– No pewnie, że fajne. Jacek się nazywa. Zjesz trochę zupy grzybowej? Jest naprawdę wyśmienita, a co ważniejsze z naszych grzybów spod Jagodnej.

– A zjem, chętnie, czemu nie? Dziękuję bardzo! – Odebrałem miseczkę z gorącą strawą i od razu poczułem silny aromat grzybów. – Umm, no faktycznie pyszota.

Dosiadłem się do Jacka i rozpoczęliśmy pogaduchy:

– Cześć młody! Widzę, że dopiero co przyjechałeś. A z daleka to? – Gadka przebiegała standardowo.

– Czy ja wiem, czy z daleka? Z Wawki. Ty?

– Co ja?

– Czy z daleka i od jak dawna tu jesteś?

– Ja? Ja ze wsi Londynek, a dokładniej to ze Slough. Wczoraj wdepnąłem tu na chwilę, więc możesz mnie o nic nie pytać, bo jestem tak samo jak ty zielony – zarymowałem mimochodem.

– Podobno ma być jeszcze jeden? Przemuś, Romuś czy jakoś tak. I też z daleka. Niezły kasting, prawie jak do pornola, no. Ale ta buda, kurde mole! – Jacek westchnął z nieskrywanym zachwytem. – Mów, co chcesz, ma swój klimat. W wielu bywałem, pracowałem w różnych tam bacówkach... i na Markowych, i pod Szyndzielnią, i także pod Baranią, no i wiele widziałem, ale ta tu ma styl i jest cała z drewna. – Nowy rozejrzał się po sali z nieskrywanym zachwytem.

– To zdaje się będziemy mieli wiele pracy przy niej, skoro cała zrobiona jest z drewna i ma swoje lata. – Wiedziałem, co mówię. – Ee, może nie będzie aż tak źle? – Spojrzałem Jackowi prosto w oczy. – Wiesz, oni naprawdę potrzebują chłopów, silnych facetów. Naprawdę!

– Silnych rąk do roboty, znaczy się. Tak, tak, bez wątpienia potrzebują, ale rozegrali to niezbyt elegancko, jeśli wiesz, co mam na myśli. Tak się po prostu nie robi. Człowiek rzuca wszystko i z dnia na dzień jedzie w góry, i to w ciemno, a ma do pokonania mniejszy lub większy kawałek. Tak się, kurde, nie robi!

– Synku. I mnie to mówisz?! – spytałem retorycznie, w pełni się z nim zgadzając.

– Ja nie mam wyboru i muszę, po prostu muszę dostać tę robotę. U nas w domu się nie przelewa, wiesz? I parę osób na mnie liczy. Jeśli ich zawiodę, to...

– Coś ci powiem, tylko się nie śmiej, okej? Czasem wyobrażam sobie, kto jest kto? – Zmieniłem nagle temat. – Dorabiam historyjkę do człowieka, z którym akurat rozmawiam, a którego wcale nie znam. To rodzaj zabawy w zgaduj zgadula. Potem usiłuję odgadnąć wszystko: czym się zajmuje i co na co dzień robi, z czego się utrzymuje? No wiesz...

– No i co? Każdy ma przecież jakiegoś bzika, wiadomo. Twój bzik, twoja sprawa.

– Ty mi wyglądasz na osobę, która coś pisze, no nie wiem, prowadzi dziennik, układa wiersze. Tylko się nie śmiej, please. Wiesz, czasem udaje mi się nawet odgadnąć who is who? No po prostu intuicja!

– No ja pierdolę! To, że piszę wiersze, bo piszę te cholerne wiersze, nie oznacza jeszcze, że jestem wieszczem ani nawet kolegą poetą. No ale zgadłeś, stary, zgadłeś, coś tam jednak udaje mi się skrobnąć tak na kolanie, tak na szybko. – Jacek spuścił wzrok, być może chciał być postrzegany jako skromny.

– No widzisz, a nie mówiłem? Intuicja. Ale powiem ci, że powinieneś uważać z tymi przekleństwami. Wiesz, nie do każdego one pasują, a ty mi wyglądasz na wrażliwego faceta. – Nie chciałem, by się obraził, ale stawiałem na prawdomówność i waliłem, co mi leży na wątrobie.

– Ja, wrażliwy? Chodźmy lepiej lulać, bo jutro czeka nas ciężki zapierdziel, a ta rozmowa staje się trochę dziwna. 

Jednak zanim udałem się ostatecznie na spoczynek, zagadałem odnośnie dnia jutrzejszego Jarka, którego spotkałem przed wejściem do schroniska, bo miałem do niego malutki interes:

– O dobrze, że cię widzę, Jarku. Zapalisz?

– Dzięki, nie palę, rzuciłem to w diabły. Wszyscy mówią, że to paskudny i na dodatek drogi nałóg. I wiesz co? Mają rację.

– No jasne, zdrowie najważniejsze. A ja zapalę sobie, jeśli ci to nie przeszkadza. Przeszkadza?

– A pal se, co mi na tym. No a pozwól, że spytam... jak ci się teren podoba? Byłeś już w Wójtowicach? Jezu, jak tam cudnie! – Nie czekał na odpowiedź. – A jakie wspaniałe szlaki tam biegną! Na przykład ten zielony... – Jarek był wyraźnie podekscytowany.

– Podoba mi się, z tym, że te góry różnią się jednak od Beskidów i zupełnie inaczej się po nich chodzi. Teren jest jakby mniej urozmaicony i brakuje mi trochę duktów, takich no...

– Wiem, co to dukty – przerwał stanowczo.

– No więc brakuje takich z prawdziwego zdarzenia; nie ma szlaków, po których tylko piesi mogą sobie łazić. Poza tym tutejsze lasy są strasznie pruskie i takie zimne, jeśli wiesz, co mam na myśli... – Założę się, że wiedział. – A ty? Sporo wędrujesz, co? Wyglądasz mi na sportowca, hi, hi! Aha, jeszcze odnośnie jutrzejszego dnia, to mam pytanko. Pożyczysz jakieś ciuchy byle jakie? Bo jeśli mamy rąbać drewno, to ja nie mam odpowiedniego stroju i nie jestem na to przygotowany. Dzięki z góry!

– Coś się wykombinuje, spoko.

Przed pójściem spać, usłyszałem jeszcze od nowo poznanego Jacka, jakim to strasznym pedantem jestem, bo wszystko, dosłownie wszystko – i ołówki, i długopisy, i komórki – układam równiutko jak pod sznurek na stoliku nocnym. Śmiałem się z tego w duchu i z tym uśmiechem udało mi się dość szybko wpaść w objęcia Morfeusza.

Nazajutrz wstaliśmy o ósmej i rozpoczęliśmy dzień od wzięcia prysznica. Ależ było zimno w schronisku, zimno jak w psiarni! Na dodatek z kranu leciała tylko woda letnia. Masakra! Potem pojawiła się na stole gorąca strawa: jajeczka na twardo, paróweczki i bułeczki. Pyszota! Jacek okazał się być znakomitym kucharzem, na co miał zresztą stosowne papiery. Wydaliśmy kilka porcji (racuchów z jagodami, jajecznic i kiełbasek) klientom, bo o dziwo o tej wczesnej godzinie takowi już byli, a potem zaczęliśmy rąbać drewno i układać je w przemyślny sposób w szopie. Przez kilka godzin pracowaliśmy bez wytchnienia. Najciężej miałem ja, bo zabrałem się za zwożenie i układanie klocków, a mój kręgosłup przez to cierpiał, ale zaciąłem się i nie stękałem.

W trakcie trwającej jakieś cztery godziny zabawy z polanami, pojawił się ni z tego, ni z owego ostatni z naszej trójki – koleżka Przemek. Był młody i wesoły i nie przejmował się zbytnio robotą, za to chętnie bawił nas rozmową. I tak przez moment wydawało mi się, że tylko ja na tym dworze tyram. Dobrze chociaż, że Jacuś pożyczył mi wcześniej robocze ubranie. Co prawda o dwa numery za duże, ale dobre i to. Tak więc miałem buty i spodnie, a i nawet jakaś stara kurtka się znalazła.

Przemuś opowiadał nam, skąd przyjechał i co zamierza. Okazało się, że jak mu się tu nie spodoba, to zawija się do siebie, a miał daleko, daleko jak nie wiem, bo – o ile sobie przypominam – przyjechał z Gdańska... z Gdańska albo ze Szczecina... no z Północy w każdym razie.

Po zabawie z drewnem, udaliśmy się na obiad i zasłużony odpoczynek, trwający może jakieś dziesięć, piętnaście minut. Wydaliśmy parę posiłków klientom i sami też coś zjedliśmy, a po południu przyszło nam wyciągać stare ławy z jakiejś szopy. Mieliśmy je równiutko poukładać i stworzyć przed schroniskiem coś w rodzaju ogródka piwnego. No tak, była już wiosna, choć panująca aura na to nie wskazywała. Niemniej czas już był na reaktywację wspomnianego ogródka. Praca nie należała do lekkich, ale zacięliśmy się i daliśmy sobie z wszystkim radę.

W porze przedwieczornej rozsiadłem się przy jednym ze stolików, by dać odpocząć nogom. I wtedy to zobaczyłem. Na stole leżała nowiutka stówka. Już miałem ją buchnąć, gdy wtem Jacek, który się ni z tego, ni z owego napatoczył, odradził mi taki manewr:

– Wiesz, mogą nas sprawdzać, naszą uczciwość i w ogóle...

– Wiem – przytaknąłem i było po temacie, a ja poczułem się biedniejszy o tę stówkę właśnie.

Na kolację podaliśmy znowu kilka porcji i w końcu mieliśmy tak zwany czas wolny. Zagrałem chłopakom na skrzypach „Tango Milonga” oraz kilka harcerskich kawałków, a potem rozmawialiśmy o „Kronikach Jakuba Wędrowycza” Pilipiuka i „Narkotykach” Witkacego. Przemuś był oczytany, a ja – wstyd się przyznać – nie znałem żadnej z wymienionych książek.

Ponieważ roboty w peteteka było na cały tydzień, a kasting na pracownika trwał w najlepsze, wszyscy trzej czuliśmy się przez właścicieli wykorzystani. Tylko ciemne czeskie piwo opat i nocny spacer na Jagodną mogły trochę nas uspokoić i poprawić nam nasze humory. Rozmawialiśmy, podziwialiśmy gwiazdy i snuliśmy plany na przyszłość. Nikt z naszej trójcy nie miał tu już nigdy wrócić, bo: ja wolałem ewakuować się z powrotem do Anglii, Przemuś – do siebie na Północ. A Jacek? Jacek miał wyjechać na tydzień do Warszawy i się zastanowić, czy wraca chociażby na sezon i czy przejmuje, czy nie przejmuje obowiązki kucharza i głównego pomagiera Jarka? Na razie był na nie. Szliśmy więc i gawędziliśmy.

Tej nocy miałem niesamowity sen z właścicielami schroniska w roli głównej. Była to dla nich dość okrutna sytuacja:

– Spójrz jaki tłusty kąsek – zwróciłem się do bosa. – Umm, palce lizać. Chciałbyś taki, co? Gówno dostaniesz. Wody też wam nie damy. Nie dziś. Może jutro, a może wcale.

– Co chcesz z nimi zrobić? – rzucił Jacek, spoglądając w mą stronę.

– To samo, co oni zrobili z nami – odburknąłem. – Mam zamiar trzymać ich w niepewności, tak jak oni nas trzymali. W Anglii rzuciłem wszystko, rzuciłem całą robotę w diabły, by móc tu przyjechać i normalnie pracować, żyć jak człowiek i jak Polak. I co? A gówno, tyle ci powiem! Zasrani nowobogaccy, Polaki do sraki!

– To samo ja! – Jacek pokiwał znacząco głową. – Też nie miałem wyjścia, wiesz przecież: chora matka, brat sparaliżowany, siostra, śliczna dwulatka... Byłem dla nich jak rodzony ojciec. Liczyli na mnie, na moją kaskę, na moją pomoc. Nadal liczą. I co z tego wyszło? Bóg mi świadkiem, że naprawdę się starałem, no ale sam widzisz... A wszystko przez takich bydlaków, jak ci tutaj.

Pod koniec wtrącił się jeszcze do rozmowy Przemek:

– Chłopaki, to co robimy? Grillujemy ich dalej? Można by jakieś dziewczyny zaprosić i... tentego... Mamy przecież dużo czasu... no, teraz już mamy.

– Nie bardzo, a zresztą wcale mi się tu nie podoba – ozwał się Jacek. – Mam propozycję: spalmy tę budę na odchodne. Niechaj się usmażą bydlaki na skwarki. Będzie taka Spalona, że kurwa jego mać!

Pomysł przypadł mi do gustu, więc oznajmiłem:

– Jestem za. Chuj tam z popaprańcami! Zatrzemy przy okazji ślady naszej obecności w piekle, bo to jest piekło, co nie? I tak nikt nie wie, że tu jestem, więc mi zwisa. A nad nimi płakał nie będę, nikt z nas nie będzie.

I taki to miałem koszmarek tuż przed ostateczną poranną rozmową w sprawie pracy z szefową Mają, która wzywała nas po kolei i pytała o refleksje dotyczące funkcjonowania schroniska. Nie wiem, co mówili koledzy, ale mnie nie podobały się różne rzeczy. Nie podobało się w szczególności to, że kuchnia odrywa nas od bieżących zajęć i człowiek musi lecieć z wywalonym jęzorem, spocony, brudny i jeszcze z trocinami we włosach, by na przykład usmażyć placki ziemniaczane albo przyrządzić jajecznicę klientom. Postulowałem, by był większy podział ról i twierdziłem, że bez takiego podziału nie widzę siebie w roli pomocnika Jarka i Eli. Szefowa była jednak nieustępliwa i nie zgadzała się z moją wizją funkcjonowania obiektu, więc nie pozostawało mi nic innego, jak posiedzieć kilka dni w Górach Bystrzyckich, a potem wyjechać stąd na zawsze.

A właśnie zapowiadał się ciepły, słoneczny poniedziałek – czas wolny od pracy. Mogłem więc zostawić skrzypce pod schodami i udać się na dzień albo dwa w teren, pozwiedzać okolicę, zaliczyć Hutę i Polanicę. I tak też zrobiłem. Pożegnałem się z nowymi kumplami, z którymi miałem się już więcej nie zobaczyć, zarzuciłem plecak na ramię i udałem się przez Wójtowice i Pokrzywno do wspomnianej wcześniej Polanicy.

Po drodze nie poddawałem się i jeszcze w kilku miejscach pytałem o pracę, mając na uwadze to, by na stałe wrócić jednak do Polski – mojej ojczyzny. Ten spontaniczny górski wyraj z każdą chwilą i z każdym kolejnym piwem stawał się coraz bardziej szalony i coraz bardziej beztroski.

Na drodze łączącej Lasówkę i Piaskowice z Młotami długo rozmawiałem przez komórkę z Adasiem, Krakusem, specjalistą od górskich wypadów. Zazdrościł mi bystrzyckiej przygody, a zwłaszcza tego konkretnego dnia.

Z Wójtowic doszedłem ulicą Górną do Wójtowskiej Równiny, a następnie do Strażnika Wieczności. Po drodze zatrzymałem się nieopodal Drogi Stanisława. Ludzie tu mieszkający, sołtysowa i jej mąż, radzili mi, bym nie pisał się za nic na ścinkę, jeśli palce i ręce chcę mieć całe. I pewnie mieli rację. Chwilkę razem staliśmy i zastanawialiśmy się, o której dziś będzie burza, bo miała być:

– Do osiemnastej masz czas. Tyle mówi prognoza. Spiesz się więc! – doradził życzliwie nastawiony mąż sołtysowej.

Potem, tuż przy niepozornej górce Barci, rozmówiłem się jeszcze z parą odkrywców. Ona – zajęta była pracą poszukiwacza skarbów, on – był jej szefem i ją zatrudniał, a w tej sekundzie rozprawiał ze mną. Nie spieszył się. Mówił, że włos w tych górach z głowy mi nie spadnie, że on bierze za mnie pełną odpowiedzialność. Nie wiem, co miał na myśli. Jeszcze aż tak strasznie zrobiony nie byłem, ale to już wkrótce miało się zmienić.

Za Strażnikiem Wieczności dudliłem piwo za piwem i szedłem cały czas prosto, prosto i „radosno”. Cieszyłem się z pogody. Nie cieszyłem się z pogody, gdy dotarłem do Pokrzywna. To właśnie tam dopadła mnie burza. I nie dość, że dopadła i że zmokłem, to jeszcze zastał mnie wieczór, a ja nie miałem się gdzie podziać i nikt na mnie nie czekał. W sumie tak to w życiu jest, że nikt na nikogo nigdzie nie czeka. Taka to prawda smutna, oczywista.

I tu przyszedł mi z pomocą przypadkowo napotkany weteran z pieskiem, z którym akurat spacerował. Mówił, że po Afganistanie wszystko w jego marnym żywocie się zmieniło, a on popadł w alkoholizm. Poradził, bym na nocleg udał się do osiru. I tak też zrobiłem. Problem polegał na tym, że w „Ośrodku Sportu i Rekreacji” wszyscy już spali i specjalnie, na okoliczność mego przybycia, trzeba było budzić panią recepcjonistkę. Nie była z tego faktu zadowolona. Już miała mnie odesłać z kwitkiem, ale gdy stwierdziłem, że ludzie są w Polanicy nieżyczliwi i niegościnni, zmieniła śpiewkę i przyjęła mnie na dwie noce, a ja zapłaciłem i poszedłem niezwłocznie się położyć. Nie zdążyłem nawet podziękować ex-żołnierzowi, a przecież było za co. No ale nic to, trudno się mówi. I tak barwny dzień dobiegł końca, a jutro też miał być dzień i też barwny.

Nazajutrz wstałem i udałem się szlakiem żółtym do Zamku Leśnego pod Szczytną. Po drodze spotkałem tylko parę osób. Zapytana o godzinę Ukrainka powiedziała, że nie rozumie po polsku, że dopiero co przyjechała do Polszy. Byłem szczerze zdziwiony tak znaczną ilością przybyszów zza wschodniej granicy.

Potem, tuż przy zamku napatoczył się jakiś ksiądz, którego spytałem o drogę. Poradził, bym zainwestował w mapę. Na co ja stwierdziłem, że mapy odmagiczniają świat. Mimo wszystko wróciłem do miasta i w kiosku sprawiłem sobie śliczną nową mapę.

W miasteczku Świadkowie Jehowy zapraszali mnie na spotkanie. Odmówiłem, twierdząc, że nie mam odpowiedniego stroju, a oni zaczęli się zastanawiać, czy aby nie mają do czynienia z bezdomnym. Tak źle wyglądałem.

Potem jakaś przygodnie napotkana dziewczynka – taka stara-maleńka – zamieniła ze mną kilka zdań, ale nie pamiętam, o czym była mowa. Sprawiała wrażenie bardzo rezolutnej i bardzo bystrej.

W biedronce odniosłem wrażenie, że ludzie w ferworze zakupów chcą mnie stratować. Pamiętam, że bardzo mnie to zirytowało i szybko stamtąd wyszedłem, idąc do kasy i kupując tylko naleśniki.

Po kilku godzinach łażenia po miejscowości udałem się czarnym szlakiem z Pokrzywna ku Szczytnej, a do Polanicy wróciłem asfaltówką. I tu z jednym starszym jegomościem wdałem się w pogawędkę na temat ogólnej przydatności kompasu. Nie omieszkałem także zahaczyć o posterunek policji, a zrobiłem to tylko po to, by dowiedzieć się, że prognoza pogody na jutro jest mocno pesymistyczna.

Na drugi dzień udałem się w drogę powrotną do schroniska. Aura rzeczywiście była kiepska. Od rana lało. Mimo to spotkałem w górach niemieckich turystów, którzy poruszali się po trosze autem, a po trosze na piechotę, choć buty mieli zdecydowanie nie na deszcz.

Po kilku godzinach przestało siąpić i na odcinku Huta – Młoty – Spalona mogłem cieszyć się urokami wędrowania. Boże, jak ja lubię takie zapomniane przez Boga miejscówki! Niby są zapomniane i zaniedbane, a jednak – pełne uroku i magii lat minionych. Widzi się takie miejsca i myśli się o dawnych koloniach, o harcerstwie. Popękany gdzieniegdzie asfalt i charakterystyczne płyty chodnikowe przywodzą na myśl głęboki peerel. Nie – ten wyczytany w encyklopedii i odkurzony na jakimś kanale historycznym, ale ten przeżyty, kolorowy i zupełnie, zupełnie bezbłędny. Doprawdy ciężko to słowem wyrazić.

W peteteka „Jagodna” spędziłem ostatnią noc i szlakiem zielonym wróciłem do Bystrzycy, gdzie odebrałem bagażyk i poszedłem prosto na pociąg do Wrocławia. W ten sposób moja przygoda i mój staż w schronisku dobiegły końca, a pozostały barwne wspomnienia.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Nadleśniczy Nuncescu 4 miesiące temu
    Twoje opowiadanie przypomniało mi film "Wakacje z Madonną".
    Pamiętam wciąż klimat małych miejscowości i nie tylko turystycznych, z którego już nic nie pozostało.
    Co do opowiadania: opis snu mi zgrzyta jak piasek w zębach. Według mnie bardziej pasowałby opis prawdziwego rozmówienia się z pracodawcami. Ale jeśli przyśnił się taki na prawdę, to nie mogę dysutować z faktem.
  • maciekzolnowski 4 miesiące temu
    Cieszę się, Drogi Nadleśniczy, że obaj wiemy, co to znaczy klimat małych miejscowości, ten dawny czar.
    " Opis snu mi zgrzyta jak piasek w zębach". Okej, postaram się z niego zrezygnować.
    Dzięki za komentarz i przywołanie filmu, który na pewno obejrzę. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania