Splątane melodie - Prolog (1)

Jest to pierwsze pół prologu powieści, której fragment umieściłem dwa dni temu pod tytułem "Pierwszy dzień nowego życia". Całość ma się składać z kilku, przeplatających się historii. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze.

 

Nie istnieje coś takiego jak opowieść. Taka porządna, z początkiem i zakończeniem. Jedyne, co istnieje, to nieskończony, poskręcany i poplątany ciąg wydarzeń, z których każde ma wpływ na wszystkie następne. Bohaterem tego ciągu jest każdy człowiek, każde zwierzę, każda roślina, każdy kamień i każda kropla wody. Gdyby w którymś momencie ktoś upolował zwierzę, przestawił kamień lub zmienił tor kropli wody, wszystkie historie potoczyłyby się zupełnie inaczej. Prawdziwa opowieść musiałaby zatem dotyczyć każdego człowieka, każdego zwierzęcia, każdej rośliny, każdego kamienia i każdej kropli wody, jakie kiedykolwiek istniały i zaistnieją we wszechświecie. A wtedy ta opowieść nie byłaby niczym innym jak tylko historią całego wszechświata.

Możemy spojrzeć w głąb tego ciągu, wyjąć z niego niektóre wydarzenia, mniej lub bardziej ze sobą związane, i powiedzieć: oto opowieść. Nie należy się jednak spodziewać, że opowieść ta stanowić będzie logiczną i zamkniętą całość. Że bohaterowie i ich życia ulegną nieodwracalnym zmianom. I przede wszystkim, że opowieść nie będzie miała swojej kontynuacji. Będzie miała, i to nieskończenie długą.

Wyjmijmy zatem pierwsze zdarzenie z ciągu. Oto zdarzyło się kiedyś, że w ciemnej otchłani kosmosu płynęła łódka. Zwyczajna, drewniana łódka, z niewielką kabiną i małym żagielkiem. W łódce siedział chudy starzec o prostych, siwych włosach, sięgających mu niemal do pasa. Nucił pod nosem wesołą melodyjkę.

Starzec zdawał drwić sobie z faktu, że łódki częściej spotyka się na jeziorach lub morzach niż w otwartej przestrzeni kosmosu oraz że w owej przestrzeni żadna melodyjka, nawet wyjątkowo wesoła, nie może być słyszana. Ale starzec mógłby równie dobrze jechać na wielkim, różowym słoniu albo na hulajnodze, gdyż łódka była jedynie iluzją. Co było zatem naprawdę w miejscu łódki? Tego starzec nie wiedział i zupełnie się tym nie przejmował.

Starzec miał wiele imion, a żadne z nich nie było bardziej lub mniej prawdziwe od innych. Najczęściej jednak nazywano go Wędrowcem. Dość mało oryginalnie, trzeba przyznać, ale za to bardzo sensownie, ponieważ starzec przez całe swoje życie podróżował. Podróżował, by zbierać opowieści, zmieniać je i tworzyć nowe. I bardzo lubił to zajęcie.

Wędrowiec przestał nucić i spojrzał w gwiazdy, mieniące się przed dziobem łódki. Jego wprawne oczy dostrzegły nieistniejące linie między świetlnymi punktami, tworzące niezliczone ilości obrazów. Oczywiście z każdym gwiazdozbiorem związana była opowieść. Wędrowiec pamiętał wszystkie te opowieści, a w niektórych sam brał udział.

- Witaj, jaskółko – powiedział, machając ręką na powitanie. – Dobrze cię widzieć w dobrym zdrowiu. O, jest i niedźwiedź. Nie udało ci się schudnąć, drogi przyjacielu. Łucji i Peryklesowi nie będę przeszkadzał, są zbyt zajęci sobą. I dobrze, bo w prawdziwym świecie nie zaznali wiele szczęścia. Dzień dobry, żwawy Tomie. Dokąd pędzisz tym razem?

Gwiazdy milczały, lecz zdawały się mrugać do starca porozumiewawczo. Jedna z nich, znajdująca się na przedłużeniu dziobu łódki, powiększała się coraz bardziej. Wkrótce okazało się, że wcale nie jest gwiazdą. Trudno wytłumaczyć jednak, czym była, bowiem przedstawiała sobą widok niesamowity i przeczący wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Widok, przy którym łódka w kosmosie wydaje się tak oczywista jak drzewo w lesie.

Była to ucięta w połowie ogromna kula z niezliczonymi otworami wlotowymi i przeszklonymi oknami. Wystawały z niej miliony pomostów, do których przybijały łódki, statki i okręty wszelkich kształtów i rozmiarów. Przez tysiące wrót wjeżdżały i wyjeżdżały najróżniejsze pojazdy: konne zaprzęgi, samochody, rowery i motocykle. Twór wykonany był z marmuru, którego śnieżnobiała barwa prześwitywała w niektórych miejscach spod równomiernej, szarej warstwy brudu. Zdawał się być niepomiernie stary, wręcz przedwieczny, i takie właśnie wrażenie miał sprawiać. Żadne źródła nie wspominały nic o tym, by ten kolos lśnił kiedykolwiek bielą. Brud pokrywał go od zawsze, tak by budowla wydawała się wiekowa od razu po powstaniu. A może rzeczywiście była przedwieczna? Nikt tego nie wiedział.

Architektura stanowiła mieszankę wszystkich znanych nam stylów i mnóstwa nieznanych. Niektóre wrota mieściły się między klasycznymi, greckimi kolumnami, inne otoczone były rzeźbami pozawijanych chińskich smoków. Gdzieniegdzie dostrzec można było kamienny herb z rycerzem na koniu lub królem na tronie, gdzie indziej zaś nieprzyzwoite, indyjskie płaskorzeźby. Najczęściej jednak marmur tworzył fantazyjne, przestrzenne konstrukcje, w których nie dało się dopatrzeć żadnych sensownych kształtów czy symboli. Ale z pewnością dla większości osób zamieszkujących całą ogromną przestrzeń, przez którą sunęła łódka Wędrowca, to nasze kolumny, herby i płaskorzeźby były zupełnie niezrozumiałe. A budowla powstała i dla nas, i dla nich.

Wśród tych wszystkich dziwów największe wrażenie na Wędrowcu robił otwarty teren rozciągający się na olbrzymim obszarze ściętej strony kuli. Gęste dżungle, rozległe łańcuchy górskie, liczne pojezierza, upalne pustynie, ciemnozielone bory, a wszystko to otoczone niebieskawą poświatą rzadkiej atmosfery. Wędrowiec wielokrotnie widział już ten widok, lecz nigdy nie mógł nadziwić się jego pięknu.

- Dom Opowieści – powiedział do siebie. – I Ogród Mędrców. Stęskniłem się za wami.

Wędrowiec zbliżał się do półkulistego tworu, a w miarę tego zbliżania twór rósł, rósł, rósł, rósł… i można by zapisać tym jednym czasownikiem całą książkę. Po pewnym czasie Dom Opowieści zajmował połowę widocznej przez Wędrowca części świata. Znajdował się na wprost i rozciągał w górę, dół, w prawo i lewo, w nieskończoność. W końcu znalazł się tak blisko, że dało się go dotknąć. Wtedy Wędrowiec wyskoczył raźnie z łódki na niewielki, drewniany pomost i przycumował swą jednostkę obok tradycyjnego, indiańskiego kanoe. Dobrze jest znów być w domu – mruknął do siebie i ruszył ku tonącemu w mroku tunelowi wiodącemu w głąb budowli.

Wyjątkowo krótki tunel prowadził do rozległej, okrągłej hali oświetlonej jedynie nielicznymi, gazowymi latarniami. W ścianie otaczającej halę mieściły się równoodległe wnęki wypełnione bladoniebieską poświatą. Z wnęk od czasu do czasu wychodzili ludzie, inni zaś do wnęk wkraczali i znikali. Nad każdą z nich znajdowała się kamienna tabliczka z napisem, dokąd dany teleport prowadzi.

Wędrowiec skierował się ku wnęce podpisanej Dzielnica centralna. Bez chwili zastanowienia wmaszerował do jej środka, po czym kontynuował marsz szerokim korytarzem, mijając z obu stron bogato rzeźbione drzwi. Po chwili otworzył jedne z nich i znalazł się w skromnie urządzonym mieszkaniu. Nie zaszczycił spojrzeniem wąskiego łóżka, ciężkiego, mahoniowego biurka ani zapadniętego fotela, lecz wszedł po kręconych schodkach, otworzył klapę znajdującą się na górze, a następnie po króciutkiej drabince wdrapał się na wyższy poziom.

Znalazł się w drewnianej altanie. Zrobił jeszcze kilka kroków i usiadł na wilgotnej trawie przed altaną. Rozejrzał się dookoła, wyławiając z ciemności drzewa, klomby kwiatowe i suchą fontannę, a następnie uniósł wzrok w górę, ku rozgwieżdżonemu niebu. Wsłuchał się w odległe pohukiwanie sowy, pozwolił delikatnemu wietrzykowi gładzić swą pomarszczoną twarz, wciągnął w nozdrza chłodny i świeży zapach nocy.

- Dobrze, że minął już dzień – powiedział głośno. – Aż do rana nie będę miał żadnych gości, żądnych nowych opowieści. Ha, już prawie zapomniałem, jak przyjemne są takie samotne noce w Ogrodzie Mędrców.

Dom Opowieści rzeczywiście był domem. Domem dla ludzi takich jak Wędrowiec, podróżujących po całym Wszechświecie w poszukiwaniu opowieści. Biorących udział w opowieściach. Tworzących opowieści. Lecz przede wszystkim spisujących opowieści. A spisywali je właśnie tu, w swoim domu. Tutaj wracali po latach wędrówki, by zapisać swoje przeżycia i wszystkie zasłyszane opowieści. A gdy już zapisali, wyruszali na nowo. Potem wracali, pisali, ruszali i tak przez wieczność.

- Ciekawe, co świat ma mi do opowiedzenia – rzekł Wędrowiec i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza krótki, drewniany flet.

Wszechświat nie jest śmiertelnie cichy jak sądzi większość. Wszechświat cały czas śpiewa o obiektach, roślinach i istotach, które go zamieszkują. Ludzie obdarzeni specjalnymi umiejętnościami potrafią usłyszeć tę muzykę sfer. Zrozumieć opowieści, jakie przekazuje im wszechświat. Ludzie tacy jak Wędrowiec.

Starzec przyłożył flet do ust i zaczął grać. Była to bardzo dziwna muzyka, dla niewprawnego ucha zupełnie chaotyczna. Ale uszy Wędrowca były niezwykle wprawne. Wyłapywały wszystkie przeplatające się tematy, zarówno te długie i skomplikowane jak i krótkie, urywające się niemal od razu. Tematy powracające okresowo, przypominające wciąż o swojej obecności, i tematy jednorazowe, które już nigdy więcej nie zostaną zagrane. Starzec wsłuchiwał się też we fragmenty muzyki pozbawione jakiegokolwiek motywu - w powolne, monotonne, kilkutonowe dźwięki i w dźwięki szybkie, agresywne i dysonansowe. W budujące napięcie dźwięki o stopniowo narastającej głośności i w uspokajające dźwięki przypominające szelest wiatru czy szum wody.

W pewnym momencie zmarszczył brwi i zamknął oczy. Wsłuchał się uważnie, by zyskać pewność, że się nie przesłyszał. Nie przesłyszał się. Wędrowiec jeszcze nigdy się nie przesłyszał. Wracają stare tematy – pomyślał. – Niemal zapomniane. Ta opowieść nie ma jeszcze swojego końca. Pewnie nigdy nie będzie miała. Ale będzie miała swój ciąg dalszy. Już wkrótce. Dla nich działo się to tak niedawno, dzieje się nadal. Lecz dla mnie było to bardzo dawno. Kiedy to wszystko się zaczęło? Pewnie nigdy.

Następne częściSplątane melodie - Prolog (2)

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania