Strony życia

I – Jeździec na Burzy

 

„Malamir jechał przez las usiany niebezpieczeństwami. Czarny jak otchłań ogier gnał niczym wiatr na stepach albo strzała wystrzelona z łuku. Jeździec z zawziętością spinał konia i nie dając mu odetchnąć ani na sekundę, poganiał go coraz bardziej. Szeptał mu w ucho jakieś błagalne słowa, mając nadzieję, że zwierzę zrozumie go i razem uda im się uciec z sideł śmierci. Ścieżka wiła się na lewo i prawo, wiodąc ich przez skąpane w blasku polany oraz głuche zagajniki pełne węży. Raz gałęzie omal nie urwały Malamirowi głowy, a za innym drzewa rozstępowały się nagle i jeździec wyłaniał się na wolnej przestrzeni nieosłonięty gąszczami przed wzrokiem tropiących.

Byli coraz bliżej.

– Szybciej Burzo, szybciej! – krzyknął do konia, ale ten nie mógł już galopować jeszcze prędzej. Ślina ciekła mu z pyska i co jakiś czas obryzgiwała suche liście ściółki. Silne końskie serce kurczyło się z morderczą żwawością.

Niebo zachmurzyło się. Wiatr, który zaczął wiać ze wschodu, zaciągnął za sobą wielkie stratusy i przenikliwe zimno, przyprawiające człowieka o dygotanie. Nadchodziła straszliwa jesień. Na polach wieśniacy zbierali wszystko, co tylko rosło. Sierpy i kosy dawno już poszły w ruch. Każdy pracował, jak mógł, żeby zasłużyć na jedzenie, kiedy przyjdzie zima, a z nią mróz i śnieżyce.

Koń nagle zarżał i stanął dęba, omal nie zrzucając mężczyzny z siodła. Ten uratował się tylko tym, że w porę uchwycił się grzywy.

Przed nimi stało pięciu jeźdźców w różowych płaszczach i maskach świń na twarzach. Malamir nieraz spotykał się z dziwnymi narodami o obcych kulturach, wyglądzie i religiach. Pięć lat temu strzelał z kuszy do Indian skaczących po drzewach, którzy za broń używali nieznanych mu, twardych jak kamienie owoców.

Tamci dobyli mieczy. Ich śmieszny wygląd nie oznaczał, że nie mogli go zranić czy zabić, a on nie miał czasu umierać. Wziął do ręki swój bitewny topór. Popędził konia. Zamachnął się na szczękę pierwszego wroga.”

– Stop! – krzyknął Malamir. – Co to ma być? – zapytał, wskazując ostrzem topora pięciu mężczyzn. – Chcesz mnie zamęczyć na śmierć czy co?

– Już ty się o swoją śmierć nie martw – odparł w żarcie Leon. – Wymyślam dla ciebie epickie okoliczności do ostatniego aktu i uśmiercenia cię. – Tylko jego śmiech pozbawił rycerza myśli, że naprawdę zamierza to zrobić.

– Bardzo śmieszne, wiesz?

– No już, już – powiedział miłym głosem chłopak. – Przecież wiesz, że to tylko takie żarty. – Odłożył długopis na bok i pochylił się nad kartką. Lampka nocna oświetlała jego ciemny pokój oraz oblewała jasnością biurko. Na podłodze walały się ubrania i książki wyciągnięte z plecaka, a na łóżku leżała zwinięta w rulon kołdra i zbita poduszka. Wszędzie wokół panowała cisza, spokój, a drzwi na korytarz zostały dla pewności zamknięte na kluczyk. Gdzieś za oknem od czasu do czasu przejechał samochód, oświetlając asfaltową drogę snopem światła z reflektorów.

Leon zaplótł ręce.

– No dobra – rzekł pewnym siebie, konkretnym tonem. – Co ci nie pasuje?

– To wszystko. – Znów wskazał na pięciu jeźdźców, zastygłych jak figury z wosku. - Ja mam walczyć z tyloma przeciwnikami naraz?

Autor zamyślił się. Rzeczywiście, coś mu nie pasowało. Tekst zmierzał konsekwentnie w stronę „heroic fantasy”, której tak bardzo chciał uniknąć. Chodziło o to, że główna postać była jak potężny heros, żywcem wyciągnięty ze starożytnego mitu, zmielony blenderem współczesnej kultury masowej i wrzucony do średniowiecznej epoki, zmieszanej z fantastyką. W efekcie mógł samotnie lub z wyborową drużyną podróżować po całej mapie kartki A4 i walczyć z wielkim złem, zamierzającym przejąć władzę nad światem.

– Nie dasz rady? – zapytał, chcąc mimo wszystko poznać do końca zdanie głównego bohatera.

– To znaczy jak ty coś napiszesz, to to jest jako u wyroczni – wyjaśniał mężczyzna – ale kto ci uwierzy, żem mógł pokonać tyle pionków naraz? I dlaczego oni mają te dziwne stroje? Wyglądają jak...

– Dobra, nie kończ – przerwał mu. Miał bowiem przeczucie, że użyje jakiegoś ostrzejszego słowa, jak zawsze zwykł robić. – To co byś wolał? Może jakaś walka ze smokiem? Naniosę tylko korekty i...

Już zabierał się za poprawianie tekstu, kiedy usłyszał następny sprzeciw.

– Tak! Jeszcze wepchnij tu statek UFO i Karola Okrasę! Niech mi coś ugotuje, bom głodny jak olbrzym z żołądkiem zamiast jaj. – Malamir znów poczuł, że naszła go furia jak wtedy na turnieju rycerskim.

– To może takiego małego smoczka? - nabijał się dalej Leon, pokazując palcem na linijce jeden centymetr.

– Wystarczy jak wymażesz część tych jeźdźców i będziem mogli iść dalej – odpowiedział naburmuszony i przyjął postawę jak do ataku. – I ponawiam me pytanie, dlaczego oni tak dziwnie wyglądają?

– Nie bój nic. Tak ma być, zaufaj mi. – Pstryknął długopisem. – To ilu mam ci zostawić? Z iloma byś sobie poradził?

– Z jednym.

– To masz dwóch. Tak na rozgrzewkę – rzekł i pogrążył się w pisaniu.

„Wziął do ręki swój bitewny topór. Popędził konia. Zamachnął się na szczękę pierwszego wroga, ale tamten prędko się uchylił. W powietrzu zaświstało żelazne ostrze. Rycerz zobaczył, jak sztych przelatuje mu obok głowy i nagle poczuł przenikliwy ból. Płat prawego ucha upadł na ziemię, niczym liść z drzewa. Zbroja splamiła się krwią.

Tymczasem wojownik zdążył wyprowadzić kontrę i zanim drugi wróg uderzył na niego, wraził niemal połowę topora w bebech jeźdźcy. Flaki wyskoczyły jak sprężyny. Został jeszcze jeden. Ich bronie przez moment napotykały na siebie z wielką siłą, wydając dźwięczne odgłosy, aż zwarli się w walce. Obaj pchali na siebie z całych sił. Przez moment Malamir widział jego zielone oczy, wyzierające z wąskich szczelin maski świni.

W nieznanej odległości zaszeleściło podłoże.

„Więcej różowych płaszczy” pomyślał. Musiał się spieszyć.

Lewą ręką nadal zatrzymywał miecz, chcący go uczynić trupem, a prawą powędrował do pasa. Wszystko to trwało sekundy. Szukał tam schowanego sztyletu. Dłoń błądziła z desperacją, a sił w pierwszej ręce ubywało.

Jest! Wyciągnął go i nim się obaj spostrzegli, z serca jednego z nich spłynęła czerwona posoka. Zamaskowany człowiek runął z hukiem z siodła.

Radość rycerza nie trwała długo. Dotknął palcami miejsca, gdzie przed chwilą miał ucho. Na prawym barku kolczuga została przebita i pod nią również świeciła rana. Niebezpiecznie szybko tracił krew. Krzyknął z bólu. Gdzieś tam za sobą ujrzał odcięty organ.

– Pędź Burzo – wyszeptał do konia resztkami uchodzących sił. – Nie ustawaj, niech wiatr cię niesie.

Stracił kontakt ze światem. Jedyne co wiedział to fakt, że trzeba mu dobrze trzymać się lejców. Ciemność zaćmiła mu oczy.”

Długopis zastygł w ręku Leona. Jego czoło oparło się dokładnie na słowie „ jeden”, a prawy policzek na „wyzierające”. Oddech powoli zwalniał, potem uspokoił się i stał się głębszy, a świadomość odpływała właśnie trójmasztowcem do świata snów. Przez pokój przebiegł odgłos chrapania, wydobywający się z gardła młodego pisarza, śpiącego przy świetle nocnej lampki. Zegarek wskazywał drugą w nocy.

 

II – Leon

 

Śnił mu się potężny łańcuch gór, ciągnący się od horyzontu z lewej, do widnokręgu po prawej. Góry były masywne i olbrzymie, o kolorze szarym, pokryte śniegiem lśniącym w słońcu. Mniej więcej pośrodku między podnóżem a szczytem jakiś szalony architekt zbudował z czerwonej cegły zamkowe mury. Baszty rosły wysoko w górę, natomiast na ostrych jak noże redutach stały czarne armaty. Na szczęście nikt z nich nie strzelał. Leon chciał jakoś przejść przez góry, wiedziony myślą, że za nimi leży miejsce, gdzie chciałby być. Niestety miał jednocześnie świadomość, iż nie ma szans na wspinaczkę na szczyt. Spróbował przekopać się i przejść podziemnym tunelem, ale podłoże okazało się być litą skałą.

Sen odszedł, chłopak otworzył oczy. Szyja bolała go, jakby zamiast mięśni miał tam dwa klocki drewna. Jak się okazało, przez resztę nocy spał w takiej pozycji, jak zasnął: siedząc na krześle i opierając głowę na kartce zeszytu.

– O mój Boże – wyszeptał i opadł na łóżko, na miękką pościel i delikatną jak puch poduszkę, a potem przykrył się kołdrą.

Nagle jakiś przeraźliwy krzyk wypełnił pokój. Chłopakowi walące niczym młot serce podskoczyło do gardła. Ktoś darł się wysokim głosem tuż obok niego, jakby go zarzynali piłą żywcem wyciągniętą z horroru. Zerwał się na równe nogi i obejrzał wokoło w poszukiwaniu źródła dźwięku. Hałas trwał, ale przestrzeń była pusta.

– Co się dzieje? – zapytał sam siebie. – Budzik – stwierdził ponurym tonem i walnął przedmiot w duży przycisk na górze. – Tylko mi nie mówcie, że już trzeba iść do szkoły. Błagam. Niebiosa, litości. Tylko nie szkoła. Przecież wczoraj była.

Krótka wskazówka tkwiła na siódemce, a długa stała dokładnie w pionie. Z zewnątrz lało się światło jutrzenki, przyćmiewając żarówkę na biurku. Trawa, droga i liście na drzewach były mokre, pomimo że Leon nie pamiętał deszczu poprzedniego dnia.

Przeklął i skierował się do łazienki. W lustrze zauważył, że kiedy spał, na policzku ktoś wytatuował mu cztery wiersze tekstu z jego książki.

– Ech te krasnoludki. – Chlapnął sobie w twarz zimną wodą z umywalki. Chciał znaleźć jakąś rzecz, która sprawiłaby, że zechciałby iść do Sadystycznego Zakładu Karnego Ograniczającego i Łamiącego Ambicje, w skrócie zwanego szkołą. Nie było żadnego poważniejszego sprawdzianu, grożącego mu obniżeniem średniej na zbliżający się koniec roku, żadnej ciekawej lekcji, ani grama W-Fu i ani pół kliknięcia informatyki. Po prostu nic. Jeszcze jeden szary dzień gnębienia, jedynek za brak zadania oraz zgryźliwych uwag na temat przyszłości i łopat.

– Szlag by to trafił – powiedział do siebie, nakładając pastę na szczoteczkę do zębów. – Niech się coś stanie, żebym nie musiał tam iść. – I w tym momencie kiedy to mówił, wydarzyło się coś niespodziewanego. Przypomniał sobie szalenie ważną rzecz. Rzecz, dla której całkowicie zmieniło się jego nastawienie. Zdarzenie, dla którego nie tylko poszedłby do szkoły, ale też podróżowałby przez czterdzieści dni przez pustynię i lodowce albo wynalazłby maszynę, by dotrzeć na księżyc, jeżeli tylko tam miałoby się to wydarzyć. Coś, co po prostu musiał zobaczyć.

Tak więc wyszorował zęby na błysk, powrzucał do plecaka przypadkowe zeszyty i po krótszym zastanowieniu dołączył do nich brulion, w którym pisał powieść.

– Może będę miał ochotę skręcić coś jeszcze w budzie – stwierdził.

I rzeczywiście tak było. Dzięki nieobecności pani Angeliki „Wyciągamy-karteczki” Kowalczyk, Leon zamiast uczyć się matematyki, mógł „skręcać” kolejny rozdział na ostatniej lekcji. Mógł oczywiście wracać już do domu, ale czekał jeszcze na to ważne wydarzenie, które przywiodło go dziś do szkoły, a które miało odbyć się za niecałe dwie godziny. Zaszył się więc w jednej z pustych klas i usiadłszy w kącie, wziął długopis w dłoń.

„Stracił kontakt ze światem. Jedyne, co wiedział to fakt, że trzeba mu było dobrze trzymać się lejców. Ciemność zaćmiła mu oczy.

Burza był bardzo mądrą istotą, jak na konia. Rozumieli się z Malamirem niezwykle dobrze. Czasami rycerz czuł, że łączy ich jakaś niezwykła, przyjacielska więź, dzięki której rozumieli się bez słów. Teraz ogier galopował prędko, jak przykazał mu jego pan. Las ciągnął się nieubłaganie. Mijali zalesione wzgórza i doliny aż do wieczora. Ich śladem podążali jeźdźcy, którym rozkazano złapać mężczyznę o czarnych włosach i żółtych niczym cytryny oczach. Podążali za nim przez ośnieżone śniegiem szczyty Gór Mroźnych, zielone łąki Diamentowych Pól, stepy Westerlandu i brnęli po kolana w błotach Bagien Rozpaczy. Musieli go mieć. Byli już blisko, nawet nie o dzień drogi, nie godziny, a minuty. Uciekł im dzięki temu, że skrył się w Lesie Szeptaczy. Teraz śledzili jego ślady na ziemi, wśród zeschłych na wiór liści, połamanych gałęzi i niejadalnych grzybów.

Burza gnał bez końca.

O zmroku Malamir zemdlał przez upływ krwi, ale nie zsunął się z jego grzbietu. Zdążył przywiązać sobie dłonie i leżał teraz oparty o kark zwierzęcia. Koń musiał zwolnić do kłusa, by go nie strącić. Zewsząd dobiegały jakieś odgłosy: pohukiwania, szczeknięcia i długie wycia wilków z watahy na północy. Stary, wielki basior wyczuł zwierzęcą woń, płynącą razem z podmuchem wiatru. Zaraz smak wyostrzył się u całej rodziny.

Nadchodziła zima, mogli już nie mieć okazji na polowanie przed pierwszym śniegiem. Ruszyli w ślad za zapachem – cała dwudziestka – a przewodniczył im doświadczony samiec. Nie raz to robił, zabił niejedną sarnę. Sztuczki ze zmyleniem tropów nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.

Mijały długie godziny, aż w końcu ich dopadli. Bystrymi oczyma wypatrzył dziwną ofiarę. Zrozumiał, że widzi przed sobą słodkiego człowieka na koniu. Jego bracia i siostry rozeszli się bezszelestnie wokół i czekali w ukryciu na swego dowódcę. To on pierwszy zawsze rzucał się na ofiarę. Wyznaczał właściwy czas.

Koń niczego nie przeczuwał. Kroczył przed siebie i zbliżał się w łapy wilków. Basior przygotował się do skoku. Wyprężył nagle tylne łapy, pobiegł, wbił się i skoczył wprost na jeźdźca. Powalił go na ziemię i nim tamten zdążył wyciągnąć miecz, zatopił zęby w jego szyi. Ciepła krew oblała mu pysk i poczuł na języku smak mięsa. Za nim koń był właśnie ciągnięty w dół przez waderę i siedem innych wilków. Nie trzymał się na nogach długo. Wkrótce potem rozerwano go na strzępy.

Basior rozpruł skórę na nodze i kilkoma pociągnięciami wyrwał spory kawał mięsa. Delektował się udem człowieka, nie dopuszczając do jedzenia zdobyczy pozostałych. Dla innych był większy zwierz, ale ten był tylko jego. Wkrótce napełnił nim cały brzuch, a na deser rozgryzł z trzaskiem białą kość nad brzuchem i zlizywał biały szpik.

O jednego człowieka w różowym płaszczu mniej.

Tymczasem Burza dotarł szczęśliwie do małej wioski w dolinie rzeki. Stojąc na wzgórzu, widział już wschodzące słońce. Czym prędzej wjechał między drewniane chaty. Czuł, że jego pan umiera.”

Leon usłyszał dzwonek na przerwę, ale nie mógł teraz odpuścić. Zbyt dobrze się mu pisało, żeby mógł teraz spokojnie odłożyć długopis.

– Jeszcze jeden akapit. Zdążę.

„Wioskę zwano Endreichon. Składało się na nią kilkanaście domów z ciemnobrązową strzechą. Każdy był pokryty białą farbą, na której posiadał motywy kwiatów, przeważnie niebieskich chabrów albo czerwonych jak krew spływająca z rany Malamira róż. Jednocześnie nie zdarzyło się, by jakaś ściana była pod względem ułożenia malunków identyczna. To czyniło je oryginalnymi oraz pięknymi. Okna były zaopatrzone w zamknięte okiennice z dębowego drewna, pochodzącego z Lasu Szeptaczy. Wszystkie drzwi były zaryglowane zielonymi skoblami, bo mieszkańcy jeszcze nie pobudzili się do pracy. Chrapali smacznie na posłaniach, wypełnionych gęsim pierzem, skuleni ze sobą na podłodze lub nawet na piecach. Ludność ta była niezwykle biedna i usługiwała samemu okrutnemu czarownikowi Benjaminowi. Ta mroczna osobistość uciskała od stu lat okoliczne ziemie. Gdzieś na horyzoncie widniał zarys jego wieży bez okien.

Ulice były puste. Burza rżał głośno, ale nikt go nie słyszał. Kręcił się tylko w te i we wte, aż jakaś kobieta wyszła z chałupy.

– O wszyscy święci! – krzyknęła. W tej samej chwili Malamir spadł z konia.”

Gdy zadzwonił drugi dzwonek chłopak udał, że ociera pot z czoła i ruszył ku drzwiom.

– Koniec – westchnął. Pociągnął za klamkę, ale ta go nie usłuchała. Szarpnął nią mocniej. Nic. – Zamknęli mnie! – stwierdził z przejęciem. – Co za kretyn zamyka klasę, nie sprawdziwszy czy ktoś jest w środku?!

Walnął pięścią w drzwi kilka razy i krzyknął, by go wypuszczono. Na korytarzu było już cicho, wszyscy poszli na lekcje.

Wyciągnął z kieszeni komórkę, ale ta właśnie jak na złość przypomniała sobie, że jest rozładowana i wyłączyła się.

„No to pięknie” pomyślał. „Co ja mam teraz zrobić? Co zrobiłby Malamir?”

Otworzył brulion i rzekł:

– Hej rycerzu – ale nikt mu nie odpowiedział. – No tak, przecież on jest nieprzytomny.

Dopisał jedno zdanie: „Rycerz nagle wrócił cudownie do zdrowia, a ból ustał.”

– Malamirze – spróbował znowu.

– Co się dzieje? Gdzie ja jestem? – rozejrzał się dookoła i popatrzył na białe domy.

Później ci wyjaśnię. Potrzebuję twojej pomocy – rozległo się w wiosce Endreichon.

– Ty! – zacietrzewił się rycerz. – Jak mogłeś mi to zrobić? Popatrz tylko na mnie! Jak ja wyglądam, co? Obciąłeś mi prawe ucho.

– Nie ja, tylko człowiek Benjamina – wytłumaczył spokojnie.

– Kpisz ze mnie? – wściekł się. – Stałeś za tym i obaj dobrze o tym wiemy.

– Chciałeś realizmu, to masz! – zdenerwował się Leon. – Myślisz, że w prawdziwym życiu jak jest? Wleziesz nie tam gdzie trzeba i podrzynają ci gardło. Wszyscy zamiast cię dopingować tylko osłabiają ducha, rządzą skorumpowani politycy, a społeczeństwo jeszcze na nich głosuje, w życiu pieniędzy dorabiają się tylko zimni kapitaliści, a dziewczyny wolą niegrzecznych chłopaków zamiast takich debili jak ja!

Malamirowi odjęło mowę. Zdał sobie sprawę z tego co usłyszał.

– Jeżeli chcesz, żeby opowieści o tobie były czytane – kontynuował Leon po chwili oddechu – musisz przyjąć tego kopa w dupę i iść dalej do przodu. Nikt nie czytuje o tych, co w połowie drogi się załamali albo są nieudacznikami.

Obaj przez chwilę uspokajali nerwy.

– Wiesz co? – odezwał się mężczyzna. – Szkoda, że nie pisujesz jakichś erotyków. Miałbym trochę uciechy.

Chłopak roześmiał się i twarz mu się rozpromieniła.

– No dobra, jestem Malamir z Białego Portu, za dużo zrzędzę jak na rycerza. Więc jakiej to pomocy szukasz?

– Szukam wyjścia z zamkniętej klasy – wyjaśnił spokojnym już tonem. – Ktoś mnie zamknął.

– W drzwi waliłeś? Wołałeś kogoś?

– Tak. – Pokiwał głową. – Muszę jak najszybciej iść na salę, bo za chwilę zacznie się konkurs.

– Dla mnie sposób jest oczywisty – powiedział, wzruszając ramionami. – Tylko przez okno.

W pierwszej chwili Leon myślał, że tamten żartuje, ale gdy nie uzyskał dalszych wyjaśnień, domyślił się poważności propozycji.

– Mam wyjść przez okno?

– Nie widzę innej drogi. – Zastanowił się. – No chyba, że przy sobie masz jakowy wytrych i jesteś włamywaczem. Możesz też siedzieć tu, aż ci ktoś odrygluje.

– Jestem na drugim piętrze – rzekł z naciskiem. Pożałował, że nie usiadł normalnie na podłodze na korytarzu.

– Pamiętasz jak ratowałem się ucieczką w zamku łysego margrabiego? Skoczyłem z muru do fosy z wodą – przypomniał mu rycerz.

Leon pamiętał dobrze ten rozdział. Malamir dostał wtedy zadanie wykradzenia żelaznej magicznej kuli z sali tronowej w samym środku potężnej twierdzy. Musiał dostarczyć ją królowi Krańca Świata w zamian za mapę krainy Tęczowych Gwiazd. Ponieważ zamek był zamknięty przez długie tygodnie, mężczyzna musiał najpierw przepłynąć kanałami, wydostać się z lochów i znaleźć właściwą drogę, będąc jednocześnie niezauważonym. Kiedy go złapano, cudem uszedł z życiem. Było to gdzieś pod koniec pierwszego tomu.

– Tamto, to było coś innego. Tam kontrolowałem wszystko, a tu nie mogę. To nie książka.

– Ja tam nie miałem żadnej kontroli – odbił piłeczkę tym argumentem. – Zaufałem swojemu losowi. Kto wie, może gdzieś tam, ktoś też opiekuje się tobą? Mówiłeś mi kiedyś o jedzeniu jakichś ryb... karpi... śledzi? Śledzie jem?

– Carpe diem – domyślił się z lekkim zażenowaniem. Podszedł do okna i zobaczył, że dokładnie pod oknem stał garaż, należący do pań sprzątaczek, gdzie składowano jakieś sprzęty. Leon nigdy nie widział jakie były to sprzęty i wcale go to nie obchodziło. Czymś, co teraz go zajmowało, był dach pokryty czarną papą.

– To się może nawet udać – stwierdził z zaskoczeniem. – Wchodzę w to. Carpe diem, jak żyć, to żyć. – Gdyby miał pod ręką butelkę wódki, z pewnością wypiłby teraz ze szklankę. Zamiast tego wziął plecak i wyrzuciwszy go za okno, stanął na parapecie.

Przez chwilę cieszył się, że ma okazję zrobić coś niecodziennego i trochę niepokornego. W końcu nie każdy ma okazję skakać z okna na drugim piętrze. Coś jednak go powstrzymywało. Może odruchy i strach? Zdrowy rozsądek? Co jeżeli go ktoś zobaczy? Co jeżeli zobaczy go dyrektor? Może złamie nogę, może poleci na głowę, może, może, może...

Nagle mając wszystkiego dość, przestał myśleć, puścił ścianę, którą trzymał wcześniej kurczowo, pochylił się i sprawy potoczyły się lawinowo.

Poczuł się jak ptak, który w locie dostał skurczy i przez to spadał na ziemię. To śmieszne uczucie wywołało u niego śmiech. Leciał na przekór wszystkim przeciwnościom życia i grał im bezczelnie na nosie. Co by pomyśleli ci wszyscy ludzie, którzy dawali mu wskazówki jak rozsądnie żyć?

Przez ćwierć sekundy jego stopy dotykały dachu garażu, a potem dach załamał się i chłopak wpadł do środka. Wylądował obok taczek. Bolała go noga i odczuwał lekkie przeciążenie w kręgosłupie. Gdy oszołomienie minęło, natychmiast porwał plecak i uciekł przez uchylone drzwi, nim jakikolwiek nauczyciel zdążył spojrzeć przez okno.

– Żebym tylko zdążył – powtarzał biegnąc i lekko kulejąc.

 

 

III - Weronika

 

Z hali sportowej dobiegały już odgłosy muzyki. Wszedł ostrożnie do środka i zobaczył przebywające tam tłumy młodzieży. Na ustawionych na boisku ławkach siedzieli uczniowie nie tylko tej, ale i okolicznych szkół, a balkon dla kibiców wypełniony był po brzegi. Z prawej strony, bliżej sceny siedzieli nauczyciele i z tego co wywnioskował komisja jurorska, gdyż wydzielono dla niej osobny stół przykryty zielonym obrusem. Na samej scenie natomiast grał jakiś zespół złożony z wokalisty i dwóch gitarzystów. Leon znalazł wśród publiczności swojego znajomego, więc podszedł, by wybadać sytuację.

- Cześć Łukasz – przywitał się z chłopakiem z czupryną czarnych włosów, w koszulce z napisem „You never forget your first doctor” i zdjęciem czerwonej budki telefonicznej. - Co się dzieje?

- Nic ciekawego. To co widzisz. Za chwilę się zacznie.

Leon wyjął z plecaka kanapkę i zaczął jeść, ale po drugim gryzie udławił się, widząc daleko przed sobą twarz młodej dziewczyny.

- Luzuj, stary. – Kolega poklepał go po plecach. – Opowiadaj lepiej jak tam ta twoja książka. Dostałeś odpowiedzi od zgredków z redakcji?

Pokręcił głową. W drzwiach zrobiło się jakieś dziwne zamieszanie. Wszyscy zaczęli uciekać z przejścia i gapić się na czterech mężczyzn, niosących jakiś wielki, drewniany przedmiot. Zbliżała się upragniona chwila i wnoszone pianino było jej zapowiedzią i zarazem częścią.

Zaraz zeskoczył z krzesła i podbiegł do wejścia.

- Pilnuj miejsca! – rzucił jeszcze do kolegi. – Zaraz wracam.

Pomimo początkowego sprzeciwu pomógł niosącym w ustawieniu instrumentu na właściwym miejscu. Przyniesiono okrągły stołek z regulacją wysokości siedzenia oraz mikrofon. Wszystko było idealnie. Wszystko musiało wyjść idealnie, bo przecież on czekał na tę chwilę już tak długo, że rano niemal o niej zapomniał. Kręcił się więc, ustawiając krzesła dla publiczności i stolik dla jurorów, a kiedy widział, że nie ma już więcej niczego, co mógłby zrobić, wrócił do Łukasza.

- Jak myślisz? Kto wygra? – zapytał kolegi.

- Kolesie z piątki – odpowiedział, mając na myśli uczniów szkoły numer pięć. – Wrzucili miesiąc temu nagranie na neta. Ich rapowanie jest wyjebane w kosmos. Mówię ci, na bank wygrają.

„Oby nie – powiedział do siebie w myślach. – To by było straszne.”

- I tak wszystko zależy od gustu sędziów – stwierdził głośno.

- Hej Leon, to jak z tą redakcją? Wysyłałeś im coś? Dalej chcesz wydać książkę? – padło pytanie po chwili ciszy.

- Od początku pisania jej, aż do teraz – wyznał chłopak. – Może kiedyś mi się uda.

- Zabierasz się do tego od dupy strony – rzekł. Łukasz był z pewnością człowiekiem, który trzymał stopy mocno na ziemi i miał żyłkę do interesów. Wynajdywał towary, które miały podaż i stwarzał rynek zbytu na te, które miał na składzie. Głównie były to papierosy z Ukrainy, przewiezione przez granicę przez jego dalekiego wujka. Czasem zdarzała się butelka wódki albo coś mocniejszego do popalenia. Do dopalaczy, jak sam wyznał w tajemnicy, nie pchał się z powodu dużej konkurencji na rynku. O ile do ziół jako tako nie było dużo chętnych, oprócz paru stałych klientów, to papierosy kupowało ludzi od groma.

– Powinieneś najpierw wybadać teren – mówił dalej. – Rozkminić jakie książki się czytuje i kto ich kupuje najwięcej. Jaki gatunek schodzi najlepiej i u kogo opłaca się wydawać. Inaczej nie zarobisz.

- Wiesz. – Westchnął głęboko. – W twoich ustach pisanie nie brzmi jak sztuka, tylko jak interes.

Do sali weszło właśnie czterech jurorów: dwóch nieznanych mężczyzn, z czego jeden był niski, gruby i wyglądem przypominał ziemniaka, a drugi posiadał długi zarost i łupież na czarnej marynarce. Za nimi szła profesor Dyba, od języka angielskiego w okularach okrągłych jak delicje i pomarańczowych włosach, które odcieniem zapewne miały imitować rudy. Na końcu przemykała zaś najlepiej znajoma twarz profesora od muzyki. Jan Trędowski – tak zwał się ów nauczyciel i kiedyś uczył Leona jak odczytywać tajemnicze kropki i kreski z magicznych pięciu linii.

Tercet zajął miejsca i niedługo potem zaczęło się „przedstawienie”. Leon mógł patrzeć na paletę charakterów i ludzi, którzy raz po raz wchodzili na scenę. Dałby głowę, że wykonywane piosenki były w pewnym stopniu odzwierciedleniem tego, kim są. Każdy w końcu wybierał kawałek jaki lubił, a nasze upodobania – przynajmniej według tegoż młodego pisarza – mówią o nas bardzo wiele.

Sporo muzyki pop, słodkiej i łatwej w odbiorze - rozwodniony budyń, trochę rocka, kapkę metalu – tego doświadczyła podczas występu widownia i jury. Ilu było wykonawców? Tego Leon nie spamiętał, może sześciu, siedmiu? Cóż go oni obchodzili? Byli jak piach na pustyni, którą trzeba przebyć, żeby dotrzeć do upragnionej oazy.

Łukasz był zachwycony występem sześcioosobowego zespołu „My Destiny” i zmienił swojego murowanego faworyta z raperów właśnie na nich.

Chłopak tymczasem był zajęty czymś innym. Gdzieś się rozglądał, gdzieś patrzył na kulisy, starając się tam kogoś dojrzeć. Był nieobecny, zniecierpliwiony.

- Jest – powiedział nagle podnieconym głosem.

Do pianina podeszła dziewczyna wzrostu około metra sześćdziesiąt z czarną spódnicą, szarymi butami na średnim obcasie i białej koszuli z falbankami. Miała ciemnobrązowe włosy, które spływały jej swobodnie na ramiona i z każdym jej krokiem nieco się rozwiewały. Mimo że z tak dużej odległości Leon nie dostrzegał wyraźnie rysów jej twarzy, wiedział jak wyglądają. Pamiętał dokładnie jej oblicze: okrągłe policzki, wargi zazwyczaj zaznaczone dyskretnie szminką, gładką, ciemną cerę i miłe, brązowe oczy.

Wszystkie elementy pasowały do siebie idealnie i szczególnie komponowały się z jej uśmiechem, który Leon uwielbiał oglądać.

- A teraz przed państwem ostatni, równie ciekawy występ - powiedział Radek z trzeciej B, pełniący rolę konferansjera, w której wydawał czuć się jak ryba w wodzie. – Weronika Piekarczyk w piosence pod tytułem…

- „The light” – wyprzedził go Leon, gdy tamten zerkał na kartkę trzymaną w ręku. Na całe szczęście nie wyrwał się z tym głośniej.

Prowadzący zszedł ze sceny, a cała publiczność najpierw zaniosła się brawami, a potem ucichła jak jeden mąż. Weronika podkręciła stołek, usadowiła się na nim z wrodzoną gracją. Położyła dłonie na klawiszach. Kiedy wskazujący palec prawej ręki nacisnął jeden z nich, zabrzmiała pierwsza nuta, która doszła do ucha chłopaka, wypełniła jego głowę, po czym przesłała do serca okruch czegoś, co było mieszanką radości, podniecenia i pragnienia bliżej nieokreślonej rzeczy.

Za tą pierwszą nutą, która niosła w sobie ogrom energii zaraz szła druga, a potem cztery następne. Wszystkie tworzyły melodię, miarowo poruszającą się w czasie, która nie wiadomo jakim sposobem niosła ze sobą uczucie nadziei. Wplótł się w nią, prawie niezauważalnie, głos dziewczyny. Leon musiał w duchu przyznać, iż jest on o pół tonu wyższy od oryginalnego wykonania, ale ani trochę nie ubliżało to piosence – wręcz przeciwnie, dodało jej uroku, jakiego wcześniej nie posiadała.

Kiedy dowiedział się pocztą pantoflową co będzie wykonywać jego koleżanka, tego samego dnia ściągnął ją z Internetu i przez następny miesiąc słuchał bez przerwy na swoim odtwarzaczu w drodze do szkoły, ze szkoły, podczas pisania, odrabiając zadanie czy zasypiając. Nauczył się tekstu do ostatniej linijki i można tylko powiedzieć, że znał ją na wylot: każdy wers i akord.

- Jeżeli mi powiesz, że będzie dobrze – w myślach śpiewał teraz z Weroniką w duecie na scenie – zaufam ci skarbie i spojrzę w oczy. Jeżeli powiesz, że będzie dobrze, pójdę za tobą… w stronę światła.

Przez parę chwil wydawało się mu, że występ jest specjalnie i tylko dla niego, że wszędzie wokół nie ma nikogo, tylko oni dwoje. Nie odrywał wzroku od jej szlachetnych, brązowych włosów. Na niczym innym się nie skupiał niż na „pannie Piekarczykównej” jak ponoć nazywali ją nauczyciele.

Piosenka skończyła się. Nagle, beż żadnych zapowiedzi i ceregieli, a młody grafoman jakby obudził się ze snu.

Poleciała fala braw. Nie taka jakiej się spodziewał, z gwizdami zachwytu i dozą szaleństwa, ale były to gromkie brawa. Pianistka ukłoniła się i szybko schowała za bordową kotarą, jak spłoszona perliczka. Po ogłoszeniu przerwy jury udało się do specjalnego pokoju poza salą, by wybrać wykonawcę zasługującego ich zdaniem na pierwsze miejsce.

Leon chciał skakać, gryźć wszystko co popadnie. Dziwna złość i wyrzuty sumienia przepełniały jego duszę. Oto przed chwilą widział tę, którą uważał za sens swojego życia. Sens życia! Tymczasem ona nie wiedziała nic o tym, co w sobie kryje i nic nie wskazywało na to, by się to miało zmienić.

„Może warto spróbować?” pomyślał, po czym zeskoczył z krzesła.

- Gdzie znowu idziesz? – odezwał się Łukasz.

- Po przeznaczenie! - rzucił mu tajemniczo w odpowiedzi.

- Nie pierdol! No gdzie leziesz?

- Pogratulować Weronice jej występu – zdążył powiedzieć, nim tłum go zagłuszył. Przedzierał się przez hordy stojących i rzędy siedzących uczniów. Gdzieś w połowie część tłumu, wiedziona głodem czy pragnieniem, zaczęła przemieszczać się w przeciwnym kierunku. Z nie małym trudem przemieszczał się wciąż naprzód i im bardziej był spychany, tym więcej było w nim siły, gniewu i samozaparcia. Rozpychał się łokciami, wciskał między ludźmi, przechodził nad ich nogami i przepraszał cały świat wokół niego, by w końcu wyjść na wolną przestrzeń, położoną między widownią, a sceną.

Zobaczył Weronikę dziesięć metrów od siebie, pomiędzy innymi artystami oraz wszystkimi tymi, którzy zbijali stres gratulacjami, pochwałami czy dobrym słowem. Tutaj tłok kumulował się jeszcze bardziej i nic nie wskazywało na to, żeby Leon mógł spotkać się twarzą w twarz z młodą piosenkarką.

Wtem jedna noga natrafiła na coś twardego, świat zawirował i podłoga zaczęła przemieszczać się w kierunku jego nosa z niebezpieczną prędkością. Chłopak łupnął o parkiet.

Usłyszał nad sobą śmiechy przypadkowych ludzi, a już szczególnie wyróżniał się rechot jednego osobnika. Spojrzał w górę i zobaczył wygoloną na łyso głowę.

- Patrz jak chodzisz cioto! – powiedział, studząc swój śmiech.

- Sam patrz! – odrzucił. – Podstawiłeś mi nogę.

- Idź ty sieroto ruska. – Eryk, bo tak miał na imię, rozejrzał się i wykorzystując okazję, że nikt nie patrzy, kopnął leżącego w bok i odszedł.

Cios nie był co prawda mocny, ale trafiony w czułe miejsce tuż pod żebrami. Leon zacisnął zęby i wstał. Dziewczyny już nie było.

- Stary, ale ty wiesz, że Wera to laska Eryka? – powiedział mu Łukasz, gdy wrócił do niego na miejsce.

- Co masz na myśli? – Pozorował się na naiwność.

- Myślisz, że kurde faja nie widzę? Już od miesiąca gapisz się na nią, jakby się świeciła. Jak przejdzie korytarzem, to nie słyszysz jak ktoś do ciebie coś mówi.

- E tam! – Machnął ręką. – Zdaje ci się coś chyba.

- Ale wiesz – rzekł, nachylając się do niego, jakby w tajemnicy – nie mówię, żebyś odpuścił, tylko żebyś na siebie uważał. Sam, stary, widziałem, jak gość wskoczył do autobusu za kimś, kto mu pokazał środkowy palec. Jakby nie kierowca, to tamtego by z autobusu na noszach wynosili.

Chłopak nie odpowiedział w zamyśleniu.

- Na trzepakach każdy mówi o sobie, że jest kozak – kontynuował Łukasz – ale ten gość by mógł naprawdę zabić.

- No dobra, dzięki – powiedział sucho. W głębi siebie poczuł jednak strach, bo przypomniał sobie, iż Eryk ma ponoć kuratora i jego kolega może mieć rację.

 

 

IV – Ostatni rozdział

 

„Malamir zbliżał się do zamku, który rósł coraz bardziej, stojący dumnie na wzgórzu.”

- Inaczej.

„Malamir zbliżał się w stronę zamku. Budowla rosła coraz bardziej, jak tylko wojownik postępował kolejne metry.”

- Ja ci dam metry, debilu – powiedział Leon i znów skreślił całe zdanie. Połowa strony była usiana linijkami przekreślonymi czarnym tuszem długopisu. Ślęczący nad nią chłopak jedną ręką tworzył, drugą nurkował w czuprynie swoich włosów, ciągle zaglądając przez okno na kołyszące się na letnim wietrze liście jabłoni.

Chłopak znów coś zapisał, postukał w papier i wykonał dłonią parę energicznych ruchów, po czym rzucił długopisem o ścianę. Potem wziął zeszyt i chciał zapewne zrobić z nim to samo, ale usłyszał głos Malamira.

- Powściągnij nerwy! Leonie! Co się stało, żeś taki wzburzony?

Młody pisarz westchnął głęboko i upadł na kolana.

- To nie ma sensu – powiedział. - Moje całe pisanie jest tak do dupy, że to nie ma po prostu sensu. Nikt tego nie przeczyta. Mam dość!

- Rozumiem – odrzekł krótko wojownik. – Przechodzisz swój kryzys, ale się nie poddawaj. Pisz co ci przyjdzie do głowy, potem najwyżej poprawisz.

Schował ręce w kieszenie.

- Ale ja nawet nie wiem co ma być dalej – przyznał. – Sam nie wiem jakie jest zakończenie twojej historii. Brnę tylko coraz dalej w zdaniach, które są coraz bardziej nudne. To przypomina drążenie skały. Nic tylko łup, łup… i po godzinie wypada jedna linijka tekstu.

- A co myślałeś, że będzie łatwo?

- Nie pomagasz mi.

Zza zamkniętych drzwi doszedł do nich głos mamy, wołającej na obiad.

- Zaraz zejdę! – odpowiedział jej i dodał – najpierw muszę przynajmniej zacząć ostatni rozdział.

Podniósł długopis z podłogi i usiadł z powrotem przy biurku.

„Malamir jechał ku czarnemu zamkowi na szczycie wzgórza, kładącym jakiś dziwny cień groźby na otaczające go zielone pastwiska i pola poddanych mu chłopów. Rycerz czuł w sobie narastający niepokój, jak tylko obraz obronnej budowli był coraz większy. W końcu stanął przed okratowaną bramą i zawołał:”

- No chodźże na obiad!

Leon załamał ręce.

- No zaraz! Chciałbym, żeby mi ktoś powiedział, jak mam napisać ostatni rozdział – westchnął. – Jeżeli chodzi o rozpoczynanie historii, to jest to cholernie łatwe, ale zakończenie… jest najważniejsze i najtrudniejsze.

- A może jednak jest ktoś, kto mógłby co pomóc – odezwał się Malamir stojący pod murami.

- Co masz na myśli?

 

*

 

Weronika była nieco zaskoczona, kiedy do jej domu zapukał kolega z klasy z arkuszem kartek, spiętych klamrami i oprawionych folią. Jeszcze bardziej zdziwiła się, kiedy okazało się, iż są to trzy tomy powieści jego pióra, którą pisał nieprzerwanie przez ostatnie trzy lata. Jeżeli chodzi o fakt pisania, to Leon rzeczywiście przesiadywał często poza grupą, gryzmoląc coś w dużym zeszycie, ale od zawsze myślała, że pisze w nim albo swój pamiętnik, albo rysuje różne rzeczy, żeby móc zostać sam ze sobą. Teraz stał przed nią z własnoręcznie napisaną, nieopublikowaną książką i wręczył jej jeden egzemplarz do przeczytania. Było tylko jedno zastrzeżenie: powieść nie posiadała ostatniego rozdziału.

Na tyle ją to wszystko zaskoczyło, że zapomniała go nawet zaprosić do środka. Wręczył jej tylko arkusz i od razu pożegnał się, najwyraźniej nie wiedząc co ma powiedzieć. Miała co prawda z tego powodu pewne wyrzuty sumienia, bo przecież wiedziała, że jest to chłopak nieśmiały i skryty.

Nie zabrała się od razu do czytania. Być może nie zachęcił jej do tego tytuł: „Honor i odwaga”. Tekst z takim tytułem był mało obiecujący.

Książkę otworzyła kilka dni później, przypadkiem, szukając kserówek z angielskiego. Przeczytała pierwsze zdanie: „Bialmir z Tenehir leżał na łożu śmierci” i reszta potoczyła się płynnie. Zdanie goniło zdanie i nim się spostrzegła, przeczytała dwie pierwsze strony.

- Ten chłopak ma talent – powiedziała wtedy do siebie i zapomniawszy o poszukiwaniu kserówek, zatopiła się w świecie Leona, pełnym smoków, mitycznych ras, niebezpieczeństw, przygód i piękna. Rozpływała się ze szczęścia i śmiała, czytając wersy o Malamirze i jego ukochanej Justynie. Powstrzymywała łzy, gdy udało się rycerzowi przynieść dla niej kwiat życia, gdy była śmiertelnie chora. Czerwieniła się ze złości gdy czarownik Benjamin zamknął Justynę w swoich lochach i drżała za każdym razem, kiedy życie rycerza wisiało na włosku. Niemalże widziała każdą scenę, była tam z nimi wszystkimi, kiedy Malamir brnął przez Bagna Rozpaczy, ścigany przez jeźdźców czarownika.

Obudziła się z tego snu, z tego istnego transu dopiero gdy zgłodniała. Na zewnątrz zachodziło już słońce.

Akurat w tym momencie zadzwoniła jej komórka.

- Chodź, idziemy na piwo – mówił w słuchawce jej chłopak.

- Nie mogę dziś – odpowiedziała mu. Eryk był twardy, silny i czasami brutalny kiedy go ktoś wkurzył. Kiedyś zapłacił za swoją nerwowość tym, że postawiono go przed sądem za pobicie i wyznaczono kuratora. Kiedy go poznała zakochała się w nim, bo był tak bardzo męski. Teraz sama nie wiedziała czy nadal czuje do niego to samo. Miał swoje wady, ale przecież w gruncie rzeczy był dobrym chłopakiem, tylko czasami ponosiły go nerwy.

- Możesz, możesz. Przyjdę do ciebie o ósmej, to pójdziemy razem.

- Powiedziałam, że nie mogę – powtórzyła z naciskiem. Nie cierpiała gdy Eryk decydował za nią.

- Dlaczego?

- Po pierwsze, bo nie mam ochoty. Po drugie czytam.

- Nie bądź taka. Werka – prosił już nieco potulniejszym tonem. – Nie musisz się dziś uczyć. Jutro będziesz.

- Nie uczę się – przyznała, przypominając sobie o angielskim. – Czytam książkę naszego kolegi, Leona.

Przez moment w słuchawce słyszała tylko cichy szum jego oddechu.

- Leon. – Zabrzmiało to jak wyrok.

- Tak, Leon. Napisał książkę i dał mi egzemplarz, ale zastrzegł, że nie ma ostatniego rozdziału.

- To czytaj. Kończę. Kocham cię, złotko – rzucił sucho i rozłączył się.

- Ja ciebie też – powiedziała z przyzwyczajenia.

 

*

 

Trzy dni później Leon miał zamiar wybrać się do Weroniki sprawdzić, jak idzie jej czytanie i jak podobają się jej jego „wypociny”. Jednak jakaś niewidzialna siła przykuła go do krzesła. Chciał wyruszyć i jednocześnie wolałby zostać w domu. Zupełnie jakby posiadał dwie jaźnie i obie mówiły mu zupełnie coś innego.

Przed sobą miał egzemplarz „Romea i Julii”, który czytał z nudów po raz piąty czy szósty. W wolnych chwilach, kiedy wena zupełnie go opuszczała i napisanie kolejnego słowa było ciężkie jak orka w polu, wolał oddawać się czytaniu starych książek. Uwielbiał Szekspira, język Trylogii u Sienkiewicza, genialnie skonstruowane opisy w „Lalce” Prusa czy prostotę baśni Andersena. Także teraz nawiedziła go literacka posucha. Chciał, żeby ostatni rozdział jego trzytomowej powieści był bez zarzutu. Ile razy widział filmy, w których zakończenie było niewspółmiernie słabe co do poprzedzającej je fabuły, bądź książka, której finał niszczył ogólne wrażenie – ale nie mógł wymyśleć niczego godnego uwagi. Wiedział, że dopóki nie pozna opinii koleżanki na ten temat, nie będzie mógł nakreślić ani jednej litery więcej. Poza tym było coś jeszcze. Weronika bardzo mu się podobała. Miała chłopaka, niebezpiecznego, ale z tego co słyszał i widział, nie było między nimi miłości. Tak przynajmniej mówił Łukasz, który słyszał to od koleżanki Weroniki, która doszła jakoś to takich wniosków. To dawało mu cień szansy na odbicie dziewczyny – rzecz niehonorowa i godna pogardy, ale Leon był ślepo zauroczony i nie zważał na nic innego niż potrzebę spełnienia swojego pragnienia. Tłumaczył sobie, że będzie ją traktował o wiele lepiej niż Eryk.

- To jak, idziesz? – zapytał przytłumiony głos z zeszytu.

- Za chwilę.

Westchnął i zaplótł ręce.

Była godzina szesnasta. Cały świat wydawał się niezwykle normalny. Zwykły pokój, zwykłe światło, zwykły ruch na drodze. Zegar zwyczajnie odmierzał kolejne sekundy.

- Długo jeszcze będziesz tu siedział, gnuśny człowieku? – zapytał z wyrzutem Malamir.

- Nie jestem gnuśny. Skąd ty bierzesz te teksty? Zaraz pójdę, spokojnie.

- Boisz się.

- Co proszę?

- Boisz się do niej iść, prawda?

Leon skrył twarz w dłoniach.

- Oh! Tak, trochę mnie strach obleciał – przyznał z bólem.

Malamir zastanowił się przez chwilę i postanowił kontynuować granie na dumie chłopaka.

- Jeżeli nie chcesz, to nie idź. Spotkasz się z nią w szkole.

- Nie, to nie będzie to samo. – Wstał z krzesła. – Muszę iść teraz. Chociażby po to, żeby przezwyciężyć strach. Po to, żeby przezwyciężyć to głupie fatum nade mną, żeby nie stać pod ścianą, kiedy inni tańczą! – Walnął pięściami w biurko i dodał – ale nadal się boję…

Oddychał ciężko, czując w trzewiach złość na siebie samego, że nie potrafi przezwyciężyć swojego ograniczenia. Powtarzał w myślach jak bardzo nienawidzi swojej lękliwości..

- Powiedz mi, mam iść czy nie iść?

- Idź.

- To idę. – Bez żadnego zastanowienia ruszył w drogę.

Na dole minął swoją mamę, zmywającą naczynia po obiedzie. Była jak zwykle zapracowana i wyglądała pięknie. „Tata ma szczęście, że ją ma” pomyślał Leon.

- Wychodzę – powiedział do niej.

- Gdzie idziesz? – spytała jak zwykle, na moment odwracając wzrok z mytych naczyń.

- Do koleżanki. Wrócę za jakieś trzy godziny.

Pożegnała go uśmiechem.

Do domu Weroniki miał pół kilometra. Mógł skorzystać z roweru, ale wolał przejść się pieszo i mieć więcej czasu na dodanie sobie odwagi do rozmowy z nią.

„Jak tam, przeczytałaś coś?” trenował w myślach to, co miał do niej powiedzieć. „Jak ci się podoba? Wiesz co? Nie wiem jak mam napisać zakończenie i bardzo chętnie bym się posłużył twoją radą. Co słychać? Tak ogólnie pytam. Widziałem twój występ, byłaś najlepsza.”

Zbliżał się już do ulicy, przy której mieszkała, gdy przed sobą zobaczył Eryka. Jego widok zmroził mu serce. Zawsze kiedy go spotykał sam na sam, Eryk w jakiś sposób starał się przypomnieć mu, że jest nikim. Nieraz chwytał go za łokieć i przyciskał do ściany, podstawiał nogę albo wyśmiewał, zadając głupie pytania. Było już za późno żeby zawrócić – takie postępowanie byłoby jawnym znakiem strachu i słabości, których okazanie tylko pogorszyłoby całą sytuację.

- Gdzie się wybierasz? – zapytał go, zastępując mu drogę.

W jego głowie ze stresu zaczęła wirować mała karuzela.

- Na spacer, bo co, nie wolno? – Wzruszył ramionami dla niepoznaki.

„Powinienem był powiedzieć, co go to obchodzi” wyrzucił sam sobie.

- Na spacer, tak? Akurat tą drogą? A wiesz, co mi się wydaje? Wydaje mi się, że idziesz do Weroniki

Leon rozejrzał się dokoła. Na drodze było pusto. Na podwórkach też nie było nikogo.

- Po co miałbym do niej iść? – Zaczął cofać się pod naporem Eryka.

- Nie udawaj, szmaciarzu. – Zaczął stukać palcem wskazującym po jego klatce. – Dlaczego do niej przychodzisz? Po co ją zaczepiasz, co? Daj jej spokój.

Mógł posłusznie się zgodzić, mógł zacząć uciekać i wtedy oprawca uznałby, że wygrał. Nie chciał. W tym momencie zbuntował się przeciw rzeczywistości i swojemu losowi. Wyrwało mu się gniewnie.

- Bo co, zabronisz mi, pajacu?

Strącił z siebie bezczelny palec chłopaka, a tamten w odwecie nagle popchnął go z całej siły, aż Leon przewrócił się na asfalt, obijając sobie łokieć.

- Co kurwa, chcesz się bić? Chodź na solo! No chodź! – mówił do leżącego i syczącego z bólu młodszego kolegi.

- Spierdalaj na drzewo kurwi synu! – odwarknął. Przez całe życie pragnął to odkrzyknąć zamiast jak tchórz przytakiwać mu i kiedy już to zrobił, poczuł wyraźną ulgę.

Eryk wziął zamach i z całej siły kopnął go w brzuch, po którym ten wydał jęk bólu i przykurczył kolana do głowy.

- Coś jeszcze chcesz powiedzieć kurwo?!

Przez paręnaście sekund leżał bez ruchu, starając się stłumić bolące wnętrzności. Potem powoli wstał i ze zmarszczonymi brwiami odezwał się.

- Ona nie jest twoją własnością, Ani tym bardziej ja. Więc jeżeli chcę ją odwiedzić, to mogę to zrobić kiedy mi się tylko podoba!

- Zostaw ją w spokoju – mówiąc to, walnął go prawym prostym, na którego Leon nie był przygotowany i który cofnął go dwa kroki. Zabiję cię, jeżeli jej nie zostawisz w spokoju.

- Przecież nic jej nie robię…

- To wszystko przez ciebie szmato. Ty męska pizdo!

Leon pomimo fali bólu tuż powyżej pasa i na nosie, który najwyraźniej wyglądał na złamany, zdołał wstać naprzeciw swojego wroga. Pamiętał te wszystkie urągania, wyśmiewania i całą przemoc psychiczną i fizyczną.

- Dość! - Poczuł w sobie siłę i złość. Nie pragnął zemsty, ale postanowił, że nie będzie już więcej uciekał, przeciwstawi się temu, czego się najbardziej boi.

- Skończyły się żarty. Masz ostatnią szansę, żeby zacząć spierdalać – powiedział tamten przez zęby.

Leon jedynie pokręcił głową na znak, że nie ustępuje. Potem zdarzenia potoczyły się lawinowo. Eryk wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy i otworzył go szybkim ruchem. Chłopakowi wyostrzyły się zmysły. Pierwsze pchnięcie noża złapał w lewą dłoń, ale ostrze tylko wymknęło się z uścisku, zostawiając krwawe pręgi. Za nim natychmiast szło drugie pchnięcie. Eryk wbił całe ostrze w podbrzusze niedoszłego pisarza.

Poczuł niewiarygodny ból. Nie był pewien czy nie dostał jeszcze ciosu trochę wyżej, bowiem jego umysł był już całkiem zamroczony. Widział jedynie czerwoną rękę z ostrzem, wędrującą jeszcze parę razy ku jego piersi i brzuchowi. Opadł bezwładnie na twardy asfalt po raz drugi, tym razem, by już się nie podnieść.

Tamten kopał go z wściekłością po plecach i po głowie przez dobrą jedną minutę, dopóki nie zauważył rozlewającej się po drodze strugi krwi.

Rozejrzał się dokoła. Nikogo nie zobaczył. Zepchnął nogą leżącego do fosy pełnej nieprzystrzyżonej, wysokiej na pół metra trawy. Na końcu splunął i zbiegł.

Leon czuł na rękach pełno ciepłej, lepiącej substancji, ale nie mógł skojarzyć, czym ona jest. Przesunął rękę do twarzy i zobaczył, że jest cała czerwona. Ogarnęła go rozpacz i strach. Przeszywający całe ciało ogień całkowicie go paraliżował. Chciał wołać pomocy, ale zamiast krzyku zdołał jedynie wydać z siebie szept.

- Przepraszam, przepraszam – powtarzał do siebie, samemu nie wiedząc dlaczego i za co. Nie mógł nabrać powietrza w płuca. Czuł, że umiera.

Wtem przypomniał sobie, że ma w prawej kieszeni swoich spodni komórkę. Lewą więc dłonią zaczął próbować zatamować uciekającą krew, prawą natomiast sięgał kieszeni. Nie było to łatwe, leżał bowiem na tym boku, ale zdołał wyciągnąć przedmiot.

Jego wzrok ogarniała ciemność. Zdołał wystukać na klawiaturze: dziewięć, dziewięć, dziewięć. Zagrał sygnał w telefonie. Pip! Pip! Jakiś głos po drugiej stronie. Gorąco zaczęło ustępować na rzecz zimna. Próbował coś powiedzieć.

- Pomocy! – wydyszał z siebie ledwo słyszalny pomruk.

- Halo? Halo! – odpowiadał głos. – Proszę sobie nie robić żartów.

I znów. Pip! Pip! Pip!

- Nie… ratujcie mnie! Pomocy, pomocy.

Pojedyncza łza spłynęła mu po policzkach, kiedy myślami pobiegł ku swojej rodzinie i Weronice. Powoli odpływał ku szarości. Nie wiedział czy czas upływał bardzo szybko, czy bardzo powoli. Zdawało mu się, że leży w tej fosie przez całą wieczność, od kiedy tylko zaczął istnieć. Po to narodził się, żeby leżeć tu z ranami i upływającą krwią.

Wyszeptał jej imię, potem nie czuł już niczego.

 

V – Białe wzgórza kartek

 

Była w totalnym szoku. Jej serce miało się za chwilę połamać na drobne kawałki, gdy stała pięć metrów od tego wszystkiego. Pięć metrów od trumny opuszczanej w dół, od matki rzucającej się w rozpaczy za swoim jedynym dzieckiem, od ludzi podchodzących i rzucających odgłosem garść ziemi na deski trumny. Stała i nie wierzyła, że to wszystko dzieje się naprawdę, że Leon, który jeszcze niedawno pojawił się w progu jej domu, leżał teraz tam – martwy, że już nie zobaczy go nigdy więcej na lekcji. Kiedy zakryto dół płytą, chciała krzyknąć: Nie! Nie róbcie tego! On jest tam w środku.

Zaraz potem dotarło do niej, że jego już tu nie ma. Wszystko co po nim pozostanie, to tylko ten szary nagrobek, który będzie tu stał nieruchomo do końca świata.

Pogrzeb Leona był piękny. Było ciepło i słonecznie, a wiatr kołysał drzewami i przeganiał na niebie chmurę za chmurą. Weronika wiedziała, że ta osoba zasługuje na taką aurę i takie pożegnanie. Na pogrzeb przyszli niemalże wszyscy, których znała ze szkoły i cała rodzina chłopaka. Zgromadził się tłum tak duży, jakiego nie widziała nigdy na żadnej uroczystości. Kiedy wywieziono trumnę z kościoła, w procesji na cmentarz szła wielka masa ludzi.

Weronika nie chciała wracać do domu razem z rodzicami, ale jej koleżanki wzięły ją pod ramiona i odprowadziły.

- Może chcesz, żeby z tobą zostać? – zapytała Agnieszka, kiedy były pod drzwiami jej domu.

- Nie, dziękuję. Nic mi nie jest. – Podziękowała im ze szczerego serca i schowała się w swoim pokoju.

Zaraz gdy usiadła na krześle przed arkuszem powieści chłopaka, zaczęły ją nawiedzać wspomnienia na jego temat. Przypomniała sobie te wszystkie lekcje, na których przebywała z nim w jednej sali. Pożałowała tych wszystkich razy, kiedy się z niego śmiała z jakiegoś powodu. Wróciło jej wspomnienie i smak lizaka, którego dostała od niego na walentynki i mnóstwo innych rzeczy związanych z nim. Nie mogła się od nich odpędzić. Czuła, że jej głowę wypełnia pewnego rodzaju ciemność.

Obok książki leżała rozpieczętowana koperta z wezwaniem do sądu w środku. Z tego co się dowiedziała, Leona znalazła jej sąsiadka jakieś trzydzieści metrów od domu dziewczyny. Ponoć było to trzy godziny od jego śmierci, gdzieś o dziewiętnastej. Chłopak został zabity o szesnastej, o tej godzinie było jeszcze jasno. Nikt go nie widział, nikt nie przyszedł z pomocą.

Na asfalcie policja znalazła ślady buta odciśniętego w kałuży krwi. Zanim Weronika dowiedziała się o wszystkim, zadzwonił do niej Eryk.

- Weronika? – Jego głos był wtedy zdyszany i niespokojny. – Posłuchaj, jakby co, to od rana byłem u ciebie. Dobra?

- Ale… dlaczego?

- Nieważne Od rana byłem u ciebie. Jakby ktoś pytał, to tak powiedz.

- Coś się stało?

- Nic się nie stało. Po prostu tak powiedz.

- No dobrze…

- Muszę kończyć. Cześć.

Policja nie znalazła żadnych świadków, więc zaczęli poszukiwania sprawcy na ślepo. Ze względu na swoją przeszłość Eryk stał się pierwszym podejrzanym. Odwiedzili go w jego domu, gdy akurat palił stare gałęzie za swoim domem. Wzięli go na komisariat. Jeszcze tego samego dnia odwiedzili w domu Weronikę.

- Czy od godziny dziewiątej, do godziny trzeciej przebywał u pani pani chłopak, Eryk Michalski? – zadał pytanie jeden z nich w trakcie długiego przesłuchania.

W tamtym momencie nie wiedziała co odpowiedzieć. Wiedziała już wtedy o śmierci Leona i domyślała się, że Eryk coś zbroił, ale dopóki policja nie przyszła do niej, nawet nie śmiała łączyć tych dwóch spraw.

- To on to zrobił? – wyszeptała.

- Słucham? Policjant siedzący na kanapie schylił się w jej stronę.

Wahała się. Jej chłopak prosił ją żeby zapewniła mu alibi. Z drugiej strony jeżeli chodziło o śmierć jej kolegi, musiała powiedzieć prawdę.

- Ja… - zaczęła, ale słowa nie przecisnęły się jej przez gardło, jakby były obrzydliwym robakiem, który nie chce być wypluty.

- Jeżeli chce pani o czymś powiedzieć, proszę się nie bać. Zapewnimy pani bezpieczeństwo – zapewniał drugi.

Nie mogła tego zrobić. Jeżeli to Eryk zabił Leona, to nie mogła go chronić.

- Mojego chłopaka nie było dzisiaj u mnie – powiedziała i od razu wychwyciła, że dwaj funkcjonariusze patrzą na siebie porozumiewawczo.

Potem przeszukano dom Eryka. W ogródku, w którym palił gałęzie znaleziono resztki gumy z butów, a gdzieś w jego pokoju zakrwawiony nóż, którego zapomniał się pozbyć. To był jego koniec.

Weronika siedziała teraz przed dziełem Leona, mając te wszystkie zdarzenia w głowie. Wyrzucała sobie, że to jej wina, że mogła jakoś powstrzymać to wszystko co się stało.

Czując wielką mieszaninę złości i smutku w sercu, na nowo otworzyła pierwszą stronę „Honoru i odwagi”. Zaczęła czytać.

„Bialmir z Tenehir leżał na łożu śmierci. Satynowa pościel zakrywała jego stygnące ciało, a na blade niczym śnieg policzki zstępowało z okna słoneczne światło, czyniąc jego twarz jeszcze jaśniejszą.

Po jego prawej stronie stał kapłan w czarnym stroju pogrążony w modlitwie nad umierającym, natomiast lewą rękę dzierżyła jego najmłodsza córka Alhavira. Oprócz niej zebrała się tu cała rodzina Bialmira: żona, starsza córka i trzech synów.

- Pora już na mnie – mówił ochrypłym głosem. – Do zobaczenia moja najmilsza żono. Żal mi cię opuszczać. Dziękuję ci za twoją miłość. Do zobaczenia moje dzieci. Sprawujcie się dobrze.

- Ojcze – odezwał się nieśmiało najstarszy z synów – któremu z nas zostawiasz swoją ziemię?

Bialmir dyszał coraz słabiej. Wskazał ręką na najmłodszego syna.

- Pragnę, żebyś się zbliżył, Malamirze – powiedział.

Mężczyzna podszedł i uklęknął przy łożu obok swojej siostry, a ojciec położył dłoń na jego głowie.

- Swoją całą ziemię i cały majątek przekazuję temu, na czyjej głowie spoczywa moja prawica. Macie się go słuchać, a ty mój synu pamiętaj…”

Weronika zamknęła książkę i schroniła twarz w dłoniach. Pośród zupełnej ciszy było słychać jej cichy płacz. Łzy przeciskały się jej pomiędzy palcami i spadały na tytułową stronę. Nie mogła już nic zrobić, nie mogła przywrócić mu życia.

- Proszę cię, przestań – odezwał się jakiś błagający męski głos.

Dziewczyna wytarła przestraszone oczy i rozejrzał się po pokoju. W środku nie było nikogo. Drzwi były zamknięte, a była pewna, że głos nie pochodził zza nich.

- Mnie tez wyrywa to serce, że on nie żyje i wybacz, że to mówię, ale twoje łzy mogą zniszczyć papier.

Spojrzała na arkusz kartek i zaraz przetarła miniaturowe kałuże rękawem. Głos pochodził tuż spod jej nosa. Odruchowo spojrzała pod stół. Nie było tam nikogo.

- Kim jesteś? – zapytała, na moment zapominając o stracie.

- Znasz mnie bardzo dobrze. Byłaś ze mną w trakcie mej podróży – przekonywał głos. – Jestem Malamir.

- Jesteś tą postacią z książki?

- Tak. Leon… on mnie stworzył – przyznał ze smutkiem. – Jeżeli nie wierzysz, to otwórz książkę.

Dziewczyna chwyciła za parę kartek i przerzuciła je, otwierając na początku siódmego rozdziału pod tytułem „Oblężenie Karawaid”.

- Po prostu chwilę zaczekaj – znów odezwał się głos.

Już miała zapytać, na co ma czekać, kiedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Litery zaczęły drgać - najpierw nieznacznie, potem silniej, aż wyrwały się ze swoich miejsc. Wyrazy rozsypały się kiedy znaki zaczęły maszerować w kółko jak stado mrówek. Z tytułu nie pozostało już ani śladu. Każda jego część szła oddzielną drogą. Kropki prześcigały się razem z przecinkami, A plątało się z W, a Z zazębiało z co drugim S. Potem to wszystko zaczęło wirować coraz szybciej i szybciej jak woda w wannie, z której wyciągnięto korek. Czerń druku przybrała różne kolory. Barwy migały, jakby próbowały ustawić się w tęczowym porządku, ale nie mogąc dojść między sobą do ładu i składu. W końcu litery zaczęły zwalniać i przybierać różne, określone kształty, aż w końcu przed twarzą Weroniki utworzył się obraz, nie malowany, ale jakby patrzyła na inny świat przez dziurę wydartą w środku książki.

Nie odezwała się ani słowem wpatrzona w widok, który dotychczas istniał tylko w jej wyobraźni. Był to rycerz, taki sam jak pamiętała go z opisu z bitw nad Mleczną Rzeką, kiedy bronił się przed swoimi braćmi. Siedział na karym koniu, swoim wiernym ogierze - Burzy. Był w zbroi pokrytej brązową skórą, dekorowaną płytkami w kształcie jeleni. Lewą ręką trzymał lejce, natomiast w prawej długą lancę z blado czerwoną chorągwią i jakimiś znakami, których niedowidziała, ale o których wiedziała z książki, że były to pierwsze litery słów rycerskiej modlitwy. Chorągiew ta powiewała na słabym wietrze. Malamir patrzył na dzewczynę ze wzgórza, mając za sobą czerniącą się armię piechurów.

- Ale jak to możliwe? – zapytała, obejmując brzegi arkusza powieści.

- Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Być może dlatego, że wyobraźnia dawała mu nadzieję.

Weronika nieco przestraszona zamknęła z mocą strony i odskoczyła od stołu. Czy to był jakiś rodzaj magii? Cudu? Ten człowiek, o którego przygodach czytała, był teraz żywy, choć nadal dzieliła ich dziwna granica papieru.

Chciała przez moment spalić druk, pozbyć się go. Ta cała sprawa ją przerastała, ale przecież było to dzieło Leona. Nie mogła tak po prostu go zniszczyć.

Ponownie usiadła i otworzyła książkę na tej samej stronie.

- Nie musisz się mnie bać – zaczął wojownik. – Jestem Malamir z…

- Jak on to zrobił? – przerwała mu dziewczyna. – Jak on sprawił, że to wszystko… że mogę cię naprawdę widzieć i z tobą rozmawiać.

- Po prostu zaczął pisać – odpowiedział krótko. – Wiesz, że byłaś jego natchnieniem?

- Ja? – Wyrwało ją to z toku myślenia.

- Tak. Był w tobie zakochany.

Weronika podniosła głowę i znów poczuła, że żal ściska jej gardło, ale powstrzymała się od płaczu.

- I źle na tym skończył – rzekła z przebijającym się w głosie wzruszeniem.

- Nie patrz tak na to – odpowiedział pocieszająco. – Przegrywając, tak naprawdę wygrał. Postawił się, nie uciekł, przezwyciężył strach, który go więził. To było dla niego najważniejsze. Nie mógł tylko przewidzieć, że to się tak skończy.

- Być może to jeszcze nie koniec – rzuciła i pobiegła do swojej półki. Przez parę chwil szukała czegoś. Szperała między książkami, w końcu zaczęła kolejno zrzucać je z półki dopóki nie wyciągnęła turkusowo pomarańczowego zeszytu ze skorupą ślimaka na okładce. Przerzuciła książkę kilkadziesiąt stron do przodu, a następnie wzięła długopis i ze łzami spływającymi jej po policzkach zaczęła coś pisać, spoglądając raz to na powieść, to na puste kartki zeszytu.

- Co robisz? – zapytał Malamir.

- Piszę.

A tymczasem spod końcówki jej długopisu sypały się kolejne zdania: „Malamir jechał przez las usiany niebezpieczeństwami. Czarny jak otchłań ogier gnał niczym wiatr na stepach albo strzała wystrzelona z łuku…”

 

*

 

Leon siedział w swoim pokoju przy biurku. Przed sobą miał swój stary zeszyt, w którym od wielu miesięcy pisał powieść, dzieło swojego życia. Musiało być ono dopracowane co do ostatniej kropki. Każde zdanie miało mieć w sobie czar, by czytelnik mógł zagłębić się w wyśniony świat.

- Znów jestem w swoim pokoju? – zastanowił się przez moment.

Młody pisarz spojrzał w górę, tam gdzie zwykle nad głową był biały sufit. Zobaczył tam coś, czego się nie spodziewał.

- Weronika?

 

Koniec

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • alfonsyna 21.11.2015
    No proszę, świetny, pomysłowy, wielopoziomowy tekst :) Rada na początek: lepiej by było zapewne, gdybyś wrzucił to "na raty", np. każdy rozdział osobno, bowiem wiem z doświadczenia, że ludzie, widząc, że jest dużo tekstu naraz, mogą się zniechęcać do czytania, a szkoda, żeby tak było :) Ja się cieszę, że przeczytałam, bo widzę, że i pomysł interesujący, i wykonanie na wysokim poziomie. Prawie w ogóle nie ma błędów, jedynie jakieś sporadyczne literówki, no i trochę czasem brakuje przecinków, choćby przed "co", "gdy", "żeby", "kiedy" itd., no i przed imionami lub innymi określeniami bezpośrednimi w dialogach, np. "Nie udawaj(,) szmaciarzu", "kocham cię(,) złotko", "Ja ci dam metry(,) debilu".
    Literówki:
    "a z nią mróz i śnieżyce" - niepotrzebny enter się wkradł
    "Chodziło oto" - o to
    "Zegarek wskazywał druga w nocy" - drugą
    "wyrwał spor kawał mięsa" - spory
    "by w końcu wyjść na kolną przestrzeń" - nie miało być raczej na wolną przestrzeń?
    "Sam(,) stary(,) widziałem" - "stary" należy oddzielić przecinkami, albowiem jest to wtrącenie
    "ale zakończenia" - zakończenie
    "Jeszcze bardziej zdziwiła się ," - niepotrzebna spacja między "się" a przecinkiem
    "mam iść czy nieść" - chyba miało być "iść czy nie iść"
    "Widziałam twój występ" - widziałem
    "Nie raz" - nieraz
    "jedynie czerwona rękę" - czerwoną
    "ot ej godzinie" - o tej godzinie
    "nikt nie przyszedł pomocą" - z pomocą
    "byłe teraz żywy" - był
    To tyle, czyli niewiele, a i tak zapewne to wynik przypadku, także zasłużyłeś na 5, bo ani technicznie, ani treściowo nie mogę nic złego zarzucić. Pozdrawiam i życzę dalszej weny i rozwoju :)
  • Artman 22.11.2015
    Twój komentarz jet dla mnie cenniejszy niż złoto, szczególnie, że to już czwarty taki portal, na który wrzucam to opowiadanie, a to jest pierwsza opinia o nim. Także dziękuję za cierpliwość przy czytaniu oraz ocenę. Jeżeli chodzi o dzielenie opowiadania na kilka publikacji, to przeszło mi to przez głowę, ale chciałem, żeby było spójne. Podane konkretnie w całości, bez zbędnego czekania na następne części. Chciałem stworzyć umowę z czytelnikiem, cierpliwość za ciekawe opowiadanie i fabułę, ale najwyraźniej zawiodłem przy wstępie, bo był za mało wciągający, żeby czytelnik się nie oderwał.
    Za wszelkie błędy w tekście bardzo przepraszam, poprawię je w miarę możliwości.
    Polecam się i pozdrawiam, Artman.
  • alfonsyna 22.11.2015
    Niekoniecznie nie wciągnęło, może po prostu ludzie czytają, ale nie zostawiają po sobie komentarzy, co też się zdarza. Ja także mam tendencję do zamieszczania przydługich tekstów, również przez wzgląd na spójność historii, także rozumiem Twój punkt widzenia. Miło mi, że akurat na mnie padło z tą pierwszą opinią, jeśli opublikujesz coś jeszcze, zapewne również chętnie przeczytam :)
  • Lucinda 22.11.2015
    Dotarłam do końca i cieszę się, że tekst nie został podzielony. Wczoraj miałam przeczytać, ale niestety odłożyłam to z braku czasu, dzisiaj w sumie nie powiem, żebym miała go więcej, ale jak już zaczęłam, to nie mogłam przerwać. Z każdym zdaniem coraz bardziej zagłębiałam się w tą historię i było mi strasznie przykro, gdy Leon umarł. Dzięki temu, że tekst był w całości, łatwiej było mi się wczuć i do końca przeżywać te wszystkie zdarzenia, aż do nadejścia końca i katharsis:) Opowiadanie jest naprawdę świetnie napisane, lekko, przyjemnie i już nie mogę się doczekać, co pokażesz w następnych swoich tekstach. Podoba mi się twój styl. Jeśli chodzi o błędy, to chyba nie będę wypisywać każdego przypadku, bo wyszłoby z tego coś naprawdę potężnego, ale to głównie interpunkcja. Postaram się więc umieścić tu przykłady, przynajmniej tam, gdzie się da, czyli obowiązuje jakaś zasada.
    ,,gnał niczym wiatr na stepach, albo strzała wystrzelona z łuku" - nie stawia się przecinka przed ,,albo". Często Ci się to zdarzało, a to błąd (zdanie współrzędne rozłączne);
    ,,nie oznaczał, że nie mogli go zranić, czy zabić" - przed ,,czy" nie stawia się przecinka, chyba że powtarza się w jednym zdaniu lub rozpoczyna wyrażenie wtrącone albo następuje bezpośrednio po nim;
    ,,bom głodny, jak olbrzym z żołądkiem zamiast jaj" - w porównaniach nie stosuje się przecinka przed ,,jak", tym bardziej, że nie występuje w tej drugiej części orzeczenie;
    Mniej więcej pośrodku między podnóżem, a szczytem (przecinek) jakiś szalony architekt zbudował z czerwonej cegły zamkowe mury" - jeśli piszesz, że coś jest pomiędzy czymś a czymś, przecinka nie stawiasz;
    ,,obejrzał w około w poszukiwaniu źródła dźwięku" - ,,wokoło";
    ,, I w tym momencie kiedy to mówił (przecinek) wydarzyło się coś niespodziewanego. " - zdania składniowe;
    by dotrzeć na księżyc (przecinek) jeżeli tylko tam miałoby się to wydarzyć. " - to co wyżej;
    Dzięki nieobecności pani Angeliki „Wyciągamy-karteczki” Kowalczyk (przecinek) Leon zamiast uczyć się matematyki, mógł „skręcać” kolejny rozdział na ostatniej lekcji";
    ,,zabił nie jedną sarnę" - ,,niejedną", oddzielnie pisze się np. ,,nie jedną, ale dwie";
    ,,krzyknął by go wypuszczono" - tu również chodzi o zdania składniowe, w takich sytuacjach przecinek praktycznie zawsze występuje przed ,,by";
    puścił ścianę, którą trzymał wcześniej kurczowo (przecinek) pochylił się i sprawy potoczyły się lawinowo.";
    piosenki (przecinek) jakie wykonywali były w pewnym stopniu odzwierciedleniem tego, kim są" - przed ,,jaki", ,,jak", ,,jakie" itp. również często występują przecinki oddzielające zdania składniowe;
    ,, Mimo, że z tak dużej odległości Leon nie dostrzegał wyraźnie rysów jej twarzy, wiedział jak wyglądają" - ,,mimo że", ,,pomimo że", ,,chyba że" itp. w takich przypadka nie pisze się przed ,,że" przecinka;
    ,,zdążył powiedzieć (przecinek) nim tłum go zagłuszył";
    ,,Z niemały trudem przemieszczał się wciąż naprzód " - ,,niemałym" - ,,nie" z przymiotnikami pisze się oddzielnie;
    ,,pomiędzy innymi artystami orz wszystkimi tymi, którzy zbijali stres gratulacjami" - ,,oraz";
    ,,żeby mi ktoś powiedział (przecinek) jak mam napisać ostatni rozdział " - tu przecinek przed ,,jak", bo oddziela zdania składniowe;
    ,,Rozpływała się ze szczęścia i śmiała (przecinek) czytając wersy o Malamirze i jego ukochanej Justynie";
    ,,Przed sobą miał egzemplarz „Romea i Julii” (przecinek) który czytał z nudów";
    ,,napisanie kolejnego słowa było ciężkie jak orka w polu (przecinek) wolał oddawać się czytaniu starych książek.";
    ,,dopóki nie pozna opinii koleżanki na ten temat (przecinek) nie będzie mógł nakreślić ani jednej litery więcej";
    ,,z tego co słyszał i widział (przecinek) nie było między nimi miłości";
    ,, Zawsze, kiedy go spotykał sam na sam (przecinek) Eryk w jakiś sposób starał się przypomnieć mu, że jest nikim. " - przecinek przed ,,kiedy" oddziela zdania składniowe lub wyrażenia wtrącone. Tu żadna z tych sytuacji nie występuje, więc bez przecinka;
    ,,mówiąc to (przecinek) walnął go prawym prostym";
    ,,Zabiję cię (przecinek) jeżeli jej nie zostawisz w spokoju";
    ,,Widział jedynie czerwoną rękę z ostrzem (przecinek) wędrującą jeszcze parę razy ku jego piersi i brzuchowi";
    ,,nie mógł skojarzyć (przecinek) czym ona jest";
    ,,jeszcze niedawno pojawił się w progu jej domu (przecinek) leżał teraz tam ";
    ,,Kiedy zakryto dół płytą (przecinek) chciała krzyknąć";
    ,,Wszystko co po nim pozostanie (przecinek) to tylko ten nieruchomy nagrobek, który będzie tu stał nieruchomo do końca świata." - przed ,,to" zazwyczaj stawia się przecinek, poza tym chodziło mi tu o powtórzenie ,,nieruchomy";
    ,,Kiedy wywieziono trumnę z kościoła (przecinek) w procesji na cmentarz szła wielka masa ludzi.";
    ,,zadał pytanie jeden z nich (w) trakcie długiego przesłuchania.";
    ,,Z drugiej strony jeżeli chodziło o śmierć jej kolegi (przecinek) musiała powiedzieć prawdę.";
    ,,Czując wielką mieszaninę złości i smutku w sercu (przecinek) na nowo otworzyła pierwszą stronę „Honoru i odwagi”";
    ,,Już miała zapytać (przecinek) na co ma czekać";
    ,,żal (ś)ciska jej gardło".
    Starałam się nie powtarzać również zasad, które wypisała alfonsyna, ale komentarz i tak wyszedł wyjątkowo długi, jednak to wynik również długości tekstu. Mam nadzieję, że nie będziesz miał mi tego za złe. Większość braków przecinków, to te, które powinny oddzielać zdania składniowe. Tu najlepszym sposobem jest liczyć orzeczenia (każde powinno być oddzielone). Nie przedłużam już i po prostu zostawiam zasłużone 5:)
  • Artman 23.11.2015
    Bardzo dziękuję za poświęcony czas i komentarz. Oczywiście nie mam za złe, że jest tak długi - wręcz przeciwnie, lubię długie komentarze. Nawet, jeżeli są długie przez ilość błędów jakie popełniłem :) Interpunkcja to jednak moja pięta achillesowa. Będę musiał zwracać większą uwagę na przecinki i jakoś się podszkolić w temacie.
    Polecam się i pozdrawiam, Artman.
  • średnio mi się spodobał , ale tak po za tym wszystko ok

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania