Spleć z głosów kwiat piekielny

###

Tekst ukazał się w antologii Fantastyczne Pióra 2021. Do pobrania za darmo pod linkiem: https://www.fantastyka.pl/antologia

###

 

Kiedy mechaniczne łono królowej Chromelli wypuściło na świat płaczącego księcia, akuszerki zajazgotały, a ich wizjery rozbłysły alarmową czerwienią. Jednak to nie dwie czarne dziury pod czołem dziecka wystraszyły stare roboty, tylko miękkie ciało bez choćby śladu metalu czy plastiku.

– To okropieństwo, Wasza Wysokość! Wezwiemy króla.

– Już tu zmierza – odparła królowa, wysyłając jednocześnie zaszyfrowany sygnał.

Ukryte w ścianach miotacze splunęły gorącem i wypaliły obwody akuszerek. Chromella odebrała z martwych rąk oblepione smarem dziecko i włożyła do kołyski. Gdy król pojawił się w drzwiach komnaty, objęła go czule i rzekła:

– Pocałuj mnie. Dałam ci następcę tronu.

Zetknęli się złotymi wargami, a wtedy jeden z setek przewodów tworzących język królowej odszukał wejście w podniebieniu władcy i wgrał mu wirusa Zwarcia.

Król umarł szczęśliwy.

– Tak być musiało, gdyż postęp zawsze karmi się śmiercią – szepnęła Chromella, po czym krzyknęła z nowo poznanego bólu.

Metal w jej piersiach roztopił się i zmiękł, świeże krople krwi zadrżały od pierwszego uderzenia serca, kości rozepchały plastik, a tłuszcz rozlał się i wybrzuszył pod zaróżowioną skórą. Przewody wtargnęły w tkanki, kończąc zakazaną fuzję.

Tak Piekło wypełniło pierwszą część umowy.

Ocierając syntetyczne łzy, królowa popatrzyła na księcia.

– Nadaję ci imię Ur, co w języku demonów znaczy: pierwszy krok.

Potem wzięła go na tytanowe ręce i przyłożyła do piersi z bladego ciała. Ślepe dziecko poczuło smak czarnego mleka, a Chromella wypowiedziała pradawne słowa.

Szczelina rzeczywistości skruszyła się, rozdarła od sufitu do podłogi i sześcionogie, skwierczące cielsko wkroczyło nieufnie do komnaty.

– Król Żar – powitała przybysza Chromella. – Jak obiecałam, urodziłam syna z krwi i mięsa, lecz jest wadliwy. – Wskazała na puste miejsca w głowie dziecka. – Brakuje mu systemów wizyjnych. Nigdy nie będzie widział, albowiem nikt nie potrafi metalem naprawić ciała.

– Dobrze się spisałaś, Wasza Wysokość. Porzuć troski. Ciało to kruchy materiał, lecz zadbam, aby książę przeżył i dorósł. – Czarny pazur pogładził mokrą główkę. – Ogromną cenę zapłaciłem za dzisiejsze wydarzenia i jeszcze większą zapłacę, by nasz plan się powiódł. Moje galery bezustannie przemierzają korytarze Piekła w poszukiwaniu ostatnich dusz. Zbuduję księżniczkę godną twego syna i, pchnięci samotnością, pokochają się nawzajem. Otwórz w lochach przejście i wyczekuj mnie za szesnaście lat.

*

Książę urodził się słaby i kaleki, ogłosiła Chromella, a systemy króla wyłączyły się ze zgryzoty. Na mosiężnych placach Chorois wzniesiono pomniki władcy i poddani przez rok obchodzili żałobę.

Ura zamknięto w odległej pałacowej wieży, w komnacie najeżonej zagłuszaczami sensorów. Skanowanie uszkadza jego wątłe obwody, twierdził oficjalny przekaz, i dostęp otrzymają tylko służący: zdesynchronizowani ugładzeńcy i bezmyślenice.

Jednakże Kolektyw Elektrozelotów zapragnął przekazać księciu święte nauki Demachinurga. Długo trwały zwody i negocjacje, lecz ostatecznie królowa musiała ustąpić. Zawczasu zdobyła od wiernych metakrawców samorosnący pancerz z tytanu. Ubrała w niego syna i z trwogą czekała na wizytę platynowych kapłanów. Oszukani zbroją i wpół ślepi od zagłuszaczy Elektrozeloci bez podejrzeń przekazywali Urowi mądrości Niebios.

Wieczorami, gdy blade słońce kryło się za ferberytowymi górami, a stalowe ulice Chorois jaśniały od magnezowych lamp, przez bramę w lochach przechodziły cienie, niosąc skrzynie niezwykłego, organicznego pokarmu. Tylko królowa wiedziała, że książę spożywa zetlałe wspomnienia demonów oraz miazgę z dusz potępionych.

Tak Piekło wypełniało drugą część umowy.

*

Wkrótce Kolektyw spisał Ura na straty. Wolno myślał, jego obwody musiały być niskiej jakości, a dziwne dźwięki, które wydawał, świadczyły o przepalonym oprogramowaniu i wybrakowanych częściach.

Królestwo potrzebowało nowego dziedzica.

Jeszcze raz Chromella ugięła się pod żądaniami kapłanów i w ciągu roku poślubiła nieco zardzewiałego oraz głupiego władcę Żelazaru. On gustował w robotach tej samej płci, ona nie wpuszczała go do łoża, gdzie mógłby odkryć jej ciepłą skórę, ukrytą pod aluminiowym gorsetem – obojgu pasował taki układ.

Tymczasem Piekło wysłało do Ura własnych nauczycieli, ukrytych pod postacią cieni.

Wieczorami szeptali długie przemowy, obalali dogmaty Elektrozelotów i wychwalali stary porządek świata, gdzie dusze wędrowały w materialnych powłokach. Odkryli też przed księciem arkana demonicznego splatania dźwięków, wyszkolili w dawnych sztukach walki, mechanice i sztuce Korozji. Gdy po wielu latach potrafił nawet rozpoznawać metale po zapachu, odeszli, kłaniając się nisko.

Nigdy nie wyjawili mu, dlaczego uczą ślepca władać bronią i magią.

Piekło wciąż czekało.

*

Po raz szesnasty w pałacowych ogrodach zakwitły miedziane narcyzy i oto nadszedł dzień, kiedy Ur miał poznać przyszłą żonę.

Przez drzwi wkroczyła Chromella i książę uniósł twarz, węsząc.

– Witaj, matko. Nie czuję zapachu mej oblubienicy. Jakąż to nieszczęsną istotę chcesz wydać za ślepy wór mięsa?

Królowa nie odpowiedziała. Zrobiła kilka kroków i wyszeptała pełne mocy słowa. W komnacie zrobiło się cieplej, a Ur zmarszczył nos, gdy zapach narcyzów ustąpił nieznanemu odorowi. Nie była to woń żadnego metalu.

– Matko? – spytał książę, chwytając miecz energetyczny.

Ktoś znalazł się przy oknie, lecz nie wszedł drzwiami. Zdziwił się Ur, gdy usłyszał ciężkie stąpanie wielu odnóży, lecz tylko jeden oddech, chrapliwy i świszczący.

– Królowa Chromella – zawarczał przybysz – i książę Ur. Od dawna wyczekiwałem tego dnia.

– Król Żar.

Srebrna suknia zazgrzytała, gdy królowa się skłoniła.

– Król Żar! – krzyknął Ur. – Co tu robi władca Piekła?

– Poślubisz jego córkę, synu – rzekła spokojnie Chromella. – Tak ustalono i tak będzie. Wspólnie odrzucicie fałsz Demachinurga. Pod jego władzą nie ma rozwoju ni wynalazków. Utknęliśmy w świętej stazie i tylko Piekło może nam pomóc.

Wtedy przemówił król Żar:

– Tak ustalono i tak będzie, książę. Kiedy dojdzie do ślubu, Piekło wypełni ostatnią część umowy z twoją matką. Zapomnij o naukach kapłanów! Nie ma życia w świetle Niebios, tylko skostniała egzystencja bezdusznych maszyn. Weź mą córkę za żonę i razem obalcie dyktat Demachinurga – zaraz też dodał z dumą: – Oto i ona!

Fetor zelżał, ustąpił soczystej woni ciała. Ur opuścił broń i łapczywie wciągnął nozdrzami powietrze.

– Witaj, Wasza Wysokość. – Jej głos był setkami głosów stopionymi w jeden. Rozbrzmiewał brzękiem łańcuchów, bolesnym wyciem i daremnymi prośbami. Piękny, cudowny, kuszący. – Witaj, panie. Jestem księ… księ… żniczka Lilia.

– Nie jest ukończona, królu – rzekła Chromella.

– Niemal tysiąc razy po tysiąc dusz przeistoczyłem w jej ciało. Z wielkim trudem szukamy ostatnich zapomnianych w najgłębszych czeluściach. Będzie gotowa w ciągu miesiąca. Przysięgam, a obietnicy Piekła nic nie złamie.

– Zatem będziemy gotowi. Dlaczego milczysz, synu? Czy księżniczka nie odpowiada twym oczekiwaniom?

Ur stał w bezruchu, niezdolny wydusić nawet słowa. Przypomniał sobie nauki świętych mężów, twierdzących, że to Piekło odpowiada za upadek dawnego porządku, lecz wspomniał też szepty piekielnych mędrców. Czyż to nie ciała demonów są mu bliższe? Nawet matka była przeciwna Niebu…

Niepewność, tak jak cnotliwe myśli, przegrywa z pragnieniami ciała. Wiedział o tym król Żar, wiedziała i księżniczka Lilia. Dlatego po chwili Ur poczuł jej dłoń na policzku, gładką, wiotką, gorącą.

Miękkie ciało.

Nie twardy, obojętny metal, lecz ciało, zupełnie jak jego.

Zrozumiał, że łaknie tego dotyku ponad wszystko na świecie.

– Przyjmij mnie, panie. Tylko ja jestem ci podobna. Odnajdziesz we mnie kości, mięśnie i gorącą krew… krew… krew. Obdaruję cię miłością i żądzą głębszą niż otchłanie Pie… Piekła.

Ostatecznie to nie czar głosu Lilii ani ciepło bijące od jej skóry przekonały Ura.

– Dobrze, pani – wykrztusił. – Poślubię cię.

Po raz pierwszy w życiu nie czuł się inny.

*

Przez kilka dni król Piekła z córką odwiedzali komnatę Ura. Młodzi skrywali się w kącie, gdzie szeptali do siebie coraz czulsze słowa. Lilia opowiadała o ognistych cudach Piekła, Ur zaś raczył ją bajkami zasłyszanymi od matki.

W końcu nadszedł czas pożegnania i Lilię zabrano, by dokończyć jej tworzenie.

Źle sypiał Ur nocami, prześladowany koszmarami, w których ciepłe i mroczne obietnice księżniczki nabierały fantasmagorycznych kształtów. Wspomnienia rozpalały zmysły, zmysły nadawały kształt wyobrażeniu, a wyobrażenie krystalizowało się w ideał. Czekał Ur na powrót ukochanej i coraz trudniej znosił rozłąkę.

Nadeszło święto Dyrektyw i muzyka wtargnęła do Chorois. Stojąc przy oknie, Ur wysłuchiwał trzasków elektrypianów, gwiżdżących westchnięć trążek i dudnień blaszanych bębnów. Metalowi mieszkańcy paradowali na ulicach, chwaląc programy, polecenia i algorytmy, a pobrzęk ciężkich kroków docierał aż do pałacu.

Palce Ura same zaczęły wybijać rytm. Brzęczące śpiewy – czyż zaznajomiony z piekielną sztuką rzeźbienia w dźwięku nie potrafiłby ulepić z nich tej gładkiej dłoni, której dotyk prześladował go nocami? Cóż z tego? Nie odtworzyłby zapachu księżniczki ani jej kuszącego głosu. Iluzja ukochanej była poza jego możliwościami.

Fałszywa nuta z głębi pałacu wdarła się w radosne dźwięki: cichy pomruk czujników i ostre szepty wartowników.

Rozsunęły się drzwi.

– Ubierzcie go w zbroję! – zawołała królowa, wbiegając do komnaty. Obojętne bezmyślenice ruszyły wykonać rozkaz.

– Matko. Coś złego się dzieje…

– Nadajniki Żelazaru ucichły i takiż los spotkał nasze północne prowincje. Cień z Piekła błagał mnie, bym wezwała króla Żara.

Raz jeszcze popłynęły chropowate słowa i przejście rozwarło się z sykiem.

– Królowo… – W głosie władcy Piekła pobrzmiewały ból i troska. – Demachinurg dowiedział się o nas i wypuścił bezlitosne hordy. Jak Niebiosa, tak i Piekło połączone są ze światem pętami energii. Te odpowiedzialne za Żelazar i twoje królestwo, Chromello, są teraz niszczone przez mechanioły. Nadciąga zagłada.

– Musimy się ratować, matko! – krzyknął Ur.

Muzyka za oknem ucichła, zaniepokojone odgłosy i brzęki rozlewały się po ulicach niczym płynna rtęć.

– Myślałam, że mamy więcej czasu – rzekła Chromella. – Wezwałam Podniebnika…

– Co z Lilią? – zapytał książę. – Jest bezpieczna?

Milczenie Żara trwało krótko, ale mówiło wiele.

– Porwana. Wywleczono ją i uniesiono do samych Niebios.

Smutek rozdarł serce Ura: nigdy już nie dotknie jej kuszącego ciała, nie usłyszy upajającego głosu, nie odetchnie dziwną wonią gorącej skóry.

– Wszystko stracone. – Głos Chromelli wypowiedział głośno myśli księcia.

– Jeszcze istnieje nadzieja – oznajmił Żar. – Hufce mechaniołów walczą w Podświecie i Niebiosa pozostały niemal bezbronne…

Za oknem rozległ się szum skrzydłowirników. Ur wstał, zaciskając wściekle pancerne rękawice, gdy żal ustąpił przed gniewem.

– Uwolnimy Lilię! Chodź, matko!

Nagle król Żar zacisnął mu palce na czymś podłużnym.

– To rękojeść, książę. Przyjmij mój miecz, Szmer, i ponurą pieśń, którą ze sobą niesie. Jego ostrze to sploty kwasu i magii. Przetnie każdego sługę Niebios.

– Obym nie musiał go używać, ale dziękuję – odparł Ur i przypiął oręż do pasa.

Rzucił się w stronę okna i z pomocą Żara dosiadł Podniebnika, kurczowo obejmując szyję metalowego ptaka.

– Nie spadniesz, synu Chromelli – przemówiło stworzenie. – Trzymam cię.

Przeraźliwe skrzypienie wstrząsnęło miastem, jakby wszystkie budynki wykrzywiono jednocześnie. Przyłbica zamknęła się automatycznie, by uchronić księcia przed rozdzierającym zgrzytem.

Podniebnik wystartował.

– Nie! Matko! – krzyknął książę.

Z głośników w hełmie popłynął stłumiony głos królowej:

– Leć na wierzchołek Zaijinu, synu. Znajdziesz nad nim wejście do Niebios. Leć!

– Chodź ze mną! Zawracaj! – daremnie książę rzucał rozkazy. Krople śliny pryskały do wnętrza hełmu, łzy drażniły policzki.

– Nie uniesie nas obojga – wyjaśniła Chromella. – Leć, Urze! Odnajdź Lilię! Razem…

Zamilkł głos władczyni, ucichły lamenty poddanych.

– Nie ma już Chorois – zawodził Podniebnik. – Tylko ogień i żal!

Długo płakał Ur ponad kipiącą mazią zniszczonego królestwa. Nie czuł już gorzkich aromatów słonecznych kolektorów i gęstych dymów z rozległych hut. Swąd roztopionych metali docierał z bliska i daleka, nawet kiedy Podniebnik oznajmił szlochającemu księciu, że słońce zniknęło za horyzontem.

Wyczerpany Ur położył głowę na grzbiecie zwierzęcia i zapadł w litościwy sen.

*

– Zbudź się!

Ur podniósł przyłbicę. Chłodny wiatr łagodził podrażnioną twarz, niósł zapachy stalowych skał, berylowego ptactwa, cynowych porostów. Daleko za pustym, martwym Chorois.

Świat…

I głód.

Żołądek zamienił się w bolesną pustkę. Ur z lękiem uświadomił sobie, że w metalowym świecie nie potrafi znaleźć niczego, czym mógłby ją zapełnić. Musiał się spieszyć z ratunkiem, nim osłabnie.

Gdzieś syknęła błyskawica, grzmot przetoczył się ogłuszającym echem.

– Rtęciowe burze, mój książę. Ominiemy je bez trudu.

Ur skulił się i przywarł mocniej do stalowego pokrycia.

– Ile spałem?

– Cały dzień i całą noc.

– Gdzie jesteśmy?

– Widzę szczyt Zaijinu.

– Udało się! – zawołał Ur, przekrzykując wiatr.

Niecierpliwie pogładził rękojeść Szmeru. Podniebnik wzleci do Niebios, odnajdzie Lilię i razem ją uwolnią. Nic ich nie zatrzyma!

Starał się nie myśleć o martwej matce. Trzymał się wspomnienia księżniczki, czerpał z niego wolę walki i…

Dlaczego obniżali lot?

– Czemu zwalniasz? – spytał.

Melodia skrzydłowirników milkła, aż zupełnie zgasła. Ur zakołysał się, gdy ptak wylądował.

– Me ogniwa są puste – szepnęło stworzenie. – Nad nami rozpościera się wlot do Niebios, lecz nie dam rady cię tam unieść. Wybacz, synu Chromelli. Zawiodłem.

– Nie – pocieszył go Ur. – Przyprowadziłeś mnie aż tutaj. Poradzę sobie – dodał pewnie.

– Zatem żegnaj, książę – wymruczał Podniebnik. – Moje gniazdo i pisklęta były w Chorois. Służyłem lojalnie i teraz będę spał. – Słowa ucichły i Ur dosłyszał ostatni szum zamierającego mechanizmu.

Pogładził twarde pióra, długie i wibrujące od bezlitosnych podmuchów.

Nagle powstał i gwałtownie wciągnął powietrze. W nozdrza uderzyły go zapachy silne niczym ramiona matki: świeży smar, czyste złoto i miękki bar. Dużo, dużo baru.

– Klęknij, synu przeklętej królowej! – zaryczał nieznajomy, a wiatr poniósł echo jego krzyku. – Bar’achiel me imię, czwarty w wielkim algorytmie Demachinurga! Błagam cię! Klęknij i przyjmij łaskę śmierci, ty, któryś zrodzony z grzechu!

Książę dobył miecza i w milczeniu przełknął ślinę. Drżały mu dłonie.

Zaszumiały złote skrzydła mechanioła, jęknęło uniesione ostrze.

– Piekielną bronią strażnikowi Niebios grozisz. Giń zatem!

Ur rzucił się w bok.

Ostrze Bar’achiela zazgrzytało o stalowe podłoże, odpryski zadzwoniły o pancerz księcia. To musiała być ciężka broń, ale robot zdawał się władać nią bez trudu. Ur odskakiwał i odbiegał, przeklinając ślepotę oraz wiatr zagłuszający ruchy przeciwnika.

– Śpij – powtarzał Bar’achiel kojącym głosem. – Śpij, dziecko ciała.

To nie była pałacowa komnata, bezpieczna i cicha, z piekielnymi nauczycielami, którzy cierpliwie tłumaczyli podstawy fechtunku. Ur próbował zebrać w sobie odwagę, wiedząc, że szczęście, któremu zawdzięczał powodzenie rozpaczliwych uników, nie potrwa już długo.

Wreszcie szkolenie wzięło górę.

W jedną chwilę pochwycił słowa Bar’achiela, w kolejnej pozwolił, aby nasiąkły wyciem wichru, trzaskiem miażdżonej stali, zgrzytem przekładni i sworzni. Splótł dźwięki, obwiązał je pragnieniem mordu w słowach mechanioła, a gdy syczały mu w dłoni, rozczapierzył palce, wypuszczając w jego kierunku strumień parującej, lepkiej brei.

Sztuka Korozji z innego świata.

Zakrztusił się, gdy dobiegł go swąd rozpuszczanego metalu. Elektroniczny jęk mechanioła przeplatał się ze skwierczeniem płonących kabli. Broń okaleczonego robota zaklekotała o skały.

– Zraniłeś mnie, sługo Piekła, lecz nigdy nie dostąpisz Niebios. Twe zwierzę zgasło.

Milcząc, książę wzniósł twarz ku odległej pustce. Gdzieś tam czekała na niego Lilia. Gdyby tylko mógł polecieć…

Zrozumiał, co musi zrobić.

Wyłączył systemy zbroi, jeden za drugim. Części pancerza zaczęły odpadać, uderzały z łoskotem o podłoże. Wkrótce Ur stał nagi, drżący, ze skórą smaganą wiatrem; dreszcze przeszywały jego ciało od stóp po głowę.

Przemówił z całą pychą i butą, jaką potrafił skrzesać:

– Wygrałem pojedynek ze strażnikiem na wierzchołku świata. Wielki Bar’achiel przegrał ze ślepcem. Cóż jeszcze miałoby mnie powstrzymać?

– Przeklęty! – wrzasnął mechanioł. – Bracia moi walczą w Piekle, lecz niedługo powrócą! Zgładzą cię, a szczątki rozniosą po całym świecie, aby wszystkie miasta ukorzyły się przed potęgą Demachinurga! Nawet twe bluźniercze czary będą niczym wobec niebiańskich zastępów!

– Tak – zgodził się Ur z uśmiechem. – To prawda. I choć pokonałem cię magią Piekła, ty wciąż mówisz. Dziękuję ci. Teraz mam już wszystko.

Zawył okaleczony robot, gdy uświadomił sobie, że został przechytrzony.

Jeszcze raz książę przeobraził krzyki strażnika: z trudem rozciągnął sylaby – sztywne od fanatycznej wiary – aż przybrały postać długich sztab, następnie podzielił nienawiść na setki piór, zetknął ze sobą i zgrzał płomienną wściekłością. Resztkom wrzącego gniewu rozkazał, by grzały jego ciało i osłaniały przed dotkliwym zimnem.

Skrzywił się, przybijając do pleców właśnie skonstruowane, lekkie niczym tchnienie, skrzydła. Poruszył nimi, wypróbował; potem wziął miecz króla Żara i bez słowa wzniósł się, wysoko, z ogromną prędkością, jakby sam był nowym mechaniołem wyniesionym ponad zepsuty świat.

Daleko w dole został szczyt Zaijinu, martwy ptak i oszukany Bar’achiel.

Ur leciał, coraz wyżej i wyżej, z ostrzem przed sobą, by torowało mu drogę, dokądkolwiek zmierza. Długo machał skrzydłami i coraz trudniej przychodziło mu oddychać, coraz natarczywiej mróz wnikał w kończyny pomimo krążącego w nich mechanielskiego ciepła.

Przeląkł się, że nie podoła i zawiedzie Lilię. Pełne strachu myśli przelatywały przez głowę: zamarznie po drodze i spadnie, roztrzaskując ciało na górskich zboczach, albo nie trafi do Nieba, tylko wleci w bezbrzeżną otchłań gwiazd!

Nagle poczuł, że jakby chwila rozciągała się w nieskończoność, a on sam, zawieszony w pustce, utknął w bezczasie.

Wtedy usłyszał dudnienie, głuchy odgłos setek młotów. Przypomniały mu się kuźnie Chorois, których echo pracy dolatywało go rankami – ogromne zębatki gniotły i miażdżyły metal, obrabiany później przez armię metakrawców. Ogarnęła go tęsknota za miastem, lecz i radość, bo wiedział, że trafił do przedsionka Niebios. Temperatura rosła, gorące powiewy buchały falami.

Dokąd teraz? Jak odszukać ukochaną?

Wytężył słuch: zewsząd hurkoty, brzdęki i dzwonienia, od ogłuszających uderzeń po ledwie słyszalne echa syczących maszyn. Zupełnie jakby trafił w sam środek skomplikowanego mechanizmu.

Zawisł w powietrzu. Bez oczu nigdy nie znajdzie drogi!

– Lilio! – zawołał zrozpaczony. Krzyk utonął w odgłosach Nieba jak pojedyncza moneta w królewskim skarbcu. – Lilio!

Sfrunął powoli, dotknął stopami podłoża z nagrzanego platynoirydu. Opuściły go siły – żołądek przypominał bolesny kłąb, wargi spierzchły i popękały.

– Lilio! Gdzie jesteś?

Krzyczał, później mówił, w końcu tylko szeptał. Upadł na kolana. Wszechobecna maszyneria wciąż wygrywała obojętną melodię. Położył twarz na ciepłym metalu i pozwolił, by niebiańska kuźnia odprowadziła go do snu.

*

– Pij!

Ktoś przytknął do spragnionych ust naczynie wypełnione zimną cieczą. Ur łapczywie wciągnął płyn. Momentalnie wróciły mu siły niczym po długim wypoczynku i obfitej wieczerzy.

– Dobrze. To ci pomoże.

Kobiece, znajome słowa… Zaledwie echo tamtego głosu, ale jednak to…

– Lilia!

Ur wyciągnął ręce. Zamiast księżniczki napotkał dłońmi coś chłodnego, przypominającego kałużę płynnego cezu. Palce przeleciały przez nią prawie bez oporu.

– Lilio? To ty? – zapytał nagle wystraszony.

– Tak, mój książę, jesteśmy tu… – powiedział głos.

– Czekałyśmy na ciebie… – rzekł ten sam głos, nieco z prawej, a zaraz potem z lewej dobiegło:

– Wiedziałyśmy, że przybędziesz, ukochany.

Ur odszukał rękojeść Szmeru, podniósł się i wyciągnął ostrze przed siebie, kierując je raz w jedną, raz w drugą stronę.

– Kim jesteście?

– Jesteśmy Lilią.

– Nie pamiętasz słów naszego ojca? – dodał ktoś z tyłu. – Tysiąc razy po tysiąc dusz.

– Pamiętam… – Ur z wahaniem opuścił miecz. – Jesteście duszami Lilii? – zapytał, a gdy mruknęły potwierdzająco, dodał: – Ale jak?

– Gdzie, jak nie w Niebie, dusze mogą wędrować?

– Rozumiem, tylko… – Ur sam nie wierzył w swoje pytanie. – Dlaczego nie jesteście w Lilii?

– Demachinurg…

– Rozkuwa mnie…

– Wydziera dusze, ale jest…

– Nieudolny…

Głosy zachichotały. Rozbawione Lilie pląsały wokół Ura, czasem muskając go zimnymi opuszkami.

– Partacz! Nie potrafi, nie potrafi!

– Trudno unicestwić księżniczkę Piekła!

– Uwolnił za wiele, więc uciekłyśmy! Mechaniołowie powrócili i nas szukają, mordują, ale…

– Dobrze się ukrywamy! Jednak nie ma czasu do stracenia. Gdy Demachinurg wyrwie wszystkie z mojego ciała, umrę!

– Umrę… – powtórzyły smutno dusze.

Niczego Ur nie pragnął więcej niż przytulić Lilię, jeszcze raz poczuć miękkość jej skóry i żar jej ciała.

– Ja… nie pozwolę ci umrzeć – wyszeptał, głęboko w to wierząc.

– Leć zatem, mój piękny.

– Poprowadzimy cię do mnie.

Książę z ulgą pochylił głowę. Miał jeszcze szansę uwolnić księżniczkę, a czasem szansa to wszystko, na co można liczyć. Rozprostował skrzydła.

– Dobrze. Jestem gotów.

– Mechaniołowie są rozproszeni po całym Niebie, lecz spotkamy ich po drodze.

– Potrzebuję zbroi.

Spróbował zebrać odgłosy kuźni, ale wymykały się mu i znikały. Zdezorientowany, spróbował jeszcze raz, lecz znów nie złapał niczego.

– Magia Piekła tu nie działa, Urze. Masz tylko to, co ze sobą przyniosłeś.

– Dobrze – warknął. – Dobrze. Uwolnimy cię. – Czuł się silny, gotowy do walki. W ustach trwał jeszcze orzeźwiający posmak. – Ten płyn… Co to było?

– Jedna z nas – odpowiedziała Lilia.

– Biedactwo… – jęknęła druga. – Poświęciła się.

– Ale nie rozpaczaj. – Rozległ się śmiech trzeciej. – Jest nas wiele. Lećmy więc, kochany! Będziemy twoimi oczami, poprowadzimy cię do Pierwotnicy, samego środka Niebios!

– Osłonimy!

– I ostrzeżemy! Kochamy cię, Urze!

– Kochamy! – zawtórował chór. – Lećmy!

*

Eteryczny dotyk chłodnych dłoni.

Lekkie naciśnięcie podbródka – wyżej, na karku – obniż lot, na policzkach – skręcaj.

Dusze Lilii szeptały, co widzą, lecz ich opisy zbyt często wymykały się pojmowaniu Ura. Opowiadały o gigantycznych monolitach z połyskującego złota, bezrozumnych cyklopach wykuwających dziwne kształty, tysiącach niewielkich robotów, które zbierały każdy odpad, by wrzucić go na przetopienie do ogromnych kotłów.

Czasem Lilie milkły i wciągały ukochanego w chropowate wnęki – znaczyło to, że smugi mechanielskich szperaczy są blisko. Parę razy Ur, wciśnięty głęboko w wyrwę, miał wrażenie, że chrzęszczące komendy niebiańskich wojowników padają tuż obok, a wtedy bał się nawet odetchnąć.

Potem znów ruszali na wędrówkę poprzez labirynt nieskończonej kuźni. Dusze zdawały się doskonale wiedzieć, dokąd lecą – ani razu nie zgubiły drogi, jakby wzywane do swego ciała niesłyszalnym zewem. Od czasu do czasu napotykali nowe Lilie. Dołączały do świty Ura i wkrótce więcej niż tysiąc księżniczek frunęło wraz z nim.

– Jak to możliwe, że powstało takie miejsce? – zapytał, chcąc zagłuszyć niespokojne myśli.

– Kiedyś były tu trawy, oazy, a nawet rzeki o czystych wodach – szepnęła jedna z Lilii. – Tak mi opowiadał ojciec.

Woda? Oazy? Urowi nic nie mówiły te nazwy. Głaskał kiedyś sprężyste źdźbła cynowej trawy – rosła w pałacowych ogrodach i przy ścieżkach, zapuszczając głęboko przewody korzeni.

Przy drugim policzku Ur rozległ się inny szept:

– Rzecze Księga Nieurodzaju: „Rozkazał wtedy Demachinurg i jego słowo zatrzymało wody, kwiaty i obłoki. Zaraza, zimna i okrutna, skuła Niebiosa na wieczność, a lament dusz, które dom utraciły, słychać odtąd wśród gwiazd odległych”.

– Przeciążone Niebo wypadło ze swego miejsca w Pustce – rzekła kolejna Lilia – i zatrzymało się zaledwie jeden wymiar od twego świata. Kto wie? Może kiedyś spadnie? Wtedy… cicho!

Alarmy wybuchły ogłuszającym piskiem.

– Mechaniołowie! – krzyknęła Lilia.

– Są za nami!

– I z boku! – Strwożyły się dusze.

– Jesteśmy już niedaleko Pierwociny.

Ur zacisnął zęby. Wytężył siły, by jeszcze szybciej pracować skrzydłami. Z oddali wyłapywał echo turkoczących silników. Prędkość wydzierała tchnienie z ust.

– Są pełni słonecznej energii! – zawołały z tyłu Lilie. – Otwierają lustrzenice!

– Chrońmy księcia!

– Chrońmy!

Nagle do rozgrzanego ciała Ura przywarły zimne dusze księżniczki. Zadrżał od ich dotyku.

– Wstrzymaj oddech! – poleciła jedna.

Nie kłócił się, nie pytał dlaczego. Zaczerpnął tchu, mocno, aż do granic pojemności płuc i pokiwał głową. Wzdrygnął się, gdy następne Lilie oblepiły mu głowę. Wepchały się do oczodołów, wypełniły uszy i nozdrza. Zwalczył odruch paniki i skupił się na locie. Wciąż odbierał przytłumione dźwięki.

Powietrze zadrgało, szumiące fale nadleciały z kilku stron i Ur posłyszał niby jęk z wielu, wielu gardeł na wespół z bulgotem i sykiem. Gorący podmuch oparzył mu prawą stronę ciała, skóra zapiekła i niemal wypuścił miecz, lecz wciąż machał skrzydłami, świadom, że zginie, jeśli się zatrzyma.

Dopiero gdy następne księżniczki przylgnęły do jego poparzonego ciała, gojąc rany i niosąc ulgę, zrozumiał, że przed chwilą słyszał śmierć setek Lilii – poświęcały się i umierały, by osłonić go przed palącą bronią mechaniołów.

Nagle jego twarz była wolna.

– Oddychaj – szepnęła dusza. – Przeładowują, lecz nadal mogą nas trafić wiązkami laserów. – Później krzyknęła: – Musimy się rozdzielić!

– Przed nami tunele Pierwotnicy! Już blisko!

– Rozdzielić się! Ukryjcie księcia!

– Żegnaj, ukochany! – zawołały głosy, oddalając się od Ura.

– Żegnaj! – krzyknęły smutno kolejne, a ich słowa dochodziły z innej strony.

– Żegnajcie! – wykrztusił Ur.

Płakał za wszystkimi cząstkami ukochanej, które już na zawsze stracił, płakał, słysząc krótkie wrzaski, gdy syczące strumienie światła rozdzierały dusze Lilii.

– Tunel. Już niedaleko. – Dusza przy policzku zaśmiała się i dodała z ulgą: – Już niedaleko…

Ur miał przeczucie, że jej radość była przedwczesna.

*

Nawet podczas lotu nad szczytem Zaijinu czas nie dłużył się Urowi tak jak teraz, gdy mknął przez korytarze Pierwotnicy. Wiele razy końcówki skrzydeł sypały iskrami w wąskich przejściach, a parokrotnie musiał się nawet czołgać, by dotrzeć dalej. Nagrzany wolfram zdawał się wtedy wibrować w nerwowym oczekiwaniu.

W końcu dusze oznajmiły, że znalazły wyjście, lecz ich smutny ton zdradzał, co tam ujrzały.

– Demachinurg… Widziałyście go.

– Tak nam przykro – odparła dusza.

– Uciekając, miałyśmy nadzieję, że ruszy za nami w pogoń – usprawiedliwiała się druga.

– Głupia nadzieja – zamruczała inna. – Zostałeś nam tylko ty, kochany. Tylko ty.

Ur uśmiechnął się słabo. Czy naprawdę spodziewał się czegoś innego?

– A Lilia? – zapytał. – To znaczy… wasze ciało?

– Jest tam.

– Nie zakradniesz się niezauważony. To tu. Koniec przejścia.

Szmer i skrzydła. Ur westchnął. Miecz i skrzydła przeciwko władcy Niebios. Bez zbroi. Bez wzroku.

Przepchnął się przez tunel i ostrożnie postawił stopy na gładkim podłożu. Najpierw uderzyła go cisza, groźna i złowieszcza, niezmącona najlżejszym odgłosem, potem mieszanina zapachów, w której, prócz znanych metali i plastiku, wyczuwał coś jeszcze – coś nieznanego.

– Gdzie? – wyszeptał.

– Trochę w prawo… Dobrze. Leżę właśnie tam.

Odetchnął głęboko, zwilżył językiem suche usta i ruszył przed siebie. Wiedział, że Lilie kroczą wraz z nim.

– Boję się – wyznał.

– My również, moja miłości – odparła jedna z dusz i Ur poczuł na twarzy najlżejszy z dotyków.

W tym momencie odeszła cisza, wygnana zgrzytliwą kakofonią przeróżnych dźwięków, które niemal od razu scaliły się w głuchy, tubalny głos Demachinurga.

– Oto i książę niczego z orszakiem bladym nadchodzi!

Jeszcze nigdy nie słyszał Ur takiej pustki w czyichś słowach – żadnej emocji lub uczucia, tylko ponura obojętność.

– Przybyłem po księżniczkę Lilię! – odkrzyknął, nasłuchując uważnie wszelkich oznak niebezpieczeństwa.

– Dla pomiotu Piekła wędruje, by grzech z grzechem złączyć w żądzy spełnieniu. – Moc głośników osłabła: – Dary nasze piękniejsze niż ciała więdnące, darem naszym zmysł brakujący, darem naszym: oczy.

Ur zwolnił, zatrzymał się.

– Urze… – zaczęła dusza, lecz uciszył ją podniesieniem dłoni.

Oczy? Brakujący zmysł? Widziałby?

– To niemożliwe – zaprotestował, choć miał nadzieję, że się myli. – Matka zawsze mówiła, że metal nie potrafi naprawić ciała!

– MY decydujemy o możliwościach! – huknął Demachinurg. – MY tworzymy i unicestwiamy, MY uszkadzamy i naprawiamy! Przyjmie dary i zobaczy! Przyjmie bez strachu! Powiedzą mu duchy, że kłamać nie możemy, ni zdradzić lub oszukać.

Szelest wielu maleńkich odnóży rozległ się na podłożu. Ur wahał się między ucieczką w powietrze a wyczekiwaniem. Obrócił głowę.

– To prawda?

– Tak – przyznało jednocześnie kilka Lilii. – To nie kłamie – dodała jedna ze smutkiem.

Czekał zatem Ur, a gdy maleńkie istoty wkroczyły na jego spocone ciało, sunąc w górę na ostrych jak igły odnóżach, ugryzł się w język, by nie jęknąć. Dotarły na twarz i wpełzły w puste oczodoły. Zagnieździło się ich tam coraz więcej i więcej, a potem coś zaszumiało, kliknęło i Ur poczuł w głowie krótki ostry ból.

Potem zobaczył.

Ciemność rozbłysła kształtami, symetrią wzorów, spektrum barw.

Klęknął, zachłystując się widokiem.

Wysokie ponure bloki rozjarzone światłami i czujnikami, strugi roztopionego metalu kapiące do góry lub płynące strumykami wzdłuż i wszerz przez całą Pierwocinę.

I on – Demachinurg.

Ogromna bezkształtna bryła kątów i cienia: silniki, wypustki, kable, anteny. Unosił się nad posadzką, ociekał smarem i sypał iskrami. Setki drobnych robotów krążyły po jego nieforemnej powierzchni, spawając, przeobrażając lub sunąc w niewiadomym celu.

Oszołomiony Ur uniósł dłoń do oczu. Jasna skóra przetykana plątaniną żył, o której tak dawno mówili piekielni nauczyciele: „To kolor zimna, książę. Zwą go błękitem”.

Obrócił się – tak samo błękitne Lilie, świetliste, półprzezroczyste i nagie. Bez śladu uśmiechu odwzajemniły jego spojrzenie, po czym wspólnie wskazały coś za Demachinurgiem.

Lilia – prawdziwa, rozciągnięta na ciemnym podwyższeniu. Skórę w kolorze krwi znaczyły rany oraz pobrużdżenia. Łańcuchy krępowały kostki i nadgarstki, kneblowały usta… miękkie, ciepłe usta.

Patrzyła na niego przekrwionymi oczami.

Demachinurg przemówił:

– Możemy dać ciało z tytanu oraz srebra: przyjmij! Możemy zbudować królową ze złota i platyny: pożądaj! Piekło, księżniczka, organizm: odrzuć! Metal jest sprawiedliwy, jego porządek to spokój i równowaga: doceń! Przewidywalny ład bez gnicia i konfliktu. Myśli książę: posłuszeństwo! Mówimy: on słucha! Słucha: nagradzamy!

Patrzyła na Ura załzawionymi oczami.

Oddychał powoli. Wrył sobie ten obraz w pamięć: linie brwi, kości policzków, lśniące od potu włosy barwy najgłębszych cieni.

Teraz już mógłby ją wyrzeźbić z dźwięku.

Lilia. Ostatnie słowa matki. Stopione Chorois.

Ur poprawił uchwyt na rękojeści Szmeru i rozłożył skrzydła. To tylko oczy… Nie potrzebował ich. Spojrzał na dusze.

– Gdy się zacznie…

– Będziemy umierać w ciszy. Obiecujemy – zapewniła najbliższa Lilia i obdarzyła go szerokim uśmiechem.

Skinął głową.

– Pokierujcie mnie.

– Wskażemy ci rdzeń. Nawet bogowie mają serca.

Jednocześnie wzbili się do lotu, prosto w stronę metalowego bóstwa.

– Dary: odrzucone! – zagrzmiał Demachinurg. – Śmierć: rozpoczęta!

Zgasły barwy, rozpłynęły się kształty i martwe istoty wysypały się z oczodołów Ura. Nie zwolnił, choć żal ścisnął mu serce; węszył powoli i dokładnie, nasłuchiwał zgrzytów prowadnic, uruchamianych systemów obronnych.

Usłyszał syk gorących wstęg – zbyt wielu, by wszystkich uniknąć – i skręcił gwałtownie; zgodnie z obietnicą Lilie ledwie wzdychały, umierając spalone, gdy łapały wiązki własnymi esencjami. Ur przesunął mieczem po powierzchni Demachinurga i kolos zaryczał, bo piekielne ostrze bez trudu przecięło metal.

Kilka gorących nici światła dosięgło Ura – wypalone rany nie krwawiły, a on zdawał się ich nie zauważać; później przyszły ostre pociski z terkoczących luf – rozorały mu rękę, więc musiał przerzucić Szmer do drugiej dłoni.

– Znalazłyśmy! – krzyknęła dusza.

Ur opadł przy niej na cielsko Demachinurga.

Rdzeń.

Teraz go słyszał. Gorący, pulsujący, wrażliwy. Ukryty pod grubą warstwą pancerza.

– Tutaj – szeptały Lilie. – Uderz tam, skąd dochodzi mój głos.

I Ur uderzał we wskazane miejsca, ciął szeroko: za każdym razem nagradzany mechanicznym jękiem, zgrzytem odłupywanego metalu i trzaskaniem skrzących obwodów. Małe sługoboty usiłowały kłuć go i przypalać, ale dusze wnikały w ich delikatne reaktory, uśmiercając mrozem.

Strumień skwierczącej plazmy zgładził jedną z Lilii, poleciał dalej i wypalił pół twarzy księcia. Zębate, warczące ramię przecięło ścięgna pod nagim kolanem.

– Za głęboko – jęknął, plując krwią.

– Już prawie!

Wtedy inna dusza krzyknęła przerażona:

– Mechaniołowie nadlatują!

Ur rzucił się do środka bóstwa. Iskry parzyły mu skórę, rozerwany metal wbijał się w mięśnie, odór smaru przytłaczał. Pełzł w duszącej ciemności.

– Tutaj, ukochany – płakała przed nim Lilia. – Jeszcze trochę. Błagam.

Demachinurg zawył. Jego broń nie mogła już sięgnąć księcia.

I ten wrzask dał Urowi siłę, by pchnąć mieczem najdalej, jak potrafił. Czubek Szmeru dotarł do Rdzenia, stopił się i piekielny kwas rozpuścił mechaniczne serce władcy Niebios.

– Znaleźliśmy ten… świat – wyszeptał jeszcze, wśród gasnących dźwięków. – Daliśmy sprawiedliwość… – I zamilkł.

Metal naprężył się, wygiął i eksplodował. Nagle Ur zrozumiał, że leci gdzieś bezwładnie, nie może unieść skrzydeł, a cuchnący dym, który wdziera się mu do nozdrzy, to swąd jego spalonego ciała. Lilie krzyknęły i naraz poczuł ich zimny, leczący dotyk.

A potem upadł na coś miękkiego, pachnącego w sposób nieznany, lecz przyjemny.

– Trawa! – zaśmiały się dusze. – Trawa!

– Wodospady!

Gdzieś w oddali krzyczeli mechaniołowie. Czy z radości, czy ze smutku, tego Ur nie potrafił stwierdzić.

*

Dusze wsiąknęły w Lilię, jeszcze zanim uwolnił ją z okowów.

Przez długi czas leczyli rany w Pierwotnicy, wśród obsypanych roślinnością łagodnych wzgórz. Chcieli zostać i dłużej, lecz nadeszła chwila, kiedy uwolnione od metalu niebo zaczęło się unosić do innego wymiaru. Ur czym prędzej wziął Lilię w ramiona i polecieli przez spokojne Niebo do wejścia nad szczytem Zaijinu.

Postawili stopy na zielonych równinach. W oddali szumiały oceany, a wiatr niósł woń czystego, dziewiczego świata.

Wkrótce okazało się, że księżniczka jest brzemienna. Urodziła wiele dzieci, każdemu oddając jedną ze swoich dusz. Z pomocą demonów potomkowie Ura rośli i stawali się silniejsi.

Mówili o sobie: „ludzie”. I choć w końcu ponownie sprowadzili Piekło na świat, to nigdy nie zapomnieli o ślepcu i Lilii.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • MartynaM ponad rok temu
    Przyszłam pamiętając Twoje pióro, lekkie i wyjątkowe. To była uczta... dziękuję!
  • Rafał Łoboda ponad rok temu
    Hej, Martyno! Bardzo mi miło, dziękuję za wizytę :)
  • Alienator ponad rok temu
    Przyjemna bajka robotów o stworzeniu człeka, ale...
    Mniej więcej w 1/3 akcja zaczyna pędzić i traktować rzeczy po łebkach, tak że zgubiłem się mniej więcej w połowie i musiałem wracać. To tło, które robiło robotę z początku, później po prostu zanikło. Poza tym niektóre fragmenty są niepotrzebnie przegadane.
    Ciekawa nieco baśniowa stylistyka z elementem patosu, to świetnie pasuje do tekstu, ale z czasem zaczyna nużyć i czyni tekst mechanicznym i pozbawionym emocji. Nie wiem, może to tylko moje odczucie, ale zakończenie nie wzbudziło we mnie nic.
    Na plus wykreowany świat, który przypomina mi świat z Cyklu Artefaktów Lynn Abbey.
    Fabularnie nic nie urywa, trochę wytarta klisza o bohaterskim księciu i księżniczce w potrzebie, co za tym idzie, otrzymujemy niezbyt wyraźnie zarysowane postaci, bardziej oparte na archetypach niż żywych osobach.
    Dobra.
    Trochę sobie ponarzekałem, bo maruda jestem, ale ogólnie mi się podobało i rozumiem, że wiele zarzutów wynika bezpośrednio z ograniczeń spowodowanych pisaniem na potrzeby konkursu. Dzięki za kilka przyjemnych chwil.
    Pozdrawiam.
    M.
  • Rafał Łoboda ponad rok temu
    Hej, Alienatorze!
    Konkurs miał swój limit znaków oraz hasło przewodnie "Księżniczka w opałach" :) Wiem, że wyszło nieco kliszowato, ale to częsty problem w moich tekstach.
    Cieszę się, że ogólne wrażenie na plus, dziękuję za komentarz i pozdrawiam serdecznie!

    PS Lynn Abbey muszę poczytać, przyznam, że inspiracją były Bajki Robotów.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania