Straż leśna.

Moją pasją od wielu lat jest szeroko pojęta fotografia. Zajmuję się, oczywiście amatorsko fotografią krajobrazową i przyrodniczą. Wiąże się to z koniecznością pokonywania wielu kilometrów po leśnych duktach i bezdrożach z plecakiem, statywem, ewentualnie z kamuflażem, gdy zamierzałem sfotografować jakieś dzikie zwierzę.

Kiedyś, gdy byłem dwadzieścia lat młodszy i tyle samo kilogramów lżejszy, zabierałem się rowerem i jakoś dawałem radę. Teraz jednak, nabrałem ciała, sprzętu fotograficznego przybyło, zawsze zabieram ze sobą statyw, ze dwa obiektywy krótkie, do popularnych widoczków, no i gdy zamierzam zasadzić się na grubego zwierza biorę swój najdłuższy teleobiektyw, moją ulubioną pięćsetkę, która ma spore rozmiary i solidną wagę. A późną jesienią i zimą dochodzi do tego wszystkiego gruba kurtka, ciężkie zimowe buty. Gdy dojeżdżałem na zaplanowane miejsce często byłem od potu mokry jak szczur.

Można by było powiedzieć, że jest to zestaw wystarczający do wyruszenia w bory, lecz byłoby to stwierdzenie całkowicie błędne. Do tego dochodzi kamuflaż, który jest obowiązkowy jeśli myślę o bliskim podejściu zwierzyny, w zimne pory roku jakiś stołeczek składany, nie jest to jakiś mój wymysł, lecz czatując na zwierzynę godzinami, nie sposób wyleżeć czy też wysiedzieć na zimnej ziemi, a nie zawsze, tam, gdzie by mi to pasowało znajdzie się jakaś sucha kłoda, na której mógłbym przysiąść. Nie wspomnę o jakimś prowiancie, kilku kanapkach. Niejednokrotnie wychodzę z domu o zmroku i jak wracam to znowu jest ciemno.

Cały ten majdan jakoś dawałem rady zapakować na rower, lecz w pewnym momencie rower zaczął się buntować, a konkretnie jego tylne koło. Szprychy strzelały jedna pod drugiej, a koło robiło się mocno kopnięte. Kolejne wizyty w serwisie, wymiana obręczy koła na wzmocnioną niewiele pomogło.

Rozwiązanie problemu przyszło nieoczekiwanie a pomocną dłoń podała osoba, po której bym się tego nie spodziewał. Wiosną tego roku, gdy szedłem po Rynku ukłonił mi się trzydziestoletni mężczyzna. Twarz wydała mi się znajoma, lecz nie mogłem sobie przypomnieć skąd.

- Przepraszam bardzo. Pańska twarz wydaje mi się znajoma, tylko w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć skąd my się znamy?

- Nie pamięta pan? Mariusz jestem.

- Mariusz? - coś mi w głowie zaczęło świtać – ten od motorków? - przypomniałem sobie małego szkraba, który kiedyś mieszkał w tej samej kamienicy co ja. Wiecznie umorusany w smarach, wiecznie pochylony jak nie nad jakimś zdezelowanym Komarkiem, to Jawką, czy też innym motorowerem. Nawiasem mówiąc kamienicy już dawno nie ma, w jej miejscu stoi apartamentowiec.

- No zgadza się.

Szczerze mówiąc uradowałem się, jakbym spotkał członka rodziny nie widzianego od wielu lat. Dosłownie padliśmy sobie w objęcia, po plecach wyklepaliśmy się, że aż dudniło.

- Wyrosłeś, zmężniałeś. Ale widzę, że wyrosłeś na ludzi – był schludny, modna fryzura, ubranie eleganckie – dałeś chyba sobie spokój z motorkami?

- A myli się pan. Teraz to zajmuję się większymi modelami, na większą skalę i za pieniądze.

- Tak?

- Ściągam motorki z zagranicy. Tanio kupię, drożej sprzedam i tak sobie z tego żyję. Nie najgorzej szczerze mówiąc. A pan dalej z aparatem po lasach rowerkiem śmiga?

- Dalej. Z tego to już chyba nie wyrosnę. Lata lecą, już coraz ciężej wybrać się gdzieś daleko, jednego dnia pojadę, zrobię po lesie pięćdziesiąt kilometrów, a później przynajmniej trzy dni dochodzę do siebie.

- Panie Bogusiu, widzę, że dobrze, że się spotkaliśmy. Chyba panu z nieba spadłem.

- O czym mówisz?

- Nie pomyślał pan o jakimś motorku?

- No, jakoś mi to nie przyszło do głowy. Ale po pierwsze po lasach nie wolno motorem jeździć, bo przepisy zabraniają, a po drugie jak słyszę te terenowe motocykle, czy też kłady wyjące po lasach i płoszące zwierzynę w promieniu pięciu kilometrów to szlag mnie trafia.

- Panie Bogusiu, po co zaraz enduro, to one robią najwięcej hałasu. Sprowadzę panu normalny lekki motorek, proponuję dwieście pięćdziesiątkę, silnik nie za duży, ale i nie za mały, no żeby dał radę ponieść pana po wertepach. Opony koteczki panu założę, żeby miał pan przyczepność na gruntowych drogach, a tłumik damy taki cichy, że z pięciu metrów nikt pana nie usłyszy.

W trakcie kilku następnych spotkań dograliśmy szczegóły i po niecałym miesiącu od tej rozmowy stałem się właścicielem motocykla. Po konsultacjach Mariusz oprócz kufrów wyposażył go w praktyczne stelaże. Prawo jazdy na motocykle wyrobiłem jeszcze jako nastolatek, po kilku treningach na nieuczęszczanych drogach zacząłem nowy nabytek intensywnie eksploatować. Motorek sprawdzał się zarówno na asfaltach, jak i na drogach leśnych. Silnik tak jak obiecał Mariusz pracował cichutko z basowym, przyjemnym buczeniem.

Odległość nie stanowiła już dla mnie ograniczenia i w poszukiwaniu dobrego kadru wybierałem się coraz dalej.

Szczęśliwie omijałem patrole Straży Leśnej. Udawało mi się jeden rok, potem drugi i trzeci. Zacząłem już wątpić czy ta formacja istnieje, czy patrolują oni w ogóle lasy. Ale jak wiadomo, że wszystko ma swój koniec, tak i moja szczęśliwa passa się skończyła.

Było to w wiosenny słoneczny dzień. Pomalutku sobie jechałem leśną drogą, silnik przy motorze leniwie, na niskich obrotach, cichutko sobie burczał. Ja natomiast podziwiałem przyrodę, świeżą, delikatną zieleń młodych, dopiero co rozwiniętych listków, światło wiosennego, nisko stojącego słońca kładące się na intensywnie zielonej trawie. Kask miałem schowany w kufrze, motor pracował na tyle cicho, że słyszałem dochodzący ze wszystkich stron radosny trel ptaków. Kwitując to wszystko jednym słowem, można powiedzieć krótko – sielanka.

I nagle szok. Po jednej i po drugiej stronie drogi sosnowy młodnik, skutecznie ograniczający widoczność. Wyjeżdżam zza łagodnego zakrętu wprost na zielonego Land Rovera, pomarańczowy kogut na dachu, nie widzę napisu z boku samochodu, ale wiem, że najechałem na minę, Straż Leśna. Samochód stoi przodem do mnie, obok samochodu dwóch mężczyzn w zielonych, łaciatych mundurach, zajęci rozmową.

Zawracać? Nie, nie ma to sensu bo i tak mnie zobaczą. Na bezczelnego jadę prosto na nich. Co będzie, to będzie. Długi czas mnie nie zauważali, gdy najeżdżałem im praktycznie na pięty, obrócili się w moją stronę. Jeden z nich niski, okrąglutki niczym baryłka, włosy krótkie, mocno na czubku głowy przerzedzone, zupełnie siwe. Drugi, młody dryblas, typowy długopis, długi a chudy, włosy koloru nijakiego, mocno po bokach głowy wygolone, z czapą pozostawioną na górze.

O ile starszy ze strażników, najwidoczniej nie wiedząc nic zdrożnego w tym, że jeździłem motorem po lesie, zszedł na bok umożliwiając mi przejazd, o tyle młodszy, widać bardziej egzekwujący przestrzeganie przepisów, stanął na środku drogi, kurtka rozpięta, poły swobodnie powiewające na wietrze,rozłożył ręce niczym Rejtan w rozdartych szatach.

- Zatrzymać się! - wydarł się na cały las.

Posłusznie zatrzymałem motocykl, wyłączyłem silnik.

- Słucham pana? - spytałem, stojąc już obok motocykla.

- Co słucham?!! Co słucham?!! Nie wie pan, że po lesie motocyklem nie wolno jeździć?!!! Taka przyjemność dwie stówy mandatu kosztuje!!

- Wiem, ale to nie powód, aby pan na mnie głos podnosił. Po pierwsze jestem dużo starszy od pana, mógłbym być pańskim ojcem, więc z racji mojego wieku trochę szacunku mógłby mi pan okazać, a po drugie zwierzynę pan swoim krzykiem płoszy. - starszy ze strażników przyglądał się całej sytuacji wyraźnie znudzony.

- Dokumenty do kontroli – powiedział młody już spokojnie, z lekka jakby zawstydzony..

- Na jakiej podstawie?

- Jak to na jakiej podstawie? - nie rozumiał o co mi chodzi. Trudno, widziałem, że mandatu raczej już nie uniknę, ale postanowiłem, że skóry swojej też tanio nie sprzedam.

- Przystępuje pan do kontroli, chce mnie pan legitymować, a kim pan jest? Wypadałoby aby się pan przedstawił z imienia, nazwiska, a przede wszystkim, aby pan powiedział jaką formację pan reprezentuje.

- No co, nie widać, że jestem z nadleśnictwa, ze straży leśnej.

- Nie, nie widać – odparłem znacząco spoglądając na swoje ubranie, niemal identyczne z tym, w jakie ubrany był strażnik – Może nawzajem się polegitymujemy?

- Ale ja mam naszywkę na rękawie – miał naszywkę „Straż Leśna”.

- To o niczym nie świadczy. W internecie można teraz kupić praktycznie wszystko.

- Zenon Obara, strażnik leśny Nadleśnictwo Państwowe. Proszę o dokument tożsamości. Za czym pan jeździ po lesie? - wyraźnie spuścił z tonu. Podziałało, dotarło, że jestem człowiekiem trochę prawo znającym. Już wiedział, że nie może mnie potraktować jak byle chłopka przyłapanego z kępą chrustu na plecach. Przewaga psychiczna przechyliła się na moją stronę. Może coś na tym ugram. Moja wyobraźnia zaczęła pracować nad tym, jak wyjść z opresji bez płacenia mandatu.

Doskonale zdając sobie sprawę, że mam dokumenty w wewnętrznej kieszeni kurtki, zdjąłem plecak i zacząłem przeszukiwać przegródki, grając na zwłokę.

- A zabłądziłem w tym lesie.

- Jak to pan zabłądził? Przecież jest pan co najmniej dziesięć kilometrów od najbliższej miejscowości.

- Jechałem normalnie, asfaltem, z Lubania na Żagań. Byłem za Ruszowem, kiedy nagle zachciało mi się …., no poczułem silną potrzebę fizjologiczną. I to na dodatek tą większą.

- Ale żeby wjechać tak daleko? Nie miał pan bliżej krzaków, żeby się schować i sobie ulżyć.

- Miałem. Jednak nie przy samej drodze. W miejscu, gdzie wjechałem do lasu, był wysoki, sosnowy las. Nie było się gdzie schować, dopiero po około trzech kilometrach znalazłem gęsty młodnik sosnowy. - w trakcie opowieści cały czas intensywnie poszukiwałem w plecaku dokumentów – Więc gdy już sobie ulżyłem, powstał problem. Nie miałem przy sobie papieru toaletowego. Wzrok mój padł na kępkę drobnej, suchej trawy. Naskubałem sobie porządną kiść, no i … doprowadzam się do porządku, ta trawa niespodziewanie rozjechała się na boki, a ja po całej długości zajechałem palcami prawej ręki we własnym..., we własnych nieczystościach, zamiast trawą podtarłem się własną ręką. A umyć ręki nie ma gdzie. Susza. Nawet najmniejszej kałuży. Jak mogłem, tak wytarłem o trawę, mech zabrudzoną rękę, ale smrodu się nie pozbyłem. No tak się wkurzyłem, że chyba kierunki mi się pomyliły i teraz sam nie wiem gdzie jestem i jak dojechać do domu. Dobrze, że panów spotkałem. O jasna cholera!! - wrzasnąłem i zacząłem zamaszyście palcami prawej ręki szorować o trawę przed strażnikiem.

- Co się stało?

- Brązowe jeszcze na paznokciach było – sięgnąłem w końcu do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągnąłem prawo jazdy – Prawo jazdy może być? - spytałem przebierając dopiero co wytartymi o trawę palcami po trzymanym w ręku plastiku.

- A daj pan spokój – strażnik nie krył obrzydzenia – się panu nieszczęścia narobiło, jeszcze ja będę panu życie uprzykrzał. Schowaj pan to prawo jazdy i jedź pan do domu doprowadzić się do porządku. Dokąd chce pan jechać.

- Do Iłowej.

- No to dobrze pan jedzie, cały czas prosto i wyjedzie pan w Kowalicach, tam jest rzeka, to chociaż z grubsza pan ręce umyje. Z Kowalic nie będzie pan miał chyba problemu aby dalej trafić?

- Z Kowalic to już bez problemu trafię. Dziękuję bardzo. Panowie wybaczą, że nie podam ręki na pożegnanie – samo myśl o podaniu mi ręki wywołała na twarzach strażników wyraz obrzydzenia i odrazy, jednocześnie odrzuciło ich krok do tyłu.

Wsiadłem na motocykl i odjechałem. Pojechałem znanymi mi dobrze drogami do domu.

Tym razem mi się udało, dwie stówki zaoszczędzone, pozostały w kieszeni. Ale czy drugim razem się uda? Wątpię, żebym zdołał wymyślić coś równie przekonującego. Trzeba będzie strażników jakoś obłaskawić, może spróbować się z nimi zakumplować.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • alfonsyna 07.04.2016
    Bardzo przyjemnie się czytało, nie widzę też błędów, jeśli już to w interpunkcji, ale to akurat nic wielkiego. Historia na swój sposób pouczająca, bohater w dość ciekawy i zabawny sposób wybrnął z sytuacji - nawet po skończeniu czytania uśmiech nadal nie schodzi mi z twarzy :D Krótko mówiąc - podobało mi się, więc zostawiam 5 i pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania