Tatrzańska Noc

Po dziewięciu miesiącach intensywnej nauki nadejście czerwca, a z nim i wakacji, było dla Łukasza prawdziwym zbawieniem. Pierwszy rok studiów wreszcie się skończył i przyszedł czas błogiej wolności, którą trzeba było jakoś sensownie spożytkować.

Postanowił więc wyjechać w ukochane góry, aby rozwijać nową pasję - wspinaczkę. Już tydzień po rozpoczęciu wakacji załatwił sobie pensjonat, kupił bilety w dwie strony i czym prędzej udał się rozklekotanym PKP do Białego Dunajca (jechał sam, gdyż od zawsze był generalnie outsiderem, który do wspaniałej zabawy nie potrzebuje od razu tuzina znajomych.)

Kiedy Łukasz dotarł już do tatrzańskiej mieściny, położonej w malowniczej dolinie u podnóża poszarpanych wzgórz, niezwłocznie udał się do znalezionego wcześniej na internecie pensjonatu "Wygodna Chata". Był to typowy dla tamtejszej architektury budynek ze strzelistym, trójkątnym dachem i kamiennymi ścianami. W środku zaś dominowały drewniane, stare boazerie, oraz klasyczne, góralskie akcenty, takie jak wełniane dywany, czy wypchane łby jeleni, spoglądające złowieszczo ze ścian. Recepcjonistka, po dokładnym wylegitymowaniu, dała studentowi klucz do skromnego pokoiku na piętrze, do którego ten natychmiast się udał. Łukasz nie miał jednak zamiaru siedzieć cały wieczór w pensjonacie, w związku z czym opuścił "Wygodną Chatę" i wyruszył eksplorować malowniczą mieścinkę. Po około kwadransie spacerowania przez brukowane uliczki Dunajca, i podziwiania ciemnych konturów gór na nocnym horyzoncie, z którymi przyjdzie mu się jutro zmierzyć, natknął się na pewną gospodę wyróżniającą się na tle sennego miasteczka swą donośną atmosferą hucznej zabawy. Słychać było śmiechy, przez okna przebijał się złocisty blask, a z komina ulatywał ciepły dym z rozpalonego kominka. Nasz bohater zachęcony wizją tak przytulnej urokliwości niezwłocznie otworzył ciężkie, dębowe drzwi i wszedł do środka chałupy pełnej dionizyjskiej zabawy.

Kiedy tylko znalazł się w środku, a zebrani tam górale spostrzegli, iż jakiś obcy młodzieniec wszedł do ich gospody, natychmiast śmiechy i krzyki ustały, a wzrok ich skupił się na zawstydzonym Łukaszu.

- Dzie...dzień dobry państwu - powiedział niepewnie, po czym zajął jedno z miejsc przy długiej ławie, pełnej złocistych piw

i soczystych mięsiw.

Po chwili cisza wywołana zdziwieniem miejscowych ustała i ponownie przystąpili do hucznej biesiady, zapominając kompletnie o obcym.

- Coś podać? - zapytała potężna kobieta w biało czerwonej sukience, podchodząc do studenta.

- Poroszę piwo - odparł, na co kobieta tylko skinęła i poszła do baru, by nalać klientowi złotego trunku.

Następny kwadrans minął Łukaszowi na powolnym sączeniu piwa i przyglądaniu się miejscowym góralom. Wszyscy wydawali się kompletnie nie zwracać na niego uwagi zajęci swoimi sprawami, aż w pewnym momencie ktoś szturchnął Łukasza w ramię, by ten się odwrócił.

- Miastowy, co? - zapytał przysiadający się mężczyzna.

- Tak. Owszem. Przyjechałem z Warszawy, żeby się tutaj powspinać - odparł, uprzejmie uśmiechając się.

- Ah, no tak, "powspinać". W porządku chłopcze, w porządku. Tylko, że niestety nie wybrałeś zbyt dobrego miejsca żeby się "powspinać", chłopcze.

- Dlaczego? - zapytał, biorąc łyk piwa.

- A bo tutaj, w naszych górach, dziwne rzeczy się dzieją chłopcze. Sekta jakaś działa czy cuś. Jam widział tutaj takich chłopaczków jak ty z miesiąc temu, co jak wyszli w góry to zbłądzili i już nie wrócili. Ale nie, że nie wrócili bo ich jakieś wilki zjadły czy cuś. Nie, oni nie wrócili bo w nocy złapały ich tam demony. Ta, to musiały być demony, bo ani człowiek, ani wilk takiej makabry by im nie urządził coś my widzieli.

- Jakiej makabry?- zapytał student.

- No, myśmy ich potem znaleźli w lesie, na jakimś ołtarzu czy cuś rozwalonych. I to tak rozwalonych, że człowieka za serce łapało jak to widział. Jelita wyrwane i pociągnięte po polance, głowy poobcinane, nogi i ręce też, a to co zostało, to powiesili na drzewie i popisali te drzewa ich krwią. Straszne rzeczy chłopcze, naprawdę. Potem tam policja badała, ale nic nie znaleźli i po prostu zalecają tylko, żeby nie wychodzić w góry po zmroku. Tośmy teraz wszyscy tutaj siedzimy lub w domach, bo strach myśleć co tam grasuje, nie?

Słowa górala z jednej strony chwytały chłopaka za serce i powodowały paraliżujący dreszcz, a z drugiej brzmiały nieco jak słaby, ludowy dowcip do straszenia "mieszczuchów".

- Dobrze, może ja już pójdę - odparł po dłuższej chwili Łukasz, wstając od drewnianej ławy i kierując się do wyjścia. Z gospody poszedł bezpośrednio do pensjonatu, gdyż kolejnego dnia miał się wspinać. I idąc tak przez nieco mroczne uliczki Białego Dunajce, spowite chłodną ciszą i aksamitną mgłą, rozmyślał wciąż nad słowami starego górala z karczmy, nie ukrywając wyraźnego nimi zaniepokojenia.

 

Następny dzień powitał Łukasza wspaniałą atmosferą czerwcowego lata, pełnego złocistego słońca, które wlewało się do pensjonatu wszystkimi oknami. Obraz zielonej doliny, pokrytej kolorowymi kwiatami na soczystej trawie, z nad której wyłaniały się zbocza skalistych gór, przystrojonych na szczycie śnieżnym płaszczem, był skrajnym kontrastem dla wczorajszej, mrocznej ciemności. Całe zaniepokojenie wynikające z nocnych opowieści górala, wydawało się być już tylko dawnym, nieistotnym wspomnieniem, w aktualnej, optymistycznej aurze lata.

Wypełniony pozytywną energią Łukasz, nie chciał tracić ani chwili więcej, a więc niezwłocznie spakował plecak niezbędnych rzeczy i wyruszył w góry.

Na pierwszy dzień podboju Tatr, student wybrał majestatyczną, znaną górę - Kasprowy Wierch. Prowadził do niej malowniczy szlak przez gęste lasy, spokojne polany, oraz skaliste wzgórza. Każdy metr tej zacnej trasy napawał młodzieńca wyjątkowym optymizmem. Wreszcie mógł zapomnieć o miejskim zgiełku, którego tak nienawidził, i oddać się wyciszającej aurze górskiego spokoju. Doprawdy rozpływał się w szczęściu, podziwiając zielone polanki pełne białych stad owieczek i płynące nad nimi delikatne chmurki, kłębiące się na lazurowym niebie. Następnie wchodził w leśny bór, pełen pachnących żywicą, miedzianych sosen, kołyszących się delikatnie na ciepłym wiaterku. Wszystko to było doprawdy bajeczne, jednakże dość schematyczne i takie, powiedzmy, uporządkowane. Nasz bohater pragnął bowiem bardziej spontanicznej trasy, a nie wyznaczonego szlaku. Zszedł więc z oznaczonej ścieżki, i ruszył w głąb tajemniczego lasu. Dopiero wtedy poczuł prawdziwą pierwotność swojej przygody, pokonując wzgórza, gęste bory i jasne polanki ze świadomością, że w tych miejscach nie ma, nie było, i z pewnością długo jeszcze nie będzie, żadnych ludzi. Został sam na sam z dziką naturą.

Około drugiej Łukasz przysiadł na kamieniu obok skalistego strumyczka, by zjeść przygotowane wcześniej kanapki i napić się soku. Siedząc tak na głazie i patrząc w niebo, w pewnym momencie bystre oko studenta zauważyło jedną niepokojącą kwestię. Albowiem od południa, na lazurowym niegdyś nieboskłonie, zagościły grafitowe chmury. Nie było oczywiście wątpliwości co do ich burzowej natury oraz faktu, że zmierzają w stronę studenta. Pojawił się więc dylemat: czy iść dalej na przełaj w stronę szczytu, czy też ze względu na nadchodzącą burzę wrócić na szlak, a potem do miasta. Łukasz przemyślał obie kwestie i po chwili doszedł do wniosku, że burza szybko nie przyjdzie, więc zdąży wejść na Kasprowy Wierch (a nawet jeśli nie, to w najgorszym wypadku troszkę zmoknie).

Ruszył więc pewnie przed siebie.

Minęła kolejna godzina, a las się nie nie kończył. Nie było widać szczytu, nie mijał żadnych szlaków i nie pojawiały się już nawet kolorowe od kwiatów polanki z owieczkami. Wokół widać było tylko wysokie iglaki, a nad nimi szarą chmurę, która z minuty na minutę była coraz bliżej. I wtedy nagle, gdy bohaterowi zdawało się już, że w promieniu kilometrów nie ma żadnych ludzi, ujrzał przed sobą wypalone ognisko przy jednym ze świerków. Było jeszcze świeże, ponieważ żarzące do bieli drewno, wciąż tliło się czerwienią. W związku z tym, ktoś niedawno tam był. Tylko czy byli to zbłądzeni turyści chcący się ogrzać, czy też...

Kiedy Łukasz połączył fakt obecności ogniska, z nocną opowieścią o sekcie, po jego plecach natychmiast spłynął lodowaty dreszcz paraliżujący całe ciało, a w myślał rozbrzmiały siarczyste przekleństwa. Kilka chwil później las rozbrzmiał donośnym grzmotem pioruna, a czarne niebo zaczęło wylewać z siebie chłodny, zacinający deszcz. Rozszalała górska burza.

Łukasz nie czuł już przyjemności z czerwcowej przygody w bajkowych Tatrach, a pierwotny strach przed sytuacją w jakiej się znalazł. Był sam, nie wiedział gdzie jest szlak, a w okolicy prawdopodobnie grasowały...

Wtedy usłyszał za plecami trzask łamanej ściółki (dźwięk przebijał się nawet przez szum deszczu), na co momentalnie odwrócił się na pięcie, a oczom ukazał się widok przemykającej między drzewami istoty w czerni, która po chwili zniknęła gdzieś w gąszczu mokrych roślin, śmiejąc się w niewyobrażalnie straszliwy sposób, pełen obłędu i grozy. Po czymś takim student zaczął po prostu biec przed siebie, całkowicie pochłonięty strachem i gorącą adrenaliną.

Pioruny uderzały co chwila gdzieś w oddali, prezentując na ciemnym niebie sieć jasnych, elektrycznych promieni, a ostry, zacinający deszcz przeplatał się z twardym, lodowym gradem. Cały ten dramatyczny obraz potęgował jeszcze przeraźliwy śmiech tajemniczych istot, pojawiających się czasami między przekrzywionymi od zimnego wiatru drzewami.

I w takiej atrakcyjnej rzeczywistości Łukasz biegł przed siebie, ślizgając się na mokrej ściółce i potykając o wystające konary, byleby wydostać się z mrocznego lasu. Liczył, że jeśli będzie tak cały czas biegł, to w końcu znajdzie jakiś szlak, i nim wróci do miasta.

Kwadranse jednak mijały, a żadna ścieżka się nie pojawiała. Wszędzie były tylko miedziane, wysokie sosny. I choć żaden szlak nie przecinał drogi studenta, to i tak jego sytuacja się poprawiła, albowiem upiorne śmiechy ustały (musiał zgubić prześladowców), oraz i burza dobiegła końca, zmieniając czerń chmur, w rubin zachodzącego słońca. Tak, słońce zachodziło, zbliżała się noc, a nasz bohater był wciąż kompletnie zagubiony gdzieś w tatrzańskiej głuszy.

Kilka godzin bezsensownego podróżowania po lasach później, kiedy krwawe niebo zmieniło się w szafirowy kosmos z perłowymi gwiazdami, nasz studiujący historię bohater, wreszcie doszedł do granicy górskiego boru. Nie był to jednakże koniec dzikiej przyrody nieskalanej cywilizacją, która pokrywała całe pasmo Tatr. Nie, po prostu wyszedł na jedno ze wzgórz, z którego widać było wszelkie, otaczające go góry. Łukasz miał nadzieję wypatrzeć z tej pozycji jakiś szlak, czy nawet miasteczko w dolinie, lecz nic takiego nie było widać. Tylko otchłań czerni dochodzącej do granic skał, a nad nią bezkres granatowego nieboskłonu, z świecącym półksiężycem w jego centrum. Chłopak nie rozpoznawał nawet szczytów ani dolin na jakie patrzył. Był po prostu zgubiony gdzieś w sercu dzikich Tatr.

Wiedząc, że musi przenocować w tej pierwotnej krainie, zaczął rozglądać się w dół wzgórza, by może znaleźć coś bardziej odpowiedniego od czystej trawy i skał. I wtedy, rozglądając się po zboczu góry, ujrzał niezbyt wyraźny kształt domostwa w niższych partiach wyżyny. Fakt ten napełnił jego serce ogromną radością i paradoksalnie pierwszy raz w życiu poczuł szczęście widząc ślad ludzkiej cywilizacji.

Bezzwłocznie zszedł ze szczytu wzgórza i po kilku minutach znalazł się przy swoim celu. Był to stary, XIX wieczny dworek galicyjski, który stał teraz opustoszały na zboczu góry (w Polsce wiele jest takich posiadłości, gdyż ich arystokratyczni właściciele musieli porzucać swoje dobytki w ucieczce przed komunistyczną władzą ludową). Jako, że dworek był zniszczony i z pewnością bezpański (obskrobane ściany, dziurawy dach i mury, oraz pustka w środku, gdyż wszystko zostało przez lata zagrabione) Łukasz postanowił sam się w nim ugościć, choć na tą jedną noc.

Wszedł do środka przez uchylone, rozpadające się drewniane drzwi. Dworek wewnątrz był w jeszcze bardziej opłakanym stanie niż zewnątrz. Tapety złuszczały się na ścianach, podłogę pokrywała warstwa brudu, a gdzieniegdzie dało się nawet zauważyć małe, świecące, szczurze oczka. Mężczyzna z obrzydzeniem stwierdził, że jeśli nie znajdzie tam jakiegoś sensownego lokum, to woli już spać pod gołym niebem. Przeszedł się więc po wszystkich pokojach opuszczonego dworu i za ostatnią próbą ujrzał pokój zachowany w niemal nienagannym stanie. Było tam duże, solidne łóżko, secesyjny kredens, szafa i dużo, naprawdę dużo obrazów. Portrety jakichś szlacheckich przodków spoglądały ze wszystkich ścian. Ciemności panujące we dworze nie pozwalały jednak zobaczyć zbyt dużo szczegółów, a jedynie ich mieniące się oczy. Oczy, które wyglądały doprawdy jak żywe i nadawały sytuacji nieco klaustrofobicznego akcentu. Jednakże noc wśród tych tajemniczych obrazów, niemalże spoglądających na bohatera, wydawała się i tak lepszą perspektywą niż spędzenie jej na zimnej skale pod gołym niebem. Łukasz po chwili położył się więc na wielkim łóżku z baldachimem i rozkoszował możliwością odpoczynku. Myślał o tym ile miał szczęścia przy ucieczce tym satanistom z lasu i jak cudownie się złożyło, że zamiast dalej błądzić w głuszy goniony przez te straszydła, może cieszyć się spokojem i wypoczynkiem. Z pewnością następnego dnia, przy porannych promieniach czerwcowego słońca, znajdzie szlak i wróci do domu. Tak, wszystko dobrze się skończy, a teraz może już spać. Spać i nie przejmować się tym, co go dzisiaj spotkało.

Łukasz przez kolejną godzinę leżał w łóżku i nie mógł zasnąć, ponieważ czuł się tam niekomfortowo. I nie dlatego, że spędzał noc w jakimś opuszczonym pałacyku z XIX wieku. Nie, czuł się niekomfortowo, ponieważ te tajemnicze portrety przodków na ścianach, wydawały się go obserwować swymi dziwnymi oczyma. Tak realistyczne. Tak niepokojące...

 

Student w końcu zasnął (nawet mimo tajemniczych portretów zdających się go perfidnie obserwować) i pogrążony w błogich snach spędził resztę tej najgorszej w jego życiu nocy.

Obudził się kiedy złote promienie wschodzącego słońca wlały się do środka pałacu. Otworzył powoli zmęczone oczy (przypominając sobie od razu gdzie jest) i rozejrzał po pokoju, a to co zobaczył było większym koszmarem i szokiem niż cały poprzedni dzień.

Mianowicie w pokoju nie było już mrocznych portretów przedstawiających dziwnych ludzi, obserwujących naszego bohatera przez całą noc, a jedynie zwykłe, drewniane okna.

Kiedy Łukasz uświadomił sobie, że jacyś ludzie w całkowitym bezruchu patrzyli na niego perfidnie przez kilka godzin gdy ten spał, natychmiast poderwał się z łóżka i wybiegł z galicyjskiej posiadłości. Ci sami, sadystyczni mordercy z opowiadań karczemnego górala, którzy miesiąc wcześniej wypruli flaki studentom takim jak Łukasz, i gonili go po lasach śmiejąc się obłędnie, stali nad nim całą noc, po prostu patrząc jak ten śpi.

Gdy chłopak wybiegł zszokowany z dworku okazało się, że tuż obok przebiega normalny szlak (którego w nocy po prostu nie zauważył) więc czym prędzej skierował się nim do miasta. Następnie zabrał rzeczy z "Wygodnej Chaty" i bezzwłocznie wrócił do Warszawy. Łukasz miał dość gór do końca życia.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • maciekzolnowski 05.03.2017
    Naprawdę zacne opowiadanie - górski horror, moje klimaty! Jeśli napiszesz coś jeszcze w podobnym stylu, to daj mi, proszę, znać. Z góry i z doliny (ziemi angielskiej) pozdrawiam serdecznie,
    Maćko

    PS. Polecam serdecznie mój sequel "Muzyki Ericha Zanna" (wg motywów zaczerpniętych od samego mistrza Lovecrafta).
  • xiddi 08.03.2017
    Dziękuje za miłe słowa a skoro się podobało to zachęcam do zapoznania się z reszta moich opowiadanek :))) Plus na pewno zajrzę do twojej twórczości również

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania