Tajemnica Hodgkina Rozdział 5

Promienie słoneczne wpadające przez okno pokoju Christophera Hodgkina zmusiły go do otworzenia zaspanych oczu. Nie chciał wstawać. Pragnął pozostać w fazie snu, który tak krótko trwał. Zdawałoby się, że spał tylko trzy godziny, chociaż położył się stosunkowo wcześnie.

Nie mógł jednak zasnąć myśląc o tym wszystkim, co przez ostatnie kilka dni się wydarzyło. Planowali wrócić do Nowego Jorku już od paru miesięcy, ale Margaret, matka Chrisa, odkładała wyjazd jak najdłużej. Bardziej chodziło jej o Cole'a, niż o Chrisa, ponieważ chłopiec zdążył się zaaklimatyzować w Waszyngtonie. Młodszy brat Chrisa miał tam już przyjaciół, polubił swoją szkołę i zapoznał się z miastem, a krótko po tym dowiedział się, że wracają do Nowego Jorku. Przez długi czas nie chciał się zgodzić. Zamykał się w swoim pokoju, krzyczał, kopał, płakał i zaklinał, że on zostanie w Waszyngtonie a oni mogą jechać do Nowego Jorku.

Chris tak naprawdę podzielał zdanie brata, ale nie chciał tego powiedzieć mamie. Ona robiła dla nich wszystko co najlepsze, wszystko, żeby jej dwóm synom żyło się tak jak mają ochotę. Wyjazd do Waszyngtonu miał być odstępstwem od całego tego Nowojorskiego śmietnika, ale jak się szybko okazało, zmiana otoczenia i ludzi nie zawsze pomaga w zapomnieniu o wcześniejszym życiu. Przez wiele miesięcy Chris wspominał swoich przyjaciół, których z ciężkim sercem musiał opuścić. Nie chciał się z nimi żegnać, dlatego podał Morine złą godzinę wyjazdu. Nienawidził pożegnań. Nienawidził płakać i użalać się nad sobą, a na pewno uroniłby nie jedną łzę, gdyby objął pierwszą ważną dla niego osobę, którą musi zostawić. Wtedy jeszcze nie wiedział, że wróci i że wszystko tak się potoczy. Jak najszybciej chciał o nich zapomnieć i udawać, że tak naprawdę nic dla niego nie znaczą. Przez rok nie dostali od niego nawet krótkiej wiadomości, że u niego wszystko w porządku. Wszyscy mogliby nawet pomyśleć, że nie żyje i już nigdy się nie zobaczą. Nie chciał ich ranić, ale przede wszystkim nie chciał rozdrapywać starych ran. Powrót do Nowego Jorku wszystko otworzył od nowa. Chris wiedział, że już nic nie będzie takie samo, że już na pewno nie spotka w Nowym Jorku tych ludzi, których zostawił rok temu. Spodziewał się, że Morine stała się jeszcze bardziej zamknięta i arogancka, że Andrew z Andreą ukrywają swój ból związany z wyjazdem najlepszego przyjaciela, który tak naprawdę wprowadził ich w Nowojorskie życie, a Adam... Ach, Adam. Adam przestał ufać ludziom. Chris dobrze pamiętał te słowa skierowane do Adama, kiedy dowiedzieli się, że jego rodzice się rozwodzą. "My Cię nie zostawimy". Chris nie wierzył wtedy we własne słowa, ale wiedział, że Adam ufa mu we wszystkim. Z jednej strony było mu go najbardziej żal, z drugiej wiedział, że Adam powinien nauczyć się, że ludzie nie są tacy, jakimi chcielibyśmy ich widzieć.

Chris z trudem podniósł się z łóżka, kiedy zadzwonił budzik. Wyłączył go i skierował się do łazienki omijając pudła, które czekały aż ktoś je rozpakuje. Chris nie miał jeszcze do tego głowy.

Wszedł do łazienki i zdał sobie sprawę, że rzeczywiście wygląda, jakby spał tylko trzy godziny. Ciemne siniaki pod oczami sugerowały o nieprzespanej nocy, przejmowaniu się zbyt wieloma sprawami i zmęczeniem przeprowadzką. Odkręcił wodę i przemył twarz. Przeczesał włosy palcami, zielona grzywka opadła mu na czoło. Spojrzał jeszcze raz w swoje odbicie w lustrze. Znał tę twarz, a jednocześnie była dla niego obca. Wiedział, że nie ma w nim nic z tego człowieka, który wyjechał do Waszyngtonu. Zostawił go tam i podmienił na kogoś teoretycznie lepszego i pewniejszego siebie. Chris tak naprawdę nie wiedział, czy ta zmiana wyszła mu na dobre.

Kiedy w miarę doprowadził się do porządku, zszedł na dół i skierował się do kuchni. Tam spotkał swoją matkę, Margaret Hodgkin. Była to bardzo ładna kobieta z kruczoczarnymi, kręconymi włosami sięgającymi do łopatek i niemal czarnymi oczami. Matka Chrisa miała mleczną karnację, była średniego wzrostu i właśnie robiła naleśniki. Chris uwielbiał naleśniki swojej mamy. W ogóle uwielbiał swoją mamę mimo tego, że jej tego nie okazywał.

Przy stole siedział dziesięcioletni brat Chrisa, Cole. Chłopiec miał czarne włosy i czarne oczy, był bardziej podobny do matki. Chłopiec był chudy i niski jak na swój wiek, ale Chris był pewien, że jak zacznie rosnąć to nie będzie chciał przestać.

Chris był bardziej podobny do swojego ojca. Ciemne, niemal czarne włosy i mocno zielone oczy, dość mocno zarysowana szczęka i wąskie usta sprawiały, że Chris był bardzo niepokojąco przystojny. Nie był słodko śliczny czy ładny, ale sprawiał wrażenie niebezpiecznego, a to niebezpieczeństwo było niesamowicie atrakcyjne. Był też wysoki, i to bardzo, a w Waszyngtonie jeszcze bardziej schudł.

- Siadaj, zaraz będzie gotowe - powiedziała Margaret Hodgkin uśmiechając się do starszego syna. Chris pokręcił głową i uśmiechnął się do matki

- Nie, muszę już iść. Pewnie zaraz się spóźnię. - podszedł do mamy i czule pocałował ją w czoło, okazując jej najwięcej czułości, na ile mógł się zdobyć. Młodszego brata poczochrał po ciemnych włosach i zabierając plecak wyszedł z domu.

Czuł, że nie będzie to najlepszy dzień.

 

Adam przeczesał palcami brązowe włosy i z mocno bijącym sercem zapukał do gabinetu profesor Snicket, która prowadziła kółko teatralne i zajmowała się klasami filmowymi. Adam został poproszony o przyjście do jej gabinetu już na pierwszej przerwie, a przecież nie był w klasie filmowej czy nie należał do kółka teatralnego. Zaproszenie go do gabinetu mogło oznaczać wiele rzeczy, a on nie lubił niejasności. Lubił od początku do końca wiedzieć, co sprowadza go do danego miejsca.

Kiedy usłyszał ciche "proszę" otworzył drzwi i wszedł do środka.

Gabinet był urządzony skromnie, ale od razu było widać, że należy do profesjonalnej i znającej się na rzeczy osoby. Profesor Snicket, niska kobieta o jasnobrązowych włosach, z niebieskimi oczami schowanymi za okularami, siedziała za nowoczesnym biurkiem z jasnego drewna. Na ścianach za nią wisiały dyplomy ukończonych szkół oprawione w jasne ramy, na półkach stały nieliczne nagrody, które przez swoje życie zdążyła gromadzić, a na biurku stały zdjęcia rodziny. Przed biurkiem stały dwa wygodne fotele obite w jasną skórę, podłoga była z ciemnego, niemal czarnego drewna a ściany miały jasno szary kolor.

- Ach, siadaj, Adamie! - powiedziała i odłożyła pióro, którym coś pisała. Adam spełnił prośbę nauczycielki i bez słowa usiadł w jednym z dwóch jasnych foteli. Był bardzo nerwowy i powstrzymywał się od zapytania, czy może się już dowiedzieć, o co chodzi.

- Adamie, mam do Ciebie serdeczną prośbę - powiedziała pani Snicket patrząc w jasnobrązowe oczy Adama. Chłopak się speszył i na chwilę odwrócił spojrzenie na zdjęcie profesorki z jej mężem i dwójką synów, bliźniaków.

- Więc... o co chodzi? - odważył się wrócić spojrzeniem do nauczycielki.

- W tym roku odbędzie się pięćdziesięciolecie naszej szkoły oraz pożegnanie ostatnich klas, czyli między innymi twojej klasy, Adamie. Są to dwie uroczystości, które chcieliśmy połączyć. Jednak ja jak i pani Watherly, pani Roth i wielu innych nauczycieli zdecydowaliśmy się na połączenie wszystkich klas maturalnych.

Adam zmarszczył brwi zdziwiony.

- Jak to?

- Połączenie umiejętności wszystkich ostatnich klas stworzy coś, czego jeszcze w tej szkole nie było. Klasa filmowo teatralna pod moim okiem stworzy scenariusz spektaklu, który ostatnie klasy przedstawią. Klasa muzyczna w ramach możliwości napisze muzykę.

- Ma to być musical? - zapytał z niedowierzaniem Adam.

- Ma to być WSZYSTKO, Adamie. - pani Snicket miała w oczach fascynację.

Adam w duchu chwycił się za głowę.

- I... co ja mam z tym wspólnego?

- Jesteś najlepszym muzykiem, jakiego w tej szkole poznałam. - Adam się zarumienił - Więc Ciebie prosiłabym o napisanie muzyki i zajęcie się tym wszystkim. Masz do dyspozycji salę muzyczną, jeżeli czegoś będzie Ci brakować.

- Muzyka... o jakiej tematyce?

- W tym właśnie sęk. Musisz dogadać się ze scenarzystami. Założę się, że panna Despain zajmie się scenariuszem. Działaj, Montgomery.

- Ale...

- DZIAŁAJ!

 

Adam siedział na fortepianie w sali muzycznej i patrzył na swoich przyjaciół. Morine stała z założonymi rękoma oparta o parapet, rodzeństwo Windsor patrzyło to na nich to na siebie, April nie patrzyła na żadne z nich a Eve usiadła na podłodze i skrzyżowała długie nogi.

- Znaczy... Co kurwa? - zapytała Morine patrząc bez zrozumienia na Adama.

Montgomery, tracąc cierpliwość, wywrócił oczami i nie patrząc na żadne z nich, powtórzył.

- Powtarzam tylko to, co usłyszałem. Wszystkie klasy mają się "zintegrować".

- Chciałabym to zobaczyć... - odparła pesymistycznie Andrea. Adam przez chwile się zastanowił, gdzie podział się jej optymizm i chęć działania. Musiała się nie wyspać, skoro przez całe ich spotkanie powiedziała zaledwie dwa zdania. Andrew cały czas siedział cicho i nie wyraził swojego zdania na temat cudownego pomysłu pani Snicket.

- Dobrze wiemy, że dużo klas nie trawi się nawzajem. Klasa filmowa uważa muzyków za nieudaczników i najchętniej muzykę na żywo zamieniliby na zwykłe radio.

- Nie mówiąc o klasie literackiej, która uważa scenariusze za co najmniej "kiepską imitację książek" i zdecydowanie wątpią w nasze umiejętności - powiedziała z pretensją w głowie Morine.

Andrew spojrzał na blondynkę i pierwszy raz podczas spotkania się dzisiaj odezwał.

- Nigdy nie wątpiłem w Twoje umiejętności i bardzo chętnie czytam Twoje sztuki, Morine. Jestem pewien, że pani Snicket wiedziała, kogo wybrać do napisania scenariusza.

Morine została udobruchana. Wzruszyła ramionami.

- Musi to być coś związanego z pięćdziesięcioleciem szkoły? - zapytała patrząc na Adama. Ten wzruszył ramionami.

- Nie określiła tego. Wydaje mi się, że ma to być sztuka pokazująca, że wszystkie klasy potrafią ze sobą współpracować nie wykluczając z tego grona nikogo.

- Licząc, że w każdej klasie jest przynajmniej dwudziestu uczniów będzie to około stu dwudziestu uczniów - zauważyła optymistycznie April, która cały dzień była nieobecna. Adam zastanawiał się, co takiego wydarzyło się, że wszyscy mają takie podłe humory. - Wiedziałam, że nie uda mi się w tym roku spokojnie pouczyć do matury.

- Damy radę, musimy tylko... pomyśleć.

- Czym ma się zająć klasa malarska?

- Scenerią, tak myślę. Nikt oprócz was nie zrobi tego tak, jak to powinno być - powiedział Andrew patrząc z dumą na siostrę. Andrea uśmiechnęła się do niego czule patrząc na brata z miłością. Adama coś tknęło w środku na ten widok. Zawsze chciał mieć rodzeństwo, które mogłoby się nim zainteresować, zaopiekować, które tak samo jak on przeżywałoby rozwód ukochanych rodziców. Bycie jedynakiem było do bani.

 

Chris cały dzień siedział w klasach nieobecny. Kątem oka spoglądał na ławkę, w której siedział Andrew Windsor. On też wyglądał na przybitego i zupełnie nie obchodziła go lekcja matematyki. Chris miał chwilową ochotę zapytać Andrew, co go gryzie, ale w końcu zajął się jakimiś bazgrołami w zeszycie, który teoretycznie był zeszytem od matematyki.

Morine też cały czas coś pisała. Co chwilę przestawała i przegryzała końcówkę ołówka, pisała dalej. Skreślała z nerwami w oczach. Wyrywała kartkę i zaczynała od początku. Chris kiedyś bardzo lubił na nią patrzeć, obserwować jej ruchy, jak odgarnia jasne kosmyki z twarzy, jak zakłada nogę na nogę i powoli rusza stopą, gdy się nad czymś zastanawiała. Znał mimikę jej twarzy, znaczenie różnych gestów, czego nie lubi jeść i jaki jest jej ulubiony kolor. Wiedział nawet kiedy sypiała poza domem. Na przykład dzisiaj w nocy. Albo uciekła z domu albo w ogóle po szkole do niego nie wróciła. Chris nie wiedział, u kogo nocowała. Przed wyjazdem przyjeżdżała do niego, kto zastąpił jego miejsce? Andrew z Andreą? Raczej nie, bo Andrea pożyczyłaby Morine swoje ubrania, a dzisiaj blondynka była ubrana w to co wczoraj. Miał ochotę podejść do niej i zapytać, kto teraz wpuszcza ją przez okno do domu.

Chris dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że jest dzwonek na przerwę. Zebrał książki i skierował się do sali malarskiej, gdzie chciał spędzić najdłuższą przerwę. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Rzucił torbę gdzieś w kąt i podszedł do szafy, w której znajdowały się szkicowniki dostępne dla wszystkich uczniów klas malarskich. Wziął jeden z wielu znajdujących się w szafie i dopiero potem zauważył, że przy płótnie siedzi jakaś postać. Nieco się speszył, kiedy zobaczył czarno niebieskie włosy.

- An.... znaczy, Windsor - powiedział pewniejszym siebie głosem, niż początkowo zamierzał. Andrea musiała mieć okienko na poprzedniej lekcji i siedziała tutaj co najmniej pięćdziesiąt minut. W prawej ręce trzymała pędzel, za uchem miała kolejny, a przy płótnie stał stolik z farbami, pędzlami i paletą. Andrea zawsze lubowała się w płótnach, wolała malować niż rysować. Chris nazywał takich "dobrymi artystami", ponieważ na płótnie zazwyczaj tworzy się przyjemne dla oka pejzaże, krajobrazy czy portrety. On bardziej przypodobał sobie chaotyczne rysunki i grafikę, dzięki której zaprojektował parę tatuaży, którymi pokrył swoje ręce.

Jednak teraz było to bardzo niezręczne spotkanie.

- Chris. Nie martw się, już wychodzę - powiedziała Andrea i odłożyła pędzel na stolik. Chris odchrząknął.

- Ja... jestem pewien, że w sali znajdzie się miejsce dla nas obojga.

- Nie o to chodzi, zaraz mam historię sztuki - powiedziała Andrea wstając i zakładając torbę na ramię. Spojrzała na Hodgkina i założyła ręce na piersi. Uśmiechnęła się tym swoim Windsorowym uśmiechem.

-Wierz mi albo nie, ale naprawdę wszyscy tęskniliśmy. Andrew, Adam, ja... Morine - odparła Andrea przy ostatnim imieniu opuszczając wzrok - Nawet jeżeli nie chcesz, będziesz musiał spędzać z nami czas. Integracja ostatnich klas, no wiesz. - Andrea wzruszyła ramionami i skierowała się do wyjścia. Chris zmarszczył brwi.

- Jaka integracja?

Andy odwróciła się do niego przy drzwiach i zauważyła w jego zielonych oczach coś, czego nie widziała przez długi, długi rok.

- Pogadaj z Adamem. Nie koniecznie o integracji klas.

 

Adam siedział w klasie muzycznej i improwizował na fortepianie. Nie myślał o tym, co gra i czy pasuje to do siebie. Zastanawiał się jak pomóc Morine, w sprawie scenariusza jak i tego, o czym opowiedziała mu zeszłego wieczora. Kiedy raz po raz starał się skupić na nutach i tym, jak ułożyć cokolwiek co do siebie pasuje, wracał myślami do Chrisa. Łapiąc się na tym po raz kolejny mocno wcisnął wiele klawiszy na raz tworząc przy tym niesamowity fałsz i złe dobrane nuty. Oparł się łokciami o klawisze i podparł głowę rękoma.

- Co ci pianino zrobiło? - odezwał się znajomy głos, który często śnił się Adamowi. Montgomery odwrócił się w stronę drzwi i ujrzał w nich wysokiego, ubranego na czarno Chrisa, u którego dzisiaj jedynym kolorowym akcentem była zielona grzywka i oczy tego samego koloru. Adam zastanowił się przez chwilę, czy udało mu się przywołać Hodgkina myślami czy po prostu zasnął przy fortepianie i znowu męczy go ten sam piękny, ale zdecydowanie równie przerażający sen.

- To fortepian - odezwał się Adam. Oczywiście, bo cóż innego mógł powiedzieć?

- Jedna cholera. Nie rozumiem tworzenia czegoś ładnego za pomocą jednego jak i drugiego. - Adam nie był pewien, czy był to komplement. Chris wszedł do klasy i rzucił torbę na biurko stojące pod ścianą. Usiadł na ławie przed fortepianem obok Adama. Montgomery nie spuszczał wzroku z Hodgkina.

- Nie gap się na mnie, tylko graj. Słyszałem o idiotycznym pomyśle integrowania klas. - Chris nie patrzył na Adama, tylko na czarny, nieskazitelny fortepian.

- Uważasz to za idiotyzm? - zapytał Adam bezbarwnie, zupełnie bez emocji, jakby pytał się Chrisa o to, z czym chce kanapkę.

Chris wzruszył ramionami.

- Tak. Ale też za coś genialnego w pewnym sensie. - pierwszy raz spojrzał w jasnobrązowe oczy Adama. Przez chwilę wyglądał tak jak stary Chris, który zostawił ich rok temu. Rok, który dla nich wszystkich był najcięższym rokiem w ich życiu.

- Dosyć gadania. Graj - powiedział Chris nakazując Adamowi wzięcia się do roboty.

Adam położył palce na przypadkowych klawiszach i grał. Coś, co było piękne i emocjonujące. Odczuwał, że brzemię trzymania emocji na wodzy powoli opada z jego barków.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania