Stawy Rybne

Trwało lato. Kaszel wdarł się we mnie i przeskoczył w rytmiczne pomrukiwanie zakończone kwiknięciem. Opierałem się o przetartą od innych łokci tablicę informacyjną zamieszczoną naprzeciwko wakacyjnych ogródków piwnych. Symetria jest estetyką głupców, a więc litery zdarte po obu stronach ogłaszają, że jestem mieszkańcem miasta ogarniętym przez głupotę.

Mieć obie zdrowe ręce i nie sięgać po nic cennego. Jedynie zdzierać nimi farbę z tablicy, która ustawiona była tu z myślą o wieczności. Jedyne co miało trwać po końcu świata to informacja, że tu kiedyś było miasto Melancholia. A letnie bary w których siedzieli ludzie i się bawili a ja na nich patrzyłem, zwyczajnie znikną z końcem lata.

Odwróciłem się i spojrzałem na wulgarne malunki i napisy na tablicy. Czyjaś matka spała w błocie z rzeźnikiem, ktoś był świnią a w dolnym prawym rogu Melancholia została ochrzczona więzieniem. Ja wyprostowałem jeden z krzywych palców i paznokciem wyryłem: życie.

Nikt się nie powstrzyma, żeby się o tę tablicę nie oprzeć. Największa kusicielka Melancholii. Zdumiewający przykład asocjacji – tablica z napisem Melancholia mówi nam o zgubnej chęci odpoczynku przy którym dopuszczamy się destrukcji, zdarcia farby, co może doprowadzić do zmylenia wędrowca w drodze. Rzucenie nazwy Melancholia w zapomnienie. Jednak żeby doszło do całkowicie, ludzie muszą zacząć rodzić się wężsi, by łokciami dosięgnąć do środkowych liter.

Wplotłem swoje przemyślenia w rozmowę przy obiedzie. Naprzeciwko mnie siedział ojciec. Stary, zniedołężniały po latach kieratu. Bogacz a siedzący spranym swetrze i sikający pod siebie. Tak po latach wyglądała osoba, która kiedyś mogła w Melancholii wszystko. Co zapewne i tak było wciąż aktualne, ojciec na rynku nie był od lat i nikt z mieszkańców miasta nie wiedział jak jest. Zdrowy wizerunek ojca przez to zapisał się na stałe w głowach ludzi.

Patrząc na jego diabolicznie zamartwiający stan od dawna nie starałem się wypominać ciężkiej ręki i błędów życiowych, których życzyłby również mnie. Gniótł zębami tłoczone ziemniaki, bo nie mógł rozgryźć mięsa.

Było tak:

-Ojcze. Życie nazwane przez poetę wędrówką.

-Pamiętaj synu, że nie pracujesz dla ilości złowionych ryb, tylko dla ogromu wysiłku jaki przy tym odczuwasz- wraz z ziemniakami ojciec wypluł ówczesne myśli.

-Poznałem bliźniaczki. Jedna wygląda niczym Marilyn Monroe tylko ma mniejsze biust. Druga wygląda zupełnie jak jej siostra, tylko ma czarne włosy –rozłożyłem ręce- I co ja mam robić?

-Musisz poczekać aż któraś z pływających najbliżej ciebie złapie przynętę.

-W rzeczywistości nie poznałem żadnych bliźniaczek.

-A jeśli żadna nie skusi się na przynętę, zwyczajnie zmień staw. Nie męcz się z niewdzięczną i nierozumną zwierzyną.

Ze względu na chorobę, która cofała go w rozumieniu świata –jego przemyślenia wydały się niewinne, pomimo błądzącej nad nimi dojrzałości i dyscypliny. Jeszcze nie tak dawno siedziałbym dalej przy stole spokojnie, od wyjścia powstrzymany żalem nad mizernym stanem mojego ojca. Tamtego dnia postąpiłem jednak inaczej.

-Zamierzam opuścić Stawy Rybne na zawsze.

Po wypowiedzeniu tamtego zdania postawiłem sobie za punkt honoru wyrzucenie wszystkiego z półek przyczepionych do ściany. Odczuwałem niezdrową radość ilekroć znajomy tytuł upadał na posadzkę.

Większość z nich zostawiła mi tylko dalekie wspomnienie, bolesny posmak czegoś dotychczas ukochanego. Jak to możliwe, że mój ojciec zdołał zgromadzić tyle makulatury?

Na oczach spoglądających z obrazów odbywało się kuriozum. Latały wyrywane kartki i pełne retrospektywy rosyjskich pisarzy, darte były okładki i ilustracje. Za piątym obrotem, stół na który rzucałem książki, zgiął się pod ciężarem. Materiały upadły na posadzkę. Tam gdzieś również był niedokończony obiad, dwa talerze i sztućce.

Pomiędzy innymi szpargałami z kolekcji ojca bielą biła czysta ryza. Dostrzegłem ją. Przywlekła mi wspomnienie sprzed lat, które mogło być zapamiętane również jako dowcip. Rysowałem wtedy, gdy podszedł do mnie ojciec, zdrowy jeszcze na umyśle:

-Co rysujesz?

-Boga.

-Przecież nikt nie wie jak wygląda!

-To zaraz się dowiedzą.

-Gdzieś już to słyszałem

-Czyżby?

Ojciec odsunął się od zapadniętego stołu. Dotychczas tępe spojrzenie błądzące po ścianie nagle z ożywieniem trafiło w moje oczy.

-Dlaczego?

-„Kieruje mną impuls irracjonalnej wierności oraz spełnienia którejś z tych paradoksalnych potrzeb kryjących się za aksjomatami ludzkiej egzystencji.”

-Gdzieś to już słyszałem.

-To miejsce i tamte słowa to Jądro Ciemności. Ojcze.

 

Wedle upływu czasu nastała zima. Gdybym mógł, mściwie przywlókłbym z powrotem lato. Potem luty był. Za chwilę nastał początek marca, najzimniejszego w moim życiu. Stałem na środku ulicy i pocierałem twarz dłońmi schowanymi w ostatnich falach parującego z nich ciepła. Przede mną stała Oukochana i kryła się we własnych ramionach przed wszechobecnych, kującym chłodem, przeraźliwie plączącym moje ciało. Zamiast ocierać twarz z przecinającego ją zamarzniętego brudu jedynie rozmazywałem go nieporadnie zwiotczałymi dłońmi z solidarnie ściśniętymi o siebie palcami.

Latem, bądź gdybym nie stał się włóczęgą, zastanawiałbym się - czy dwa dni spędzone zimą na dworze, doprowadziłyby moje ciało do wynalezienia koła, które mogłoby pomóc w ucieczce przed chłodem. Jednak los wolnej duszy rozwiał wszelkie wątpliwości.

Zbędną chwilę wymienialiśmy się buchającymi z ust obłąkami pary. Ich byt opierał się głównie na wyobraźni. Weszliśmy do mieszkania Oukochanej ścianą sąsiadującym z rynkiem Melancholii. Gdy luty był, na rynku Melancholii poznałem Oukochaną. Wtedy mój ojciec dla mnie był już dawno martwy. Stałem się jak świnia na którą czyha rzeźnik i która chowa się w błocie. Błocie więzienia – miasta Melancholia.

-Muszę opuścić te dwa pokoje z zamurowanymi oknami – powiedziała gdy staliśmy przed drzwiami.

Oukochana, niedoszła pisarka. Trzymała klucze w ręce i na oślep kierowała nimi w zamek. Patrzyła na mnie a ja żałowałem, bo mieszkanie to mogło zostać wystawione na sprzedaż ogłoszeniem: „dla artystycznej duszy”. Było niezwykłe i chciałem w nim zostać na stałe. Wszędzie kłębiły się wieże z zapisanych kartek. Jakby Oukochana chciała wybudować sobie królestwo do którego nigdy nie zabierze jej słabe pisanie jakim władała.

Po dwóch ostatnich dniach spędzonych w beztroskiej atmosferze dwóch pokojów wyruszaliśmy znaleźć nowe miejsce do mieszkania. Zdarliśmy buty na kilometrach dróg Melancholii, błądząc po niej nie wiadomo ile. Dzień w dzień biliśmy od drzwi do drzwi.

Józef i Maria. Porównanie o tyle nieudane, że nikt nie kopał. Jedynie ja w drzwi budy leśniczego. Trafiliśmy tam po szlaku osób o których wcześniej prosiliśmy o nocleg.

Cisza jaka odpowiadała ze środka zadecydowała, żeby iść dalej. Nagle drzwi otworzyły się i ukazał się w nich leśniczy. Widać po nim było, że nastały u niego ciężkie dni. Zapewne został sam. Wszedłem za nim, a Oukochana czekała na dworze. Z jego nietrzeźwym stanem i moim zmęczeniem przeprowadziliśmy rozmowę. Wyjawiłem o co chodzi i kto czeka za drzwiami.

Leśniczy polecił mi gdzie mam się udać. Skończyliśmy rozmawiać i wyszedłem. Słychać było krzątaninę w budzie. Spojrzałem na Oukochaną i powiedziałem:

-Powinienem, jednak nie przyjmę wskazanej mi drogi, która prowadzi do mojego ojca.

-Jak to?

-On jest już dla mnie martwy.

-Kto to jest?

-Właściciel Stawów Rybnych, a ja to jego syn – nie wiedziałem gdzie spojrzeć więc skierowałem wzrok na budę Leśniczego i uśmiechnąłem się– Nie przejmuj się, pozwolono nam tu zostać.

Nastało rano. A po mojej głowie chodziła największa ironia, którą stanowiło to, że Oukochana nie wiedziała, że jest przeze mnie kochana.

Kartka leżała na stole przy oknie. Górnym rogiem dotykała szyby wilgotnej od przejścia nocy w dzień. Mimo zbliżających się wiosennych miesięcy na szkle zebrało się trochę porannego szronu, z którym swoją parą walczyło gorące wnętrze budy. Papier nabierał wilgoci - czarne przecinające się linie gubiły swoje drogi, spływały potokami atramentu, tworząc doliny bądź zapis wykresu zaburzonego połączenia z asteroidą.

Najlepsze jest to co się zbliża. Lepiej być życia głodnym niż być na życie zły. Usiadłem przed kartką i zacząłem pisać tak jakby słowa były farbą. Za jednym pociągnięciem mogłem zostawić ślad nieskończonej kombinacji włosów pędzla. Zapisałem ówczesne myśli, które rozwiewały wszelkie ironie i niejasności:

"Skoro sytuacje na froncie wojennym można opisać na przykładzie warzyw a o polityce gawędzić wymieniając tytuły lektur szkolnych- na pewno da się również nimi wyznać miłość. Chce być twoim „Psem jeżdżącym koleją” z marchwią i brukwią.”

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Freya 27.01.2017
    "Bogacz a siedzący spranym swetrze i" - siedzący w spranym - chyba
    "buchającymi z ust obłąkami pary." - obłokami?
    Tekst wydaje mi się bardzo ciekawy; taki wyrafinowany, nostalgiczny, sięgający przeszłości, skok w pokłady wyobraźni i teges.
    Powinieneś przelecieć go ponownie i dopisać trochę przecinków, żeby był bardziej komunikatywny. l postaw brakujące spacje; po albo przed - pauzami czy półpauzami.
    Twgl. nie wiem czy czytałeś M. Hłaskę - bo trochę mi podchodzi do jego klimatu, gdy pisał na obczyźnie o jakichś własnych imaginacjach. Pzdr ;)
  • Antoni 27.01.2017
    Dokładnie, to jest bardzo inspirowane Markiem. Tekst pochodzi sprzed 3 lat i jest protoplastem mojej późniejszej twórczości, zmieniłem Melancholię całkowicie.
  • Antoni 27.01.2017
    Antoni Zapraszam również na pozostałe teksty ;)
  • Pasja 27.01.2017
    Dużo błądzenia po obszarach zarezerwowanych tylko dla autora. Trąca wielką tęsknotą za tym co minęło. Mnie trochę przypomina klimat Myśliwskiego. Piątka za nostalgię i zdrówko
  • Antoni 27.01.2017
    Dzięki. Muszę powrócić do tej nostalgii, którą odebrałem później Melancholii. ;) )
  • Mrocznyumysł 31.01.2017
    Fajny tekst. Wprowadza w zadumę. 5
  • Antoni 31.01.2017
    Dzięki. Sam uważam go za bardzo pierwszy. Obczaj "Ekwilibrystyke"
  • Antoni 18.08.2017
    Dobrze czasem poczytać stare prace :P

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania