Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Szary -- fragment 1

Szary. Czemu, do cholery, ze wszystkich kolorów na świecie, to musiał być szary…

Określała go zwykle mianem „brudnej czerni”, jednak to nie był czas na takie uwagi – bożonarodzeniowy wieczór przyniósł

ze sobą koszmar niechcianych prezentów.

Nie zrozumcie mnie źle, szalik od babci zrobiony na drutach nie był czymś, co wysłałaby do piekła w pierwszej kolejności –

wadził sam kolor, taki bardzo „chciałbym być czarny, ale nie…”.

Uśmiechnęła się miło, wyczuwając na sobie spojrzenie osoby, której winna była podziękowania za ten jakże uroczy upominek.

Nie dla zachowania pozorów, doceniała bowiem gest starszej osoby, którą ostatnio tak rzadko widywała. Nie chciała też psuć

miłej atmosfery panującej w pokoju gościnnym – jednak nie wszystkich było stać na zachowanie taktu wobec ich „koszmarów”.

Jej młodszy brat, do tej pory goniący za psem wokół świątecznego drzewka, w odpowiedzi na próbę pacyfikacji podjętą przez rodziców, w geście protestu rzucił ich prezentem – pudełkiem klocków lego – w szafkę na buty, stojącą w korytarzu.

Nie muszę chyba dodawać, jak otwierane już wiele razy, niezbyt finezyjnie przy tym – jak na pięciolatka przystało – pudełko

zniosło cios. Wiadome było jedno – tłok na korytarzu, wynikły z naturalnej chęci powrotu gości do domów, przeplatany będzie okrzykami bólu i zgrozy.

Pomijając przeciągającą się chwilę karcenia w ten spokojny, radosny wieczór, czas mijał tak jak powinien – spokojnie i radośnie. Kiedy na zegarze telewizora widniała godzina już nawet późniejsza niż późna, goście zdecydowali jakby jednogłośnie – zbieramy się.

Jednak diabeł spać jeszcze nie poszedł, i co rusz u progu słychać było stłumione piski i krzyki gości, którzy mieli pecha stanąć

na wynalazkach szatana, jakimi niewątpliwie w ich mniemaniu były teraz duńskie klocki. Jednak cały ten raban minął szybciej nawet niż powstał – wszyscy życzyli sobie nawzajem tego, co dorocznie o tej porze, i rozeszli się do swych miejskich sadyb.

 

Leżała już w łóżku. Światła ulicznych latarni oświetlały nieco ciemną, bezksiężycową noc w koronie z gęstych chmur, z których spadał śnieg, przypominając dziewczynie gigantyczną burzę łupieżu, jaką widywała w tej głupiej reklamie w telewizji. Szalik od babci wisiał na oparciu łóżka. Wciąż wpatrując się zmęczonym po całym dniu wzrokiem w okno, odniosła dziwne wrażenie, że nie jest w pokoju sama. Przerażona, choć sama już nie wiedziała czym, odwróciła głowę na poduszce – nikogo za nią nie było. Uspokojona nieco, choć nie wiedziała czemu, spojrzała znów w kierunku okna. To, co tam zobaczyła, pozwoliło jej zrozumieć, co stało się przed chwilą…

 

Cmentarz. Za oknem jej pokoju, tuż po drugiej stronie ulicy, piętrzące się na pagórku setki grobów, w równych szeregach, przyprószone cienką warstwą białego puchu. Wraz, opętała ją ta myśl. Zerwała się z łóżka, szybkim ruchem chwyciła szal,

i cisnęła go przez okno.

„Przecież babcia nie żyje” – myśl kołatała w jej głowie, nie dawała spokoju, jak natrętna wrona, chcąca za wszelką cenę dostać

za przekąskę twoje oko.

Stanęła na środku pokoju, przerażona swoją bezradnością. „Uciec. Uciec jak najszybciej…”. Spojrzała kolejny raz w okno – cmentarz zdawał się rosnąć, był już pod jej oknem, nagrobki wyrastały jeden na drugim.

Wybiegła z pokoju, krzycząc, ile sił w płucach. Nie zwróciła nawet uwagi na fakt, że nie słyszy własnego krzyku. Wbiegła, zdyszana, do salonu, i zastygła nagle, wpatrując się, jak przy stoliku do kawy w karty grali ksiądz i grabarz, śmiejąc się w głos. Na stoliczku obok kart stał pusty flakon. Już pamiętała. Wystarczyła chwila, a nawet tak zaszczuta i przerażona jak teraz, już pamiętała. Skłoniła głowę, zamknęła oczy, i przyciągając ręce do piersi, zaczęła wpadać w podłogę, coraz szybciej i szybciej, zatracając poczucie równowagi i kierunku.

Rozwarła gwałtownie powieki, szeroko. Nocne powietrze, wpadające gwałtownie wprost do płuc, skutecznie zapobiegło wrzaskowi przerażenia. Dopiero po chwili, wracając do zmysłów, zorientowała się, że coś drażni jej oczy. Patrzyła wprost na księżyc,

okrągły i wielki na tle czystego nieba. Odruchowo przesłoniła oczy ręką.

– Podniesione żaluzje dają się we znaki podczas pełni, co?

– Oczywiste, szczególnie w wypadku takiego dwuczęściowego okna.

Na parapecie okna siedział kot. Wszystko było tak, jak być powinno – kot był czarny, obok okna wnęka w ścianie,

będąca w istocie półką na książki, teraz, zawierając tylko kartonowe pudło, nie spełniała swej zamierzonej funkcji.

Wszystkie książki leżały bowiem w pudle stojącym na podłodze, znajdującym się w odległości około metra od kaloryfera. Nie miała już ani czasu, ni chęci, by je wszystkie wypakować i odpowiednio posegregować.

Kot też patrzył na księżyc. Machał jedynie beztrosko ogonem, zwisającym z parapetu, i gdyby nie to, sylwetka zwierzaka, odcinająca się na tle srebrnej tarczy nocnego pielgrzyma, zostałaby wzięta za stylowy element wystroju – sam kot był stylowy,

więc spełniając rolę figurki, taki by pozostał.

Odgoniła bezsensowne myśli. Spojrzała na lampę, stojącą dokładnie po drugiej stronie od okna w stosunku do pudła z książkami – zapalić?

Nie zastanawiała się długo – powoli, aczkolwiek bez śladu senności, zeszła z łóżka, po czym sięgnęła w stronę lampy. Tak, jak pamiętała – na fotelu stojącym tuż obok niej wisiała jeansowa kurtka, z której po chwili szukania wyciągnęła małą, wymiętą paczuszkę. Księżyc oświetlał cały pokój – nie było potrzeby zdawać się na pamięć. Usiadła na parapecie, sięgnęła po omacku obok. Kiedy jej palce znalazły zapalniczkę, wyciągała już papierosa. Kiedy spotkały się z popielniczką, papieros ów zdążył znaleźć się w jej ustach. Zapaliła..

Tego potrzebowała. Przynajmniej, tak jej się wydawało. Co też ona… ach, tak. Sen. Po krótkim namyśle westchnęła,

wyjmując z ust dymiącego skręta – a jakże, sama je robiła – ale, kurwa... – nie pamiętała, o czym ten sen był. Spojrzała na kota – zwierz wbił swoje ogromne, zielone ślepia w rozjarzony blaskiem pełni księżyc.

– A ty, pamiętasz swoje sny?

Czy ty w ogóle śnisz?

Nikotyna zaczęła już koić jej skołatane myśli – sama jednak nie wiedziała, co doprowadziło do takiego stanu rzeczy, co irytowało

ją jeszcze mocniej. Na szczęście – jest ćmik, jest spokój – Pomyślała, i nie myślała już o tym więcej.

Samotne mieszkanie to był jej pomysł – wiedziała, że będzie miała spokój, że nie będzie nikogo, kto działałby jej na nerwy.

I wtykał nos w jej osobiste, tak bardzo, sprawy. Był oczywiście kot – sama uznała, że mieszkając sama, nawet w takich okolicznościach, nie trudno będzie zwariować. A kot, jak to koty mają w zwyczaju, okazał się idealnym partnerem do rozmów, pomrukując tylko porozumiewawczo z każdym wypowiedzianym przez nią stwierdzeniem czy pytaniem.

Dobrze, że wzięła go ze sobą.

Kot był idealny – głównie ze względu na kolor futerka, bo tak naprawdę to niewiele ją obchodził zielonooki, średniej wielkości stworek kręcący się to po mieszkaniu, to gdzieś za oknem, wałęsając się, zapewne w poszukiwaniu tematów do rozmowy ze swoją właścicielką. Dzięki temu jednak, że uważała go za ideał, nie zagłębiając się zbyt w odmęty jego „osobowości”, wiele uchodziło mu na sucho, jak na przykład wędrówki późną nocą po mieście. Nie zastanawiał jej nawet fakt, że kot bez problemu radził sobie

z podróżą z drugiego piętra kamienicy i powrotem pod jej okno. Był wtedy, kiedy chciała się wygadać, za co potrafiła

się odwdzięczyć, oddając mu resztki kolacji, z którą przeważnie na niego czekała.

♣♣♣

Za pianinem, tłukąc opętańczo w klawisze instrumentu chudymi palcami, siedział szczur. Najprawdziwszy szczur, najbardziej szczurowaty, jakiego widziała. I im bardziej się w niego wpatrywała, tym bardziej tam był. Kiwał głową w szaleńczym tempie, zagłuszając harmider pomieszczenia kakofonią dźwięków, przywodzących na myśl początki jazzu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że rozmiarami dorównywał przeciętnemu mężczyźnie.

Barman za to nie wyglądał wcale. Niechlujna, skudłana broda omiatała poplamiony bóg wie czym fartuch. Z twarzy jednak

nie dałaby mu pięćdziesiątki – bystre, szare oczy omiatały raz po raz niewielką izdebkę. Żony też by mu nie dała, bo pewnie tłukłby taką, jak nie ze złości, to z nudów. A takiego, co mówią „kochanie” nie przypominał ni krztyny.

„Hey girl, Little girl…”

Szczur nie śpiewał sam. Był tam też kot. Kot, którego już kiedyś widziała. Przekroczyła próg czegoś, co wyglądało jak saloon żywcem wyjęty z pierwszego lepszego westernu – były nawet drewniane schody i kontuar, który wydawał się być nieskończenie długi. Byli też ludzie. Normalni – o ile o czymkolwiek tutaj można było tak powiedzieć – albo przynajmniej tacy się wydawali. I chociaż salonik wyraźnie stylizowany był na zachodnią modę czasów gorączki złota, to klienci wyglądali tak różnie i kolorowo, że niemożliwym było scharakteryzowanie wszystkich w kilku słowach.

 

Ω Ω Ω

 

Nie mogła już znieść napięcia. Błądziła dłońmi po jego barkach i piersi. Poczuła się słaba, ale nie było to złe uczucie – wręcz nie mogła się doczekać, aż przejmie nad nią kontrolę, pewnie, ale pieczołowicie i dokładnie, mając na uwadze wszystko.

Wsunął dłoń pod jej koszulę. Wyprężyła się jak struna, gotowa zabrzmieć. Musnął wargami jej czoło, przycisnął do siebie… i zagrał na niej. A ona wydawała z siebie dźwięki. Głośno, dobitnie. Ziemia zatrzęsła się przynajmniej kilka razy. Szyby powypadały z okien, i chociaż po wszystkim, kiedy pościel była jeszcze gorąca po tym, co się stało, okazały się nadal stać w oknach, a i większość rzeczy pozostała na swoich miejscach – nic tego wieczoru nie zdołało umniejszyć jej satysfakcji.

 

***

 

Za oknem śnieżyło. Mróz ściskał szyby, aż trzeszczały w ramach, a ogień szumiał spokojnie w kominku, nie przejmując się tym zupełnie. Ze starego radiomagnetofonu dobiegały pierwsze takty Stairway to Heaven

…„but the stores are all closed…”

Ładnie wystrojone wnętrze się już nie liczyło. Przestał podziwiać, za bardzo się przyzwyczaił. A rutyny i repetycji wprost nienawidził. Nie myślał jednak o tym. Myśli skupiały się wokół tego, co zwykle zaprzątało mu głowę ciemnymi, zimowymi wieczorami. Podniósł szklaneczkę z okrągłego stolika, stojącego na środku pokoju. Przetarł czoło. Drugą ręką sięgnął do barku, powoli, zastanawiając się nad tym, czym się sponiewierać. Po krótkiej chwili chwycił ze zniecierpliwieniem najbliższy flakon. Ogień szumiał spokojnie.

To nie jest dobra noc dla samotnych ludzi. Spokojniejszy już wyraźnie, odkorkował bourbon i nalewając, nie żałował.

Szyby trzeszczały nadal. Na stoliku czekało coś jeszcze. Niewielki, lśniący kształt dawał o sobie nieznośnie znać, odbijając światło płomieni tańczących na drwach. Człowiek z bourbonem starał się go ignorować, nadal nie był przekonany co do słuszności takiego przedsięwzięcia. Jednak to, co przerażało go bardziej, niż przedmiot na stoliczku, to wizja niedalekiej przyszłości. I tak źle, i tak jeszcze gorzej. Odłożył szklaneczkę na sekretarzyk, po czym opadł bezsilnie na duży, skórzany fotel. Brakowało mu kota.

W sumie nigdy takiego nie miał, ale pomyślał, że zwierzak by tu pasował. Idealnie dopełniałby wygląd saloniku pod kątem „czarnego charakteru z kliszy numer cztery”. Zaśmiał się pod nosem. I wcale nie przeszkadzało to, że już miał tam wąsy, uśmiech łatwo znajdował drogę, by móc zadomowić się na jego wargach. Jednak nie ostatnio. Prawdopodobnie już ostatni raz.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania