Szaman z GRYFU

Jan Juliusz Pick Szaman z Gryfu

 

Sposób na zdrowie człowieka

- od lekarzy z daleka!

 

Skwarne sierpniowe popołudnie, połowy lat osiemdziesiątych, tego dnia było wyjątkowo dokuczliwe. Każdy nieomalże zamustrowany wtedy na tym statku rybak, marzył o jakiejś pięknej nadmorskiej plaży, bądź wczasach nad jeziorem a może i w górach. Od Nabrzeża Bułgarskiego, rodzimego portu Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w szczecińskim porcie odcumował, dowodzony przez doskonałego rybaka i Kapitana Żeglugi Wielkiej rybołówstwa morskiego Lechistana Tarnowieckiego, trawler-przetwórnia m/t Bogar /ca 2500 BRT/. Nagrzane sierpniowym upałem blachy pokładów, nadbudówek, a także relingi i zejściówki statku, parzyły niemiłosiernie rybaków żegnających ukochany gród u ujścia Odry, lecz oni z pokładów nie schodzili. Pomimo skwaru stali na pokładach, jakby salutując ukochanemu miastu, pozostawianemu za rufą ich motorowca na długie, bardzo długie miesiące.

Parada trawlera po portowych kanałach nie trwała długo. Jeszcze przez chwil kilka z lewej burty statku dojrzeć można było panoramę Wałów Chrobrego z reprezentacyjnym w Szczecinie nabrzeżem i cumującym tam olbrzymim pełnomorskim statkiem handlowym rodzimego szczecińskiego armatora. Przez oka mgnienie ukazał się Kapitanat Portu Szczecin wraz z cumującymi tam małymi stateczkami wycieczkowymi białej floty. Później z tej samej burty dostrzec można było nabrzeża wyposażeniowe i olbrzymie pochylnie z segmentami lub gotowymi już do wodowania kadłubami statków budowanych w Szczecińskiej Stoczni im. A. Warskiego.

Po kilkunastu minutach, z prawej burty trawlera, ukazały się keje oblężone przez statki remontowane w Stoczni Remontowej „Gryfia”. Dalej, paradował nasz Bogar wzdłuż nabrzeży portowych usytuowanych na rzece Odrze. Rodzime nabrzeże PPDiUR”GRYF” Oko-Cal zwane później MAK i dalej z lewej burty mijał nabrzeża Stoczni Jachtowej im L. Teligi. Wieżę Bismarka z antenami radiotelefonów UKF rodzimej radiostacji „Szczecin-Radio” i osnutą gęstymi chmurami białej pary oraz na czarno dymiącą Hutę Szczecin, a potem osnute równie gęstą chmurą dymów i charakterystycznym smrodkiem Zakłady Chemiczne Police. Za rufą trawlera zostawały codzienne troski i radości, rodziny, domy, i bezpieczny, przytulny, ukochany port. Wreszcie miasto skryło się za horyzontem a rybacy zeszli z pokładów i schronili się przed upałem, w dobrze klimatyzowanych kabinach. Przelot Przekopem Mielejskim i Zalewem Szczecińskim do Świnoujścia trwał blisko 4 godziny. Po wpłynięciu trawlera w kanał wyjściowy ze Świnoujścia zakrzywiony tak jakby wypływające statki do Niemiec chciał skierować, wszyscy wolni od wacht rybacy, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ponownie wyszli z kabin. Niczym na wojskowej paradzie, stali na rozpalonych słońcem pokładach penetrując lornetkami falochron a w dalszej perspektywie piaszczystą plażę. Wyraźnie usiłowali coś tam wypatrzyć. Może jakąś cudowną Rusałkę? Niestety, odległość statku od piaszczystych plaż Świnoujścia i mrowie zażywających tam kąpieli słonecznej wczasowiczów, uniemożliwiały podziwianie urody skromnie ubranych piękności. A lato tego roku było wyjątkowo łaskawe, jak dla wczasowiczów tak i plażowiczów, ale nie dla rybaków wyruszających w rejs na drugą półkulę naszego globu.

Po zdaniu pilota i po skalibrowaniu przez kalibratorów z Morskiej Obsługi Radiowej Statków statkowego radionamiernika oraz po dokonaniu dewiacji kompasu magnetycznego, pożeglowali na zachód, przez Kanał Kiloński, Morze Północne, Ocean Atlantycki, w kierunku Kanału Panamskiego i dalej na Pacyfik, aż na łowiska WOC (Washington. Oregon. California.). Minęły trzy tygodnie monotonnej i w miarę spokojnej podróży. Na statku, jak w każdym rejsie, powoli zaczęły zawiązywać się pierwsze przyjaźnie. Mozolnie połykając morskie mile, trawler nasz zbliżał się do archipelagu wysp karaibskich. Towarzyszące im podczas tej drogi, gorące upalne lato, tu zmieniło się w prawdziwe piekło. Na zewnątrz nadbudówek statku, niczego nie można było dotknąć gołą ręką. Przejście bosą stopą po zewnętrznych pokładach trawlera, nie było możliwe. Mokre i gorące powietrze utrudniało normalne oddychanie a chwilami wręcz nie do wytrzymania było. Klimatyzacja na niewiele się zdawała.

W takich piekielnych warunkach panujących w tym rejonie, statek i załogę zaatakował wcześniej zapowiadany przez radiostacje brzegowe, tropikalny sztorm. Jak zawsze podczas sztormu, tak i teraz, dla bezpieczeństwa statku i załogi, wszystkie zewnętrzne wodoszczelne drzwi na głucho zostały zamknięte. W jednej chwili na statku zrobiło się duszno i mokro. Sufity, szoty i podłogi pokryły się kroplami wody. Rybacy poczuli się teraz, jak te przysłowiowe sardynki w puszce. Od ósmej rano po śniadaniu objąłem wachtę w mojej radiostacji. Wyłączyłem automatyczny odbiornik sygnałów alarmowych i włączywszy odbiornik awaryjny wygodnie zasiadłem w fotelu. Drugi fotelu zajął mój asystent R/O Bogdan. W odbiorniku radiowym nasłuchiwaliśmy częstotliwości 500 kHz zarezerwowanej dla wywołań w niebezpieczeństwie za pomocą alfabetu Morse’a.

Czuwaliśmy, by ewentualnie wzywający na Morzu Karaibskim pomocy marynarz lub rybak został wysłuchany i w miarę naszych możliwości uratowany. Na szczęście na falach eteru było spokojnie, za to wokół trawlera rozpętało się istne piekło. Nagle zerwał się wicher o potwornej sile i rozpoczął mozolną pracę huśtania ogromnych mas wody. Po rozkołysaniu jej do odpowiednich gabarytów, rozpoczął ów wiatr jeszcze cięższą pracę, polegającą na porywaniu wody z wierzchołków fal. Gdy osiągnął zamierzony efekt, to wokół statku, prócz białej piany, już nic nie było widać. Rozkołysy i potężne uderzenia fal o statek stały się nie do zniesienia. Początkowo męczyliśmy się w fotelach radiostacji, przytwierdzonych specjalnymi kotwami do podłogi, i czuliśmy się jakbyśmy brali udział w amerykańskim rodeo. Wsłuchując się w piski, trzaski, chrobotanie trących się o siebie elementów wyposażenia statku, balansowaliśmy swoimi ciałami potężne przechyły statku, niczym kowboje na rozhasanych bykach.

Podczas kolejnego spotkania statku z potężną atlantycką falą maszyna do pisania, dotychczas spokojnie stojąca w radiostacji na biurku, uniosła się aż pod sam sufit i szybując błyskawicznie lotem koszącym pod sufitem w kierunku wyjścia z pomieszczenia, po spotkaniu z drzwiami, tamże rozsypała się na drobne kawałki. Po kilku godzinach byłem już na tyle umęczony, że zamieniłem fotel w radiostacji na kanapkę w mojej kabinie, gdzie z dodatkowo zamontowanych głośników nadal mogłem nasłuchiwać ewentualnych wywołań statków będących w niebezpieczeństwie. Równocześnie i Bogdan, Asystent R/O, obwieszczając, chyba sobie samemu, dla mnie coś niezrozumiałego, także „ulotnił” się z radiostacji. Opuszczając radiostację, jako dodatkowe zabezpieczenie, włączyłem automatyczny odbiornik sygnałów alarmowych. Kapitan od kilku godzin mostku nie opuszczał. Przysiadłem w swojej kabinie na kanapie. Zainstalowana ona była prostopadle do osi statku. Łudząc się, że na osi statku przechyły mogą być mniej dokuczliwe, położyłem się na niej. Jednak ponad trzydziesto stopniowe przechyły statku na burty i tu nie pozwalały mojemu ciału na odrobinę odpoczynku i utrzymanie w miarę normalnej pozycji. Leżąc na tej kanapie, raz nieomalże stałem na nogach, a potem odwrotnie, na głowie. Spocona skóra mocno przylegała do obitej dermą kanapki. Gdy statek kładł się na burtę, czułem, że ciało moje przemieszcza się, zupełnie jak zboże, w niewypełnionym do końca worku. Chwilami wydawało mi się, że czegoś mam za dużo. Bardzo intensywnie pracowała moja wyobraźnia. Gdy leżąc, stałem na nogach wydawało mi się, że cała za duża w stosunku do mojej postury skóra zbiera się na mym karku, a męskie przyrodzenie, jakaś siła wciska mi pod mój własny tyłek. Gdy leżąc, stałem na głowie podświadomie czułem pod swoim tyłkiem jakby całą zrolowaną z pleców skórę, i znów wydawało mi się, że nos z wąsami mam na czole, a oczy gdzieś u sklepienia czaszki. Rozkołys statku był tak dokuczliwy, że nie mogłem na tej kozetce wytrzymać, więc po chwili zasztauowałem się w koi.

Zbytniej ulgi to nie przyniosło, ale lokując się w pościeli, chociaż skóra odzyskała swa naturalną więź z resztą ciała. Pilnie nasłuchiwałem, jak mój dzielny trawler walczy z huraganowym tropikalnym sztormem. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że każde cykliczne zderzenie statku z rozjuszoną atlantycką falą wyzwala efekty akustyczne, nieomalże takie same, jakie wywołuje zderzenie z drzewem poruszający się z małą prędkością pojazd lądowy. Wszystko wewnątrz i na zewnątrz statku dostawało konwulsji. Dziób zapadał się w morską kipiel i odczuwałem gwałtowne wstrząsy, sprawiające wrażenie takie, jakby wszystkie wystające ponad pokład maszty, nadbudówki i kominy chciały oderwać się od kadłuba statku. Gdy dziób wbijał się w morską topiel, to śruba napędowa trawlera, wyskakując z wody, pozbawiona swego naturalnego oporu, gwałtownie mieliła powietrze ponad falami, potęgując niepokojące wibracje całego statku. Kilka razy uderzenie fali było tak potężne, że jakaś potworna siła niczym pocisk w katapulty wyrzucała mnie z koi na podłogę. Za każdym potężnym uderzeniem fali przez długie minuty z nieukrywanym niepokojem rybacy oczekiwali na wyrwanie się dziobu z morskiej topieli i powrót „kaszlaka” do normalnej pracy. W międzyczasie wszystko trzeszczało a szafki jakoś szczególnie drażniąco piszczały. Coś tam w nich się przewalało. Dzwoniły jakieś szklane naczynia, może buteleczki, może flakoniki z perfumami. Książki na pułkach jakby ożyły i niemiłosiernie trzaskały o siebie i o szoty. W szufladach również coś piszczało, skrzypiało, coś się hałaśliwie przesuwało. Było to prawdziwe przysłowiowe „niedźwiedzie mięso”. Zmagania moje oraz statku z żywiołem zakłócił mi dzwonek telefonu.

- Radio! Mówi Kapitan! Był tu u mnie na mostku Starszy Mechanik i zameldował, że jego asystent jest bardzo chory. Musisz tam zajrzeć!

- Master! – zrzędziłem - ja sam ledwo tu żyję. Mego Asystenta od obiadu nie widziałem. No, ale powiedz mi Master, co temu Asowi się stało?

- Nie wiem! Zadzwoń do Chiefa, to ci powie!

- O.K! Master! Już dzwonię! – odrzekłem i zadzwoniłem do Chiefa Mechanika.

- Paa..anie! To pan nic nie wie!. Myślałem, że na statku nie ma tajemnic i nic się nie uchowa. Słuchaj pan! Ten asior to dobry mechanik, tylko trudno powiedzieć, jaki to z niego marynarz. Jeszcze w szczecińskim porcie, tuż po rzuceniu cum, ten mój Asystent Maszynowy natychmiast zachorował na morską chorobę. Jeszcze nie kiwało statkiem, a on już rzygał! Jakiś taki delikatny ten chłopak! I tak było do tej pory, chorował sobie spokojnie. Jadł....! - rzygał. Spał! - rzygał. Wachtował! - rzygał, ale tak, poza tym drobnym mankamentem, to dzielnie się trzymał. Już myślałem, że gdy miniemy Ocean Atlantycki, to wszystko będzie dobrze, aż tu masz babo placek! Cholerny sztorm! A to, co się z nim teraz dzieje, to już nie przelewki. Zielony chłop, niczym liść sałaty i teraz już nie ma z nim żadnego kontaktu. Zero chłopa. - zakończył relację Chief.

- OK! Chif zajrzę do niego!

Zszedłem do kabiny chorego. Łatwo powiedzieć „zszedłem” Schodząc po schodach miałem wrażenie, że naraz unoszę się w powietrzu niczym piórko, a pokładu i schodów po moimi nogami nie ma. Rękoma natomiast, mocno trzymać się musiałem poręczy zamocowanych na szotach wzdłuż korytarzy i schodni, by nie werżnąć głową w sufit a w chwilę potem, jakaś potworna siła wbijała mnie w pokład z taką mocą, że kolana uginały się, jakby dźwigały, co najmniej tonową masę. Skóra na łokciach, którą w celu utrzymania równowagi niczym „ręcznym hamulcem” zapierałem się o mokre szoty, była otarta prawie do kości i niemiłosiernie piekła.

Kabina Asystenta maszynowego zlokalizowana była 3 piętra poniżej radiostacji. Na korytarzach było potwornie duszno, gdyż zawsze i na każdym statku w czasie sztormu, wszystkie drzwi są hermetycznie zamknięte. Na moje pukanie do drzwi kabiny Asystenta Maszynowego nikt nie reagował. Nie czekając na zaproszenie otworzyłem je sam. Asystent leżał w koi. Skóra na jego twarzy i rękach faktycznie miała kolor zielonkawo-żółty. W maleńkiej i ciasnej kabince pełno było wymiocin. Fetor nie był do wytrzymania. Od żołądka po gardło moje przeszły dziwne skurcze. Za żadne skarby nie byłem w stanie ich opanować. Zacząłem się dusić. Kasłać! Łzy napłynęły mi do oczu. Nie zważając na przechyły, ciążenia i inne przeciwności w chodzeniu po statku podczas sztormu, niczym olimpijski sprinter, wybiegłem z kabinki a trzy kondygnacje do drzwi wyjściowych na pokład szalupowy nieomal przefrunąłem. Błyskawicznie otworzyłem wodoszczelne drzwi i obficie złożyłem Neptunowi należny mu hołd. Świeże powietrze oraz nie planowana słona kąpiel zrobiły swoje. Poczułem się dużo lepiej. Konsekwentnie dotarłem do radiostacji i tu nalałem i szybko jednym haustem wypiłem setkę czystego spirytusu. Samopoczucie moje błyskawicznie poprawiło się. Huraganowy sztorm w dalszym ciągu niczym maleńką łupinką miotał potężnym oceanicznym trawlerem. Podniosłem słuchawkę telefonu i zadzwoniłem do Starszego Mechanika.

- Chifie, byłem u tego asiora! Długo nie wytrzymałem. Ledwie zdążyłem wyskoczyć na pokład. Strzeliłem takiego pawia, że hej! Trzeba chłopaka wyciągnąć z kabiny, bo on się tam udusi.

- No to, co robimy? - spytał Chief.

- Zorganizuj pan kilku sprawnych, silniejszych i odpornych na ten cholerny fetor chłopów. Niech go wyniosą na górę, do mesy. Tam jest więcej świeżego powietrza. Ja do mesy zaraz dotrę – instruowałem Starszego Mechanika.

Po chwili zszedłem do mesy oficerskiej. Pacjent mój już tu czekał, siedząc o własnych siłach w foteliku. Stało przy nim plastykowe wiaderko, co nieco (wiadomo czym) wypełnione, a na szyi wisiał duży ręcznik frotte. Wyraźnie widać było, że zmiana pomieszczenia oraz świeższe tu powietrze, pozytywnie wpłynęły na poprawę jego samopoczucia. Ucieszyłem się, że z pacjentem będzie można normalnie rozmawiać.

- No i jak się pan czuje? – spytałem.

- Ledwo żyję, panie radio! Nic mi nie pomaga! Nawet Avio Marin!

- A od jak dawna pan pływa?

- W tym roku zakończyłem edukację na Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie.

- A podczas studiów na WSM-ce, nie miał pan praktyk na statkach? Czyżby to był pierwszy pana kontakt z morzem?

- Miałem, miałem! Miałem praktyki i na statkach szkolnych i na statkach floty handlowej, ale jak pamięcią sięgnę zawsze rzygałem zupełnie jak ten przysłowiowy kot.

- A czy pija pan alkohol? – znienacka spytałem.

- No wie pan, radio! W rozsądnych ilościach i okazjonalnie! To, czemu nie? Nie odmawiam! Kieliszek! No może dwa! Ale tak bez okazji i na zawołanie? Nie! Tak, to ja nie piję!

- To dobrze, panie as! To dobrze! Bo już się bałem, że jesteś pan absolutnym abstynentem, albo jeszcze gorzej, bo uczulonyś pan jesteś na alkohol. Bo wiesz pan? Muszę panu uświadomić przykry fakt, że żaden z Radio Oficerów w polskim rybołówstwie dalekomorskim, absolutnie nie jest przygotowany do profesjonalnego leczenia ludzi na morzu. Nawet podstawowego przeszkolenia medycznego nie wszyscy tu przeszliśmy! A armatorzy, obowiązek leczenia rybaków, prawem Kaduka, nam narzucili! Ale nie martw się pan! Z pewnością pana wyleczę! O takich metodach leczenia, jakie ja stosuję, to nawet dyplomowani lekarze nauk medycznych nie słyszeli! A ja? Owszem! Tak! – rozgadałem się lekko rozochocony, wypitą niedawno setką spirytusu. - Kiedyś! Dawno, dawno temu, gdy pływałem jeszcze na parowcach, przypadkowo podsłuchałem opowieści starych rybaków, którzy zaraz po zakończeniu II Wojny Światowej razem z Holendrami na kutrach pływali. Opowiadali ci rybacy, że prócz nauki fachu, nauczyli ich Holendrzy wielu dobrych i praktycznych rzeczy związanych z tym naszym ciężkim zawodem. A taki jeden, stary rybak, wspominał o specjalnym holenderskim eliksirze, mającym szerokie zastosowanie w morskiej ale rybackiej medycynie i między innymi bardzo skutecznie leczącym objawy morskiej choroby. Zapamiętałem jego skład. Kiedy było mi ciężko, zawsze do tego sięgałem i już nie raz tę miksturę wypróbowałem. To dobre holenderskie lekarstwo. Już nie jednego chłopa na nogi postawiło. Jeśli dotychczas zażywane przez pana lekarstwa nie pomogły, to ja myślę, że po prostu wypróbujemy ten holenderski specyfik. Na tym statku, jedynie ja znam skład tego medykamentu. A ponieważ jest on z dodatkiem spirytusu, to właśnie dlatego, ale to tylko tak profilaktycznie spytałem, czy niby nie jest pan uczulony na jego działanie.

- Dobrze! Niech pan mi da to lekarstwo, bo na dłuższą metę to chyba nie wytrzymam i tu, na tym statku wam wykorkuję.

- Fajno. Niech pan zaczeka na mnie, tu w mesie. Ja ze swych szpargałów wyciągnę receptę i w szpitaliku przygotuję tą miksturę.

- O.K! Panie Radio. Zaczekam tutaj.

Szybko udałem się do szpitalika i z apteczki wyjąłem półlitrową butelkę spirytusu. Nieomalże ćwierć jej zawartości przelałem do ciemnej butelki. Dolałem kilkadziesiąt kropel kropli Waleriany i kropli miętowych oraz łyżeczkę do herbaty rozcieńczonego w spirytusie propolisu.

„Prawda jest taka! – mamrotałem przy tym – że naszym rybakom chorującym na morską chorobę, „nauczyciele” holenderscy wlewali w gardła nawet wbrew ich woli czysty spirytus. Ale ja takiego działanie podjąć się nie mogę, bo praktycznie jestem sam, no i mogę chłopu, nie daj Boże, jakąś krzywdę zrobić, a podejrzewam, że mój chory dobrowolnie, czystego spirytusu nie będzie chciał pić, więc dla zakamuflowania prawdziwego smaku te nieszkodliwe dla zdrowia lekarstwa dodam” - koncypowałem.

- Boże, ależ to pali! – wykrztusił Asystent Maszynowy, gdy po wypiciu setki spirytusu, złapał już pierwszy oddech.

W chwilę potem, niemiłosiernie jęcząc, wymęczył do wiadra „cienkiego” pawika. Słysząc i widząc jego męki i jęki, jak oparzony, ponownie wyskoczyłem z mesy na pokład szalupowy i po raz drugi w dniu dzisiejszym złożyłem hołd Neptunowi. Po chwili wróciłem do mesy. Pacjent mój siedział sobie spokojnie przy stole i z zaciekawieniem oglądał butelkę z „lekarstwem”.

- Panie Radio! Wiesz pan, co? Po raz pierwszy od trzech tygodni poczułem się lepiej. Czy mógłbym dostać jeszcze jedną porcję tego leku?

- Nie ma problemu, panie as! – Uradowany takim obrotem sprawy łatwo się zgodziłem. - Sobie też zaaplikuję, bo teraz, to z kolei mnie się pogorszyło! -

Rozlałem do dwóch szklanek po setce brunatno zielonego płynu. Po wypiciu drugiej porcji mikstury niedawny zielony jak liść sałaty pacjent dostał na twarzy normalnych zdrowych kolorów a po dłuższej chwili przemówił:

- Panie radio. HYP! Radyjko! HYP! Buziuchna! HYP! Kochaniutki! Daj mi kochanieńki je. . .żżdże troszeczkę tego lekarstwa.

- Oo...o! Nie! Tak dobrze to nie będzie. Leku już nie ma. Musiałbym przygotować następną porcję, a to by chwilę potrwało. A w tych sztormowych warunkach, to jest czynność bardzo pracochłonna. Poza tym leków nie wolno przedawkować. A ja widzę, że panu ta holenderska kuracja pomogła. Mnie zresztą też. Tylko niech pan broń Panie Boże, nie idzie do swojej kabiny, bo tam się pan znowu nam rozchoruje. A na razie, to niech pan prześpi się tutaj w mesie, a od jutra do pracy. – instruowałem.

Sztorm tak łatwo nie ustępował. Następnego dnia w radiostacji zadzwonił telefon.

- Radio! Tu starszy mechanik. Wie pan! Cud się wydarzył! Dzisiaj asystent maszynowy normalnie przyszedł do pracy w siłowni i normalnie wykonuje swoje obowiązki, jak gdyby nic! On już jest jakby zdrowy. Wypił, co prawda, do tej pory z pół skrzynki kryniczanki i wódą od niego strasznie zajeżdża, ale tak to zdrowy. Co mu pan dał?

- Co mu dałem? Nic takiego strasznego mu nie dałem! To holenderska miksturka!

- No tak, ale wódą od niego straszliwie zajeżdża! – żalił się Chief.

- Jak leżał i rzygał toś pan narzekał! Teraz dziwisz się pan, że alkoholem od niego zajeżdża. Chifie! Zdecyduj się pan. Albo rybka, albo pipka. Zaaplikowałem mu mojej produkcji lekarstwo. Jest to stara holenderska mikstura i jednym ze składników jest czysty spirytus. I to, dlatego wódą od niego zajeżdża.

- Ach tak! No nie! Nie, nie. Tylko cholerka boję się! Bo podsłuchałem, jak „motorka” wachtowego o wódę podpytywał! Żeby mi tylko ten chłop w następną chorobę nie wpadł, tym razem alkoholową!

- Nie ma obawy, nie wpadnie!

I nie wpadł w żadną chorobę ani alkoholową ani też w morską. Do końca tego rejsu Asystent Maszynowy, zażywając li tylko podczas sztormów, preparowanej przeze mnie holenderskiej mikstury, dzielnie znosił wszelkie rozkołysy statku.

 

****

 

Ząb

 

M/t Bogar minął już archipelag wysp Karaibskich, lecz w dalszym ciągu, gdzieś na wysokości Dominikany walczyliśmy z tym samym tropikalnym sztormem. Kilka dni po sławetnym uleczeniu Asystenta Maszynowego do radiostacji przyszedł jakiś do tej pory nieznany mi członek załogi. Spojrzałem na niego i przeraziłem się.

– Frankensztain! – pomyślałem.- Istny Frankensztain!

W miejscu prawego oka widniała wąska szparka, jakby szrama po cięciu szablą. Obrzęk prawego policzka potwornie zdeformował nos i usta. Był to młody, rosły, prawie dwumetrowego wzrostu, słusznej budowy mężczyzna. Czarna rozpuszczona broda dopełniała obrazu grozy. Pochylił się, otworzył usta i bez zbędnych ceregieli grubym paluchem wskazał mi ząb. Ząb był cały czarny a wokół niego bieliło się obrzękłe dziąsło.

- Jak ja panu pomogę? Przecież ja dentystą nie jestem! Ja w ogóle nie jestem żadnym lekarzem. Dajcie mi wreszcie święty spokój! Ja nie mam żadnych uprawnień, by nawet pierwszej pomocy udzielać! Co wy wszyscy sobie wyobrażacie? Armator na siłę wcisnął mi te obowiązki. Przy tym sztormie to dopiero za siedem dni w porcie będziemy, a teraz od najbliższego lądu dzieli nas jakieś tysiąc metrów – gderając pod nosem, palcem swoim wskazałem pacjentowi morskie dno.

- Błagam! Niechże pan coś zrobi, bo oszaleję!

- A cóż ja tu mogę zrobić!? Idziemy do szpitalika. Tam jest miejsce dla chorych! „Jak ja mu pomogę, toż to cholera tur! Niedźwiedź!” - zastanawiałem się prowadząc chorego do statkowego szpitalika. Na statku nie było lekarza i jako Radio Oficer, regulaminem pracy, byłem zobowiązany do udzielania chorym pomocy. Po drodze, od pacjenta, dowiedziałem się, że jest on członkiem załogi pokładowej. W szpitaliku z apteczki wyjąłem opakowanie Weramidu. Chory ujrzawszy tabletki wyjąkał:

- To świństwo, bezskutecznie już od paru dni żrę!

- No to jak mam ja panu pomóc!? Z takim świństwem jakie ma pan w ustach, w morze się nie wyrusza!- zbeształem chorego.

- Niech pan coś zrobi. Dłużej już nie wytrzymam i nie wiem, co sobie zrobię! – chory groźnie łypnął jedynym okiem.

- Dobra, dobra! Teraz proszę iść do kabiny i położyć się w koi. Na opuchliznę lód proszę przykładać. Resztę już ja załatwię. Muszę powiadomić „Starego” o pana chorobie i zamówię MEDICAL przez „Szczecin - Radio”.

Chory poszedł do kabiny, a ja do Kapitana. Z Kapitanem m/t Bogar Leszkiem Tarnowieckim, temu lat 15, pływaliśmy na parowcu „Szprotawa” i od tego czasu byliśmy ze sobą bardzo zżyci:

- Słuchaj Lechu! Mamy następnego chorego! To jest starszy rybak z pokładu. Ten największy! Marek. Ząb go boli. Prawa górna piątka jest czarna. Twarzy zero. Nie poznałbyś gościa tak opuchł. Wkurzył mnie facet. Żeby z takim „szitem” płynąć w morze, to trzeba nie mieć wyobraźni.

- Teraz nic nie poradzimy! Łącz się ze „Szczecin Radio” a ja powiem bosmankowi żeby go z wacht i pracy na pokładzie zwolnił.

- „Szczecin Radio”, „Szczecin Radio”, „Szczecin Radio” „Bogar” woła!

- „Bogar”, „Bogar”, „Szczecin Radio” odpowiada. Słyszę pana bardzo dobrze, gdzie pan się znajduje?

- Jestem na Karaibach i płyniemy do Kanału Panamskiego.

- Zrozumiałam „Bogar”, ma pan dwunastą kolejkę. Proszę czekać!

- „Szczecin Radio”, „Bogar” odpowiada. Ale ja mam chorego na statku i zamawiam MEDICAL. Proszę o połączenie mnie z lekarzem! Najlepiej ze stomatologiem!

- Dobrze „Bogar”! Zrozumiałam! Już łączę pana z dyżurnym lekarzem! Uwaga statki tu Szczecin-Radio. „Bogar” ma MEDICAL. Pozostałe statki, proszę czekać! - i po chwili w odbiorniku usłyszałem:

- „Bogar”, tu „Szczecin Radio”. Pan Dr Klecha na linii, proszę mówimy!

- Panie doktorze! Mam na burcie chorego! Nazywa się Marek G! Lat 28! Ma opuchniętą twarz! Opuchlizna pochodzi od zęba. Prawa górna piątka. Do najbliższego portu w Panamie mamy tydzień jazdy. Co ja mam robić?

- Panie radio! Z tego opisu wynika, że pacjent ma ropień około wierzchołkowy i wytworzyła się przetoka. Jeśli się tego nie otworzy, to pacjent będzie bardzo cierpiał. Musi pan skalpelem naciąć to miejsce. Po zabiegu proszę podać antybiotyk Debecylinę i doraźnie dodatkowo zimne okłady z lodu. Proszę też zaparzyć szałwię! Chory bardzo często musi robić płukanie jamy ustnej! – notowałem w Dzienniku Radiotelegraficznym polecenia Dr. Klechy.

- Panie doktorze! Muszę się przyznać, że tak jak dla mnie, to bardzo poważny zabieg! Po prostu boję się skalpelem cokolwiek operować. Przecież ja jestem tylko Radio Oficerem, a nie chirurgiem!

- Jeśli nie pan, to ktoś na statku musi to zrobić! – zakończył rozmowę Dr. Klecha.

Zbliżała się pora łączności pomiędzy polskimi statkami, przez Radio Oficerów zwana „giełdą”. Po kilku wywołaniach, nawiązałem łączność z bazą rybacką m/s „WINETA”. Płynęli do Polski i na szczęście, mieli na burcie stomatologa. Po wysłuchaniu historii choroby starszego rybaka Marka, pan doktor podobnie jak Dr. Klecha ze Szczecina zalecił nacięcie ropnia skalpelem.

- Zabieg proszę wykonać w absolutnie sterylnych warunkach. Musi Pan być ubrany w czysty i biały fartuch lekarski! Ręce mają być dokładnie umyte! Narzędzia porządnie wysterylizowane lub wygotowane! - instruował.

- Panie doktorze! Ja tego zabiegu nie wykonam! Ten chłop, to niedźwiedź! Dwa metry z hakiem! Dłoń jak wiejski bochen chleba! I wątpię, czy sam pan doktor odważyłby się go dotknąć. Przecież do fotela go nie przywiążę, a on jak machnie łapą to mnie zabije! – argumentowałem zapalczywie.

- Ależ ja Pana gorąco do tego namawiam! W tych warunkach jest to jedyny skuteczny sposób! A jeśli pan boi się naciąć ten ropień, to proszę wykałaczką odsunąć dziąsło od zęba. Spowoduje to wielką ulgę pacjentowi.

- Panie Doktorze! Trzy tygodnie temu z kraju wyszliśmy! Pacjent ma aktualne Świadectwo Zdrowia. A zdrowe zęby, to przecież podstawa do wydania tego dokumentu. To nie jest możliwe, aby w tak krótkim okresie od badania lekarskiego próchnica poczyniła takie spustoszenie! Moim zdaniem tu niezbędna jest resekcja zęba! A ja tego nie zrobię!

- Panie Radio, nie ma pan wyjścia! Pan to musi zrobić. Inaczej nie ulży mu pan. – zakończył rozmowę lekarz.

Zdruzgotany zaleceniami obu lekarzy, zszedłem z radiostacji do szpitalika. Usiadłem za biurkiem lekarskim. Dłonie zatopiłem w swoich włosach i nagle z przerażeniem stwierdziłem, że w głowie mam całkowitą pustkę. Zupełny brak jakiegokolwiek pomysłu. „Skalpele, sterylność, biały fartuch, przecież to wszystko, to prawdziwa medycyna, a ja w życiu nigdy nic wspólnego z tym nie miałem” – myślałem. Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej rozsądniej myślałem. W końcu jednak doznałem jakby olśnienia. Szczególnie zalecenia stomatologa ze statku bazy m/s Winieta podsunęły mi pewną całkiem realną koncepcję. „Skalpele, sterylność, biały fartuch. Przecież nasz statek doskonale wyposażony jest w operacyjne narzędzia medyczne i w lekarstwa. Jest szpitalik z salą, ze stołem operacyjnym, izolatka oraz salka dla chorych z łazienkami i oddzielnymi toaletami. Spróbuję uleczyć go metodami niekonwencjonalnymi! Co mi zależy? Nie mam nic do stracenia”. – wykombinowałem.

Wymyśloną na poczekaniu metodę postanowiłem natychmiast wprowadzić w czyn. Ze szpitalika zadzwoniłem do radiostacji po asystenta R/O. Nakazałem mu pomoc w przygotowaniach oraz asystowanie przy operacji. Po chwili, wspólnie z Asem przygotowaliśmy salę operacyjną do zabiegu. Z pieców sterylizacyjnych powyciągaliśmy piły chirurgiczne, potężne cęgi, haki, rozpornice operacyjne, igły do iniekcji i duże igły do punkcji, strzykawki (nawet tą olbrzymią do płukania uszów) skalpele, cęgi stomatologiczne, dłuta dentystyczne, młotki, klamry do nacięć, nici do szycia ran. Zebrało się tego trzy olbrzymie tace. Instrumenty te ustawiliśmy na stoliku przy stole operacyjnym. Narzędziami tymi można byłoby wykonać szereg poważnych, skomplikowanych i różnorodnych operacji z zakresu chirurgii twardej i miękkiej, wymagających nie lada kwalifikacji, wiedzy i stażu pracy w poważnej klinice chirurgicznej. Wszystkie niklowane i chromowane instrumenty niesamowicie lśniły i błyszczały, budząc uczucie strachu, grozy i dodając powagi sytuacji. Z apteczki wystawiliśmy butelki ze spirytusem, jodyną i wodą destylowaną oraz utlenioną oraz bliżej nieznanymi nam płynami. Ubrałem się w fartuch lekarski a na głowę założyłem czepek. Usta i nos zasłoniłem maseczką. Na ręce włożyłem długie po łokcie długie żółte gumowe rękawice dielektryczne, które pożyczyłem od elektryków. Na szyi powiesiłem słuchawki lekarskie. Asystentowi poleciłem przykryć śnieżnobiałym prześcieradłem stół operacyjny. Nad stołem zapaliłem bezcieniowe operacyjne lampy kwarcowe. Włączyłem także fioletowe lampy do dezynfekcji powietrza w sali operacyjnej.

- Wszystko gotowe?- spytałem głośno sam siebie.

- Wszystko gotowe! – usłyszałem za plecami odpowiedź mego Asystenta.

- Ale powiedz Szefie, co ty kombinujesz? Nic tu nie rozumiem! Po cholerę tyle klamotów powyciągaliśmy? Przecież wystarczyłyby te cęgi i tych parę drobiazgów - wskazał Boguś na narzędzia stomatologiczne. „No tak! Aby terapia przyniosła oczekiwany skutek muszę dokładnie wtajemniczyć w to i mego asystenta” – pomyślałem i błyskawicznie zapoznałem go ze szczegółami mojego planu. Po chwili zastanowienia asystent Boguś przyznał, że taka kuracja ma szanse powodzenia.

- A teraz ubieraj fartuch lekarski i przyprowadź tu pacjenta! – nakazałem.

As uśmiechnął się i poszedł po Marka.

„Powinno się udać” pomyślałem po wyjściu Asystenta R/O.

Po długiej chwili pacjent ukazał się w drzwiach statkowego szpitalika. Ledwo się w nich mieścił. Łypnął jedynym okiem na stół operacyjny, na wyeksponowane trzy ogromne tace instrumentów operacyjnych i na mnie i aż sapnął. Chyba z przerażenia. Sapiąc głośno, jedynym okiem łypał, to na mnie, to na stół operacyjny, to na narzędzie. Tak! W tym spojrzeniu dojrzałem autentyczne przerażenie. Widok ten poraził mnie. Z trudem udało mi się opanować drżenie nóg i poczułem mrowienie na plecach schodzące w dół mego ciała. Opanowałem się jednak błyskawicznie. Za szerokimi barami chorego mignęła twarz Asystenta Radio Bogusia. Stałem już teraz spokojnie zupełnie jak prawdziwy chirurg za stołem operacyjnym, z uniesionymi do góry rękoma w żółtych gumowych rękawicach. W jednej ręce trzymał największą strzykawkę do płukania uszu, a w drugiej olbrzymie cęgi chirurgiczne, chyba do usuwania dużych kości służące.

- Proszę wprowadzić pacjenta i przygotować go do uśpienia - powiedziałem gromko, celowo przed jedynym czynnym okiem Marka eksponując tę olbrzymią strzykawkę.

No Panie Marku. Do środeczka proszę! - zawtórował mi zza pleców olbrzyma Asystent Radio. Prześliznął się obok niego i już na środku pomieszczenia szpitalnego perorował.

- I tu Pan się położy! – teatralnym ruchem obu rąk wskazał pacjentowi stół operacyjny - A tu rączki Pan włoży! Tu zaś nogi. Musimy pana unieruchomić! Bo wiesz pan, że podczas tak poważnej operacji pacjent nie może nam tu absolutnie fikać! Aha! Głowę unieruchomimy panu tymi pasami. Wierz mi Pan! Nie będzie bolało! Niech pan się nic nie boi! Panie Mareczku! Pan radio 20 lat na statkach rybackich pływa. Dla niego to nie pierwszyzna! - świergocąc słodziutkim głosikiem, instruował pacjenta asystent Boguś.

Panie Marku -wpadłem mojemu asystentowi w słowo - Pan doktor Klecha przez „Szczecin Radio” oraz stomatolog ze statku-bazy Wineta, polecili mi ten cholerny ropień skalpelem rozciąć. No to będę rżnął! Jak trza? To trza! Szkoda czasu!- ponaglałem – Operacja musi być! Niechże się pan kładzie do cholery jasnej na ten cholerny stół! Przywiążemy pana! Narkozę zrobimy! I pod nóż! Tą strzykawką ropę będziemy usuwać i jamę ustną płukać i dezynfekować! No szybko! Raz dwa! Szkoda czasu! Asystent! Zamykać drzwi! Rozpoczynamy operacje! – komenderowałem.

- OOO.....o Nnnn...ieee !!! - Z przerażeniem w jedynym oku i z determinacją wyszeptał biały jak prześcieradło pacjent.

- Po moim trupie!- powiedział nieco już za głośno. I nagle wrzasnął na cały korytarz: ...Mordercy!... Rzeźnicy!....

Błyskawicznie odwrócił się na pięcie, rzucił się do ucieczki, przewracając przy tym Asystenta Bogusia, i tyle go żeśmy widzieli. Przez chwilę słychać było jeszcze na korytarzu okrzyki: „To wariaci! Szaleńcy! Oni chcą mnie zakatrupić! Ludzie! Ratujcieee!!!...Tam mordują!!! Masakrują! Torturują!”

Nie wytrzymałem tak silnego napięcia. Po chwili razem z asystentem leżeliśmy na podłodze i tarzaliśmy się na niej ze śmiechu. W drzwiach szpitalika ukazała się głowa technologa.

- Co się tu dzieje!? Dlaczego tamten wrzeszczy a wy leżycie na ziemi i rżycie ze śmiechu ? – spytał

- Nic, nic! Nic się nie dzieje.- z trudem opanowywałem wybuch radości. - To był tylko taki drobny zabieg! Psychoterapia! Rozumiesz? Usiłowałem wyleczyć marynarza! A czy mi się udało? Zobaczymy! – oznajmiłem.

- No dobrze. Ale coście mu zrobili, że on tak wrzeszczał?

- Właściwie, to nic mu nie zrobiłem! Nawet go nie dotknąłem. No wiesz, wykonując zalecenia lekarza z „Radiomedikalu” i stomatologa z „Winety” może zbyt szczegółowo wyjaśniałem mu przebieg operacji jakiej na nim miałem wykonać. No a że pacjent bardzo wrażliwy no i jak się okazało bojaźliwy, to nic nie poradzę! Wyobraź sobie, że on tak się poważnie wystraszył, że jak to się mówi spod noża mi uciekł!

Technolog z niedowierzanie spojrzał na radiowców, wzruszył ramionami a następnie zakręcił palcem kółko w okolicach skroni i wyszedł. Wieczorem wezwał mnie na „dywanik” Kapitan. Zaatakował bez wstępu:

- Dlaczego leczeni przez ciebie rybacy latają po korytarzach i strasznie wrzeszczą? Czy możesz mi to wyjaśnić?

- Ależ oczywiście. Wytłumaczenie jest bardzo proste! Bałem się! Mówię ci, jak ja się bałem! Bałem się potwornie zrobić ten zabieg, który nakazali wykonać mi obaj lekarze. Przecież ten „niedźwiedź” dosłownie jak muchę rozgniótłby mnie jednym tylko palcem. Ty „master” nie słyszałeś, ale ja przed zabiegiem, wywiad zrobiłem. Dowiedziałem się, że przed pływaniem ten chłopak na budowach pracował. A na naszym statku razem z nim, pływają ludzie, którzy na własne oczy widzieli, jak ten osiłek taczki załadowane zaprawą cementową bez pomocy dźwigu, na odpowiednią kondygnację do budowanego obiektu pod pachą wnosił. Toż to tur. A cóż ja biedny, tu w morzu mogłem zrobić? Aby go nie dotykać i broń Boże nie drażnić, zastosowałem taką przebiegłą, na wprędce wymyśloną metodę psychoterapii. Na efekty leczenia, jak powszechnie wiadomo, trzeba poczekać. Do Kanału Panamskiego pozostało nam jeszcze siedem dni podróży i ten okres pacjent m u s i wytrzymać bez fachowej pomocy lekarskiej. Bo ja z pewnością mu nie pomogę! Czy moja metoda dała jakieś pozytywne efekty? Zobaczymy!

- A...acha !- krótko skwitował całe zajście „Stary”.

Dnia następnego, widziano na statku pana Marka troszeczkę wstawionego. Dwa dni po tym zabiegu, doszły do mnie słuchy, że ząb przestał panu Markowi dokuczać a i opuchlizna wydatnie zmniejszyła się. Unikał pan Marek spotkań ze mną i moim asystentem, jak diabeł święconej wody. Marynarze także jakoś dziwnie na nas patrzyli i bokiem nas omijali. Od tego sławetnego wydarzenia, minęło długich siedem dni. Zacumowaliśmy w Kanale Panamskim. Po opuchliźnie pana Marka ani śladu nie pozostało. Do nikogo też nie skarżył się na ból zęba. Kapitan zlecił jednak agentowi odwiezienie rybaka do stomatologa, który usunął zepsuty ząb. Wieczorem na keję przed statek zajechał samochód agenta, z którego wysiadł niedawny mój pacjent. Wrócił od lekarza. Na pokładzie trałowym opowiadał coś grupie rybaków, żywo przy tym gestykulując. W pewnym momencie spojrzenia nasze spotkały się. Podszedł do mnie i rzekł.

 

- Dziękuję panie Radio! Słyszałem! Już wszyscy na Brooklynie trąbią, że z waszej strony była to podpucha. Ale, tak prawdę mówiąc, to bez pańskiej pomocy, bez tej pańskiej nietypowej terapii, to bym chyba tego tygodnia nie przetrzymał. Zadziałałeś pan, jak prawdziwy szaman! Taki nasz rybacki szaman! Gryfowski szaman! Serdecznie dziękuję!!! – zawołał swoim tubalnym głosem.

Nic nie mówiąc udałem się do swej kabiny.

„Może? Może rzeczywiście jak i jakiś tam szaman! – myślałem po drodze – Najważniejsze, że ja to przeżyłem! No a jakie efekty? Chłop zdrów jak ryba. Gdyby nie port, to kto wie? Może by i całe pół roku bez pomocy lekarza wytrzymał? Ale tak między nami, to coś w tym jest! Mówią, że prawie każdy Polak, leczyć potrafi. A jednak chyba coś w tym musi być! Bez żadnego przygotowania i medycznego wykształcenia a w tak krótkim czasie dwóch marynarzy uzdrowiłem!”

 

***

Jan Juliusz Pick

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania