Tabletki
Opierałam się przedramionami o stół, z którego zsuwał się niedbale rozłożony obrus. Porysowany kredkami blat tylko czekał, aż wreszcie go wyczyszczę z kolorowego wosku. Może innym razem. Na skraju leżała kreda. Skropiona wodą święconą. Miałam nakreślić te chrześcijańskie znaki na drzwiach, lecz ostatecznie wypadło mi to z głowy.
Od czasu do czasu rozmasowywałam obolałe skronie, chcąc odciąć się od otaczającego mnie jazgotu.
Z pokoju obok dobiegały dziecięce wrzaski i chichot. Mała najwyraźniej znowu oglądała jakieś bzdurne bajki, w których bohaterowie robili z siebie ostatnich debili. Ona zaś naśladowała ich, skacząc po łóżku, zrywajac firanki, rolując dywan i tańcząc z miśkami.
Siedząc nadal przy stole, czekałam, aż córka zdoła się uspokoić. Z pudełeczka leżącego obok wyciągnęłam listek pełen tabletek, aby zobaczyć, jak duże miałam braki w zażywaniu leku. Pominęłam dwadzieścia jeden tabletek. Nie było innego wyboru. Przestałam je łykać, kiedy były mąż oświadczył, że niebawem zabierze Nadię na zawsze. W sądzie skutecznie zaargumentował, że dziecko nie powinno mieszkać ze mną. W końcu zażywałam mocne leki.
Zrezygnowałam z nich, gdyż nie mogłam sobie pozwolić na tabletkowe otępienie. On i ten jego sąd mogli wyszarpać ode mnie wszystko, lecz nie córkę. Na samą myśl o tym feralnym dniu, dłonie zaczęły mi drżeć, a do oczu napłynęły łzy. To dziś miał po nią przyjechać.
Zerknęłam na pozaginaną kartkę, która była niechlujnie przyczepiona taśmą do szafki. Nigdy nie miałam w sobie wielkiego poczucia estetyki. Był to mój plan dnia. Zakupy, sprawdzenie lekcji córki, rozmowa z adwokatem, przygotowanie śniadania, obiadu, kolacji czy też ustawienie budzika na ranek. Żadnej z pozycji nie wykreśliłam. Faktycznie feralny dzień.
Zajrzałam do lodówki, która świeciła pustką. Spleśniały ser, dżem oraz zgniły szczypiorek. Bułki z chlebaka nadawały się jedynie dla tarki.
Przyciągnęłam z salonu drewniane krzesło, rysując przy tym panele. Stanęłam na nim i z najwyższej półki zdołałam ściągnąć kalendarz adwentowy z jakimś tandetnym świątecznym obrazkiem. Z przyzwyczajenia zerknęłam na datę ważności, czekoladki były dwa miesiące po terminie – zeszłoroczny, nietrafiony prezent mikołajkowy dla córki.
– Nadia, chodź – powiedziałam na tyle głośno, że nagle tupot nóżek ustał, a w domu zapanowała cisza. Bezcenna.
Dziewczynka wyłoniła się zza drzwi.
– Śnieżynka i Błękitka są już w torebce – oznajmiła dumna, że spakowała już maskotki na wyjazd.
W ostatnim czasie cały czas organizowała jakieś przyjęcia miśkom. Przyrządzała im potrawy z nieugotowanego makaronu czy podartych chusteczek, nieraz lepiła też dla nich potrawy z plasteliny. Na początku krzyczałam, widząc upieprzony po zabawie dywan, lecz po kilkunastu dniach zdołałam się przyzwyczaić.
– Dzisiejszy obiad – skwitowałam, zdejmując z kalendarza folię, która niemiłosiernie szeleściła.
– Przecież nie mogę jeść czekoladek – wymamrotała zmieszana, choć na jej ustach pojawił się delikatny uśmieszek. Uśmiech po tatusiu, odrażający.
– Dzisiaj możesz, w ramach wyjątku.
Mała od razu zabrała się za otwieranie okienek – już nawet numerologia nie miała znaczenia.
– Zmykaj do pokoju, nakarm też miśki.
Kiedy Nadia zniknęła za progiem, okropny hałas zaczął się od nowa. Oczywiście nie mogła jeść w ciszy. Musiała przecież śpiewać, przekrzykując piosenkarki z telewizora.
Chwilę później piosenkarkom akompaniamentował jej kaszel. Poszłam wtedy po poświęconą kredę, mając nadzieję, że choć trochę wybieli moje grzechy. Wyszłam z nią na klatkę schodową i powolnie nabazgrałam na drzwiach kilka słów.
Gdy wróciłam do środka, od razu zawędrowałam do pokoju Nadii i wyłączyłam telewizor. Leżała na dywanie z wytrzeszczonymi oczami. Schyliłam się i jak najdelikatniej zamknęłam jej powieki, po czym wzięłam dla siebie ostatnią czekoladkę. Również miałam uczulenie. Choć ten smak wart był poświęcenia. Usiadłam na podłodze i przytuliłam się do jej ciałka. Już nikt nie mógł mi jej zabrać.
Cisza była obłędna. Przerwało ją jedynie ciche pukanie. Były mąż musiał przeczytać komunikat z drzwi o tym, żeby pukać jak najciszej, bo Nadia usnęła.
Komentarze (12)
Biedni, szaleni ludzie?
Wogle wszystko bez sensu z tymi ludźmi!
Zakochują się, biorą ślub, płodzą dzieci, a później im odwala i mordują rodzinę.
Najczęściej sprawcami są mężczyzni...
A motyw?
Albo pieniądze albo inna miłość.
Coś dzieje się z ludźmi złego. Bardzo złego?
Szalo, jak zwykle smutno.
Ale
Opowiadanie jest lekko surrealistyczne.
Smuteczki?
Dobre momenty świadczące o chorobie - próba odcięcia się od jazgotu i to: "– Przecież nie mogę jeść czekoladek – wymamrotała zmieszana, choć na jej ustach pojawił się delikatny uśmieszek. Uśmiech po tatusiu, odrażający." - przerażające.
Dobry tekst.
Aa, tu "– już nawet numerologia nie miała znaczenia."
Chyba bardziej "kolejność".
Pozdrawiam :)
Cóż, tutaj rolę grała choroba psychiczna. Matka rzuciła leki.
Pozdrawiam
Swoją drogą, znam określenia na samobójców powieszonych (breloczek), utopionych (spławik), rzuconych z okna (Pan Kleks), samospalonych (skwarka) ale na samootrutego nie… Może ktoś coś słyszał?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania