Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Teatr Wyobraźni

Zaciemnioną, zmoczoną anonimowością ulicą szedł człowiek pozbawiony wyobraźni.

 

Noc nadeszła niespodziewanie, podpisawszy wcześniej tajemniczy pakt. Pakt polegający na związaniu się z ciężkimi, granatowo-szarymi chmurami, zalewając świat przedwczesną ciemnością, wdzierając się nawet w najmniejsze dziury i najjaśniejsze pokoje. Rozlały się więc gwiazdy, niedane jednak było ujrzeć ich migoczący blask, albowiem otulone zostały gładkim, delikatnym całunem. A potem runęła kurtyna. Prosto z samej góry; mokra, zimna, opadająca z cichym, kojącym pluśnięciem na dachy, chodniki i ludzi, którzy pod tą kurtyną, stawali się nikim.

 

Deszcz ofiarowywał nadzwyczajny komfort. Komfort anonimowości. Kim bowiem są ci wszyscy ludzie pospiesznie przemykający chodnikami, by jak najszybciej uchronić się przed ulewą w cichych i ciepłych czterech ścianach? Ot, jedynie nic nieznaczącymi szarymi, lekko rozmazanymi sylwetkami. Każdy wyglądał tak samo, tak samo biegał, tak samo był ubrany, tak samo mokry, tak samo zwyczajny. Ze wszystkich jednakowo deszcz zmywał ich jestestwo, ukazując tę brzydką wewnętrzną powłokę: trupiobladą, cienką, brudną. Wszyscy jednakowo stawali się nikim. Ot, taka wygoda zniknięcia na chwilę z tego świata pełnego konkretów i dosłowności.

 

Tak więc dzień został zalany przez noc tańczącą w strugach deszczu. Przez te niekończące się strumienie, smagające boleśnie w policzki, przedzierał się jeszcze jeden nikt. Było ich kilku w pobliżu, ale ten jeden nigdzie się nie spieszył. Nie umykał nerwowo i lękliwie przed deszczem, nie narzekał, nie wyklinał na pogodę. Po prostu szedł. I napawał się spokojem dawanym przez płaszczyk deszczu oraz brak wyobraźni. Po co myśleć w nadmiarze? Po co cokolwiek sobie wyobrażać? Łatwo jest oderwać się od ziemi i odlecieć, ale znacznie trudniej jest wrócić. A kim jest nikt oderwany od rzeczywistości? Ktoś taki wtedy staje się kimś i to wydawałoby się dobre, gdyby nie to, że ludzie nie lubią odskoków od normy. A ktoś w tłumie pełnym nikogo jest wyrzutkiem, odmieńcem.

 

Najprościej być nikim. Wystarczy iść tą samą udeptaną ścieżką co inni i pozwolić być niezauważalnym wśród milionów gapiów. Większość twierdzi, że to złe, że trzeba się wyróżniać i sprawić, by świat nie zapomniał naszego imienia. Ale człowiek bez wyobraźni był zupełnie innego zdania. Lubił być nikim. A kimś stawał się dopiero wtedy, kiedy ciemność i niepewność otoczenia chroniła go przed nicością świata. Zamykał się w swoich czterech ścianach i wtedy stawał się kimś. I właśnie dlatego ten człowiek ukrywał swoje nadzwyczajne i w pełni świadome „ja” — bo tłum nikogo mógłby nie przyjąć go dobrze.

 

Choć lejący deszcz był kojący i Gary zawsze lubił przechadzać się w jego strugach, tak mimowolnie poczuł ulgę, kiedy znalazł się w wilgotnym, cuchnącym dymem i zepsutym mięsem korytarzyku. Potrząsnął gwałtownie głową, by strzepać z włosów zbyt nachalne krople deszczu, odwiesił też swój przemoczony płaszcz, ściągnął buty i z leniwym spokojem ruszył ku pogrążonemu w mroku salonowi. Nie było potrzeby zapalać światła, rozpraszało go. Poza tym światło było jedną z ulubionych „rzeczy” nikogo: całe hordy szarych, obdartych z fałszywego jestestwa ludzi kąpało się w łagodnym, ciepłym blasku. I widziało. I patrzyło. A światło im w tym pomagało.

 

Tego właśnie Gary bardzo by nie chciał, dlatego tak ukochał sobie mrok. Bał się, że ktoś mógłby dostrzec, iż nagle stał się kimś. On, człowiek pozbawiony wyobraźni.

 

Szaro-granatowy pył nocy rozsypał się po całym salonie, otulając swoim delikatnym puchem ściany, sufit, lampy, meble. Gary widział, jak ta rozproszona ciemność tańczy w smudze światła latarni wpadającego przez okno. Gdy tylko Gary wszedł do pokoju, natychmiast poczuł się otulony tym chłodnym pyłkiem. Pragnął się nim rozkoszować, nawdychać, naćpać się tą ciemnością, lecz nie mógł. Do tego potrzebował spokoju, którego najwyraźniej niedane było mu zaznać.

 

Zaskoczyła go. Zawsze go zaskakiwała, mimo że widywał ją stosunkowo często. A jednak zdziwił się szczerze na jej widok, a następnie zezłościł. Nic jednak nie mógł zrobić: ani postraszyć, ani uderzyć. Nawet prośby i błagania nic nie dawały. Gary próbował tego miliony razy, a jednak wciąż ją widywał. Tak jak tamtego dnia.

 

— Odejdź stąd — powiedział twardo, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że to nic nie da.

 

Miał rację. Kobieta nawet nie drgnęła. Wyglądała tak, jak zawsze: ot, rzeźba wykonana z wosku; zimna, martwa, choć nienaturalnie wręcz podobna do pierwowzoru. I tym w istocie była jego towarzyszka. Tak się też zachowywała: nawet nie drgnęła na prośbę Gary’ego. Nie mrugnęła, nie westchnęła, nie skrzywiła się nawet. Wciąż się zaś uśmiechała. Delikatnie. Radośnie. Dręcząco. I jedynie przechyliła lekko głowę, kiedy Gary minął ją bez słowa i stanął przy oknie, wpatrując się w połacie ciemności przecinanej okrutnie przez żółtawe pasy świateł.

 

— Nie chcę cię tutaj. — Nie spodziewał się, że jego słowa cokolwiek dadzą, lecz Gary poczuł nagłą potrzebę mówienia. Nawet jeśli miałby to być monolog, a tak właśnie zazwyczaj bywało.

 

Ta dama zawsze była oszczędna w słowach.

 

— Nic nie osiągniesz, przychodząc tu każdej nocy. Nic ci już nie pomoże. Na pewno nie ja.

 

Ten przeklęty, makabryczny uśmiech! Taki łagodny! Taki słodki! Bezczelnie wykrzykujący wszystko to, co dobre. Wszystko to, o czym Gary nie chciał słyszeć. I choć nienawidził jej z całej siły, nie potrafił się powstrzymać, by się nie odwrócić. Po chwili więc opierał się o parapet zabrudzony dziesiątkami petów i przyglądał się tej, która wtargnęła do jego domu, tym samym spełniając cząstkę najgorszego koszmaru. Oglądał ją dziesiątki razy, znał każdy szczegół jej twarzy, każde choćby najmniejsze zgniecenie na jasnoniebieskiej, długiej, prostej sukni. Wydawało mu się nawet, że dostrzegał każdy włos osobno i wzdrygał się, kiedy kilka brązowych kosmyków sterczało w różne strony, zupełnie jakby kobieta dopiero podniosła głowę z poduszki po nieprzespanej nocy. Ale oczy i uśmiech cały czas pozostawały te same. Pogodne. Łagodne.

 

Pełne wybaczenia. Tego właśnie Gary nienawidził w niej najbardziej.

 

A jednak coś musiało się zmienić, Gary dopiero po dłuższej chwili to zauważył. Zadrżał silniej, kiedy zaczął zdawać sobie sprawę ze zmiany, jaka zaszła w jego nachalnej towarzyszce.

 

— Widzę, że czujesz się lepiej. — Ten beznamiętny ton miał ciąć jak najostrzejsza żyletka. A jednak to Gary’ego pocięto gniewem, jaki w nim kipiał na widok tego uśmiechu. I tych oczu. Zielono-szaro-niebeskich. Nienaturalnie małych. Błyszczących, okolonych długimi czarnymi rzęsami.

 

Doskonale pamiętał, że ostatnimi czasy N. wyglądała dość… niewyraźnie. Blada, wręcz szarawa skóra ledwie na niej wisiała, a i oczy nie błyszczały tak jak jeszcze kilka tygodni temu. Tylko uśmiech pozostawał ten sam. Ale on był woskowy. Wtopiony w tę nieskazitelną twarz, by nigdy miał z niej nie zejść i by dręczył Gary’ego aż do ostatku dni. Więc czy to możliwe, by kobieta zbierała się po swojej cudownej chorobie?

 

Gary poczuł ukłucie lęku, a i niewiele brakowało, by ogarnęła go panika. Mimo to zdołał jakoś opanować drżenie rąk, więc podniósł głowę i objął N. stalowym wzrokiem, starając się dostrzec wszystkie różnice. Coś jednak przeszkadzało mu w skupieniu, przez co jakimś cudem nie potrafił ogarnąć wszystkich zmian, jakie w niej zaszły; jedno spostrzeżenie natychmiast wypierało drugie, nie dając się połączyć w całość. Niemniej jednak wniosek był jeden: ta kobieta, jego największa udręka, wyglądała… coraz piękniej. Gary nigdy nie umiał zakochiwać się w cudzym pięknie, tym razem wprost nie mógł tego zignorować. Nigdy wcześniej tego nie zauważył, ponieważ trawiąca ją choroba sprytnie to maskowała. A teraz… teraz…

Teraz była pełna życia. Gary nie potrafił tego inaczej określić, choć zdawał sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmiało.

Wampirzyca. Piękna, zdrowa. Silna. Wiecznie uśmiechnięta. Wiecznie, to dobre słowo. Czyż bowiem wampiry nie są nieśmiertelne?

 

Gary’ego zaś jego śmiertelność zżerała niczym robaki zaschłe truchło. Tak jakby choroba tej kobiety przeszła na niego.

Wampirzyca. Ta, która wysysa z niego duszę. Energię. Zmysły. Życie.

 

 

Gary był psychologiem, a miano to napawało go niewymowną dumą. Wprawdzie nie posiadał odpowiednich papierów i nie skończył właściwych studiów, ba!, nawet szkołę rzucił w wieku kilkunastu lat, nigdy później jej nie skończywszy. A jednak rzeczywiście był psychologiem i nie dało się temu zaprzeczyć. Bo któż to taki? Nikt inny, jak lekarz. I może Gary nie znał się na śledzionach, aortach i innych tego typu medycznych bzdurach, a jednak uleczał. Uleczał zatrute chorobą dusze i mógł się pochwalić stuprocentową uleczalnością. Mógł, ale nigdy tego nie robił. Domyślał się, co by ludzie o nim powiedzieli. Zwymyślaliby go, a może nawet oskarżyli, przez co już nigdy więcej nie mógłby nikomu pomóc. A tymczasem trzymał się swojego bezpiecznego pobocza, dzięki czemu trafiali do niego tylko ci, którzy desperacko potrzebowali pomocy. A on im jej udzielał.

 

Nie był jednak Bogiem ani cudotwórcą i nie potrafił uleczyć każdego przypadku. Dlatego właśnie przed laty zdecydował, że najlepiej wybrać sobie konkretną profesję. To zaś było bardzo proste, od zawsze bowiem gardził samobójcami. A może nie nimi samymi, ale tym, jak odrzucali od siebie życie. Tym, jak na siłę wywlekali swoje rzekomo wielkie i przygniatające problemy. Tym, jak opowiadali, że ich miłość ich zostawiła, że zbankrutowali, że się zhańbili. Gary z trudem się powstrzymywał przed tym, by ich nie wyśmiać i nie wykrzyczeć, że teraz te „problemy”, które ich niemal nie zabiły, za dwadzieścia lat będą uznawali za błahostki. Na szczęście tego nie robił, tak bowiem mógłby bowiem postąpić zwykły śmiertelnik. A on nim nie był. On był psychologiem.

Zaskakująco łatwo szło mu udawanie empatycznego i spokojnego przyjaciela, którego odnajdowały w nim pacjentki (w dwunastu przypadkach na trzynaście pacjentami były kobiety). Początkowo obawiał się, że być może nie podoła i ktoś zarzuci mu, że jego współczucie jest sztuczne, a rady nieszczere. Nic takiego się jednak nie działo, a Gary z każdą kolejną sesją stawał się coraz pewniejszy siebie. Cały czas za to stawiał na terapie praktyczne. Rozmowy nigdy nie przychodziły mu łatwo, dlatego starał się jak mógł unikać dłuższych przemów. Najczęściej to one mówiły, on zaś słuchał i dawał znać, że doskonale je rozumie. Potem zapraszał na terapie. Praktyczne, czyli takie, które miały doprowadzić do ostatecznego uleczenia. A czymże ono było?

Przywróceniem pragnienia życia.

 

Na szczęście Gary postawił na właściwą kartę, bo jego nowatorska terapia działała w calutkich stu procentach. W każdej z osób, które miały myśli samobójcze, zakwitła gwałtowna, niemal rozpaczliwa chęć życia i korzystania z tego daru tak, jak nigdy wcześniej. Tak, działało zawsze: u Betty, Eileen, Mary, Nancy, Octavii, Kreyi, Mirabell i kilku innych. Co się działo potem? Gary już nigdy ich nie widział. Ale cóż, wcale tego nie oczekiwał; jego zadanie zostało wykonane i tylko to się liczyło.

 

Gary już nigdy ich nie widział. Z prawie wszystkimi nie miał już później żadnego kontaktu. Prawie. Ale ona musiała być inna. Szlag by to trafił: ilekroć Gary wspominał dzień, w którym pierwszy raz ją ujrzał, pragnął jedynie cofnąć się w czasie i zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, by nigdy nie wpuścić ani do domu, ani tym bardziej do swojego życia. Byłby spokojniejszy. I nic złego by się nie stało: on dalej prowadziłby swoje sekretne praktyki i dalej uleczałby swoje niedoszłe samobójczynie. Taki porządek świata był idealny, lecz został zburzony w dniu, kiedy do Gary’ego zgłosiła się Nancy Houghton.

 

Nie było w niej nic interesującego, absolutnie nic. Średniego wzrostu szatynka o szaro-niebiesko-zielonych oczach, nienaturalnie małych, przez co z daleka wyglądała jak kosmitka. Przyszła razem z koleżanką: jakże by inaczej. W końcu który szanujący się przyszły samobójca przyszedłby na terapię z własnej woli? Nancy jednak było wszystko jedno, dlatego się zgodziła. Gary’emu także było wszystko jednego, więc postanowił ją przyjąć.

 

Och, jakże tego teraz żałował.

 

Na początku nic nie wskazywało na to, że Nancy sprawi mu tyle problemów. Jako pacjentka była bowiem… nudna. Nudna, nijaka, niewyróżniająca się absolutnie niczym. Także powód jej myśli samobójczych nie zwalał z nóg swoją oryginalnością. Wszystko bowiem zaczęło się siedem lat temu, kiedy ojciec zaczął ją gwałcić. Wylali go z roboty, więc musiał się na kimś wyżyć. Padło na małą Nancy, a matka patrzyła na wszystko przez palce, co bolało dziewczynę jeszcze bardziej niż sam gwałt. Gary perfekcyjnie przyszył sobie maskę kamiennej twarzy, dlatego udawał skupionego, w rzeczywistości gardząc tym tak zwyczajnym powodem. Poza tym wydawało mu się, że jakaś jeszcze pacjentka przyszła do niego z tym samym powodem. Gary ledwie się powstrzymywał od zapytania, czy to naprawdę aż tak straszne i godne samej śmierci, ale wiedział, że tak wielką nieostrożnością mógłby się bardzo narazić. Słuchał więc tej nudnej, zranionej Nancy, by następnie obdarować ją tak samo nudnymi radami. A potem była terapia, na którą dziewczyna zgodziła się zaskakująco szybko. Cóż, nadal było jej wszystko jedno, ale najwyraźniej Gary ze swoim ciepłym, opanowanym głosem i mądrymi, delikatnymi radami wszczepił w nią zalążek nadziei. Zalążek myśli, że może jednak nie była bezwartościowa.

 

Ale była. Z tym że tego Gary powiedzieć nie mógł.

 

Najważniejsza jednak była druga część terapii. Gary nigdy nie radził sobie dobrze z dłuższymi przemowami; był człowiekiem czynu. Wobec tego leczenie przez odpowiednie praktyki sprawdzało się najlepiej. Cóż, sam przed sobą mógł przyznać, że jego sposoby były bardzo… kontrowersyjne. Ale działały. I każda pacjentka została wyleczona. I żadnej potem nie widział. Tylko ta jedna została. Tylko Nancy postanowiła do niego wrócić. Po co? Nie wiedział. Bał się dowiedzieć.

 

 

Zaskoczyła go. Zawsze go zaskakiwała, mimo że widywał ją stosunkowo często. A jednak zdziwił się szczerze na jej widok, a następnie zezłościł. Nic jednak nie mógł zrobić: ani postraszyć, ani uderzyć. Nawet prośby i błagania nic nie dawały. Gary próbował tego miliony razy, a jednak wciąż ją widywał. Czasami sobie nawet myślał, że co z niego za psycholog, skoro nie potrafił się pozbyć jednej natrętnej kobiety? Gdyby to była jakakolwiek inna, pewnie by siłą wypchnął ją za drzwi. Może by nawet uderzył; mimo swojej samozwańczej profesji zawsze miał problemy z zapanowaniem nad agresją. Nancy jednak była inna. Gary starał się przypomnieć, kiedy tak bardzo się zmieniła. Po terapii, to zrozumiałe, ale… jak to możliwe, że wracała? Tego za nic nie potrafił zrozumieć. I właśnie dlatego musiał się z nią męczyć, nie mogąc tknąć jej nawet palcem.

Musiał ją znosić. I panikować, że z każdym dniem wyglądała coraz zdrowiej.

 

Kiedy następnego dnia podniósł się z niewygodnej kanapy po niezbyt przyjemnej drzemce, przeraził się, kiedy znowu ją zobaczył. Stała w rogu, w tej samej błękitnej sukience, z tym samym łagodnym uśmiechem i tymi samymi niebiecko-szaro-zielonymi, nienaturalnie małymi oczami, które obserwowały każdy jego ruch.

 

Jak na niego patrzyła? Z radością? Z wdzięcznością? Ze złością? Z nienawiścią? Nie wiedział. Mógł się tylko domyślać, ale to nie powinno go w ogóle obchodzić. To czemu obchodziło?

 

— Wyleczyłem cię — wycedził przez zaciśnięte zęby, siadając na skraju starej kanapy. — Więc nie patrz tak na mnie. Nie uśmiechaj się! Nie masz z czego się cieszyć! PRZESTAŃ SIĘ ŚMIAĆ!

 

Tracił nad sobą kontrolę i to było straszliwe. On, psycholog, z przyszytą grubymi nićmi kamienną twarzą, bez choćby jednej rysy wydrążonej przez emocje. Ten, który ze stoickim spokojem zapraszał tyle najróżniejszych kobiet na swoją innowacyjną terapię. Działała, zawsze działała, także w przypadku Nancy. O co więc mogło chodzić? Dlaczego spotykał tylko ją, nie żadną inną? Czego od niego chciała?

 

— Byłaś nikim — warczał dalej, modląc się, że może w jakiś sposób ją tym urazi i wygoni z domu. — Tak wtedy, kiedy gwałcił cię ojciec, jak i wtedy, kiedy do mnie przyszłaś. Twoje życie nic nie znaczyło. Wiedziałaś o tym, ja też o tym wiedziałem. Dlatego ci pomogłem. Dlatego cię wyleczyłem! SUKO NIEWDZIĘCZNA, TO JA CIĘ ZBAWIŁEM!

 

Nancy nadal uśmiechała się w ten sam sposób, ale jej spojrzenie stężało. Coś się zmieniło i Gary’emu przyszło do głowy, że wreszcie coś osiągnął i zmusił ją do rozmowy. Wprawdzie dziewczyna nadal milczała, ale w jakiś sposób zdołał ją poruszyć, a to już coś.

 

— Nie chciałaś żyć, bo to by chciał na twoim miejscu? Nikt za żadne skarby świata nie chciałby zamienić się z tobą miejscami. Nie chciałaś żyć i nic dziwnego. Tylko takie do mnie przychodzą. Postawiłem sobie jeden cel: przywrócić ci pragnienie. Chciałem, byś błagała o życie, byś łaknęła go najbardziej na świecie. I ty też podobno tego chciałaś! Stało się tak! Stało! Po co więc tu jesteś?! Znalazłem ci miejsce. Pasujesz do niego idealnie, oboje to wiemy!

 

— To nazywasz zbawieniem? — Wreszcie!, pomyślał triumfalnie. Wreszcie zmusił ją do mówienia!

 

— Oczywiście — parsknął z rozbawieniem, podejrzewając, że jest coraz bliższy pozbycia się jej raz na zawsze. — Wyraźnie słyszałem, jak głośno pragnęłaś życia. Tylko tego oczekiwałem. Twoja koleżanka też. Więc wszyscy powinni być szczęśliwi!

Jej uśmiech, dokładnie ten, który był jej znakiem charakterystycznym i który tak Gary’ego przerażał, wreszcie zaczął blednąć. Oczy były stalą, usta brzytwą. Nancy w tej postaci była niemal straszna, ale Gary nie czuł się poruszony. Co więcej, pierwszy raz od dawna wydawało mu się, że wygrywa. Odczytywał to ze złości rysowanej na jej bladej twarzy. Och, jakże to był cudowny widok! Ten jeden raz Gary cieszył się, że Nancy stała przed nim taka, a nie inna: wiedział, że nie jest w stanie nic mu zrobić.

Wiedział? A może tak mu się wydawało? Miał taką nadzieję? Cokolwiek jednak to było, Gary się mylił. Zorientował się, kiedy na nieskazitelną twarz Nancy wpłynął ten sam łagodny, radosny uśmiech. Ten jednak nie dawał złudzeń i mimo że dziewczyna wprost nie mogła mu nic zrobić, Gary raz jeszcze poczuł lęk. I w napięciu czekał na to, co się stanie dalej. Nie miał już bowiem nic do powiedzenia. A może i miał, ale czuł, że tym razem to nic nie da. Znowu zaczął przegrywać.

 

— Jak taki potwór jak ty może mieć tak wybujałą wyobraźnię?

 

— Nie używaj tego słowa! — ryknął, podrywając się z kanapy.

 

— Boisz się jej. Nigdy nie byłeś nią obdarowany, aż nagle podarowano ci ją z nawiązką. Wyobraźnia jest piękna. Jest piękna tak jak ja.

 

— MILCZ! NIE JESTEŚ PIĘKNA! JESTEŚ TYLKO BEZWARTOŚCIOWĄ SZMATĄ, JESTEŚ TYLKO…

 

— Wyobraźnia to dusza. To Bóg. Tak jak on, jest wszechmocna. W Boga wierzysz, wiarę masz zaś w pakiecie z życiem. Tym samym, z którym tak bezmyślnie igrałeś. Z nią nie wygrasz, Gary. Spójrz na siebie. Nawet teraz twoja wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach. Podziwiam ją. Modlę się do niej. Jest… jest piękna. Jest tak jak ja.

 

Gary, dysząc ciężko, rozglądał się bezładnie po mieszkaniu. W środku panował półmrok. Prawdopodobnie zbliżał się dopiero świt, poza tym żaluzje były zasłonięte, więc mało co było widać. Dlaczego więc to przebrzydłe babsko było tak wyraźne? Tak jasne, piękne, zdrowe? Tak… tak żywe…?

 

Tylko nie wpadaj w panię, nie wpadaj w panikę, powtarzał sobie raz i drugi. Nie mógł tu wytrzymać, musiał stąd wyjść. Nie mógł już na nią patrzeć, choć nie łudził się, że zdoła się jej pozbyć. Był pewien, że podąży za nim, ale istniało w tym domu miejsce, którego się bała. Nie ugnie się i nadal będzie trwać przed Garym, ale jej twarz wykrzywiona strachem, bólem i obrzydzeniem była balsamem na jego do granic zszargane nerwy. Czym prędzej więc rzucił się w stronę ciasnego, zupełnie ciemnego korytarzyka. Pobiegł na sam koniec i otworzył drzwi po prawej. W środku było jeszcze ciemniej, a to przez brak jakichkolwiek okien. Ledwie wymacał krawędź puchatego, czerwono-białego dywanu, który w tych ciemnościach zdawał się zupełnie czarny. Odrzucił go pospiesznie, czując przedziwny lęk, że Nancy może zaskoczyć go z tyłu i skrzywdzić. Kiedy już oczy zaczęły przyzwyczajać się do wszechobecnego mroku, dojrzał zarysy małej drewnianej klapy. Pociągnął za cienki, wrzynający się w dłoń sznurek i niemal na oślep zszedł po postrzępionych, niebezpiecznie stromych schodach. Nie zapalał żadnego światła; w tej piwnicy wolał tego nie robić na rzecz zachowania wszelkich środków bezpieczeństwa. A im bardziej Gary zagłębiał się w ciemności i chłód piwnicy, tym spokojniej się czuł. Odzyskał oddech i przestał lękliwie wypatrywać Nancy. Zresztą wiedział, że za chwile sam ją ujrzy, ale nieco inną. Tej zaś nie bał się wcale a wcale.

 

Odwrócił się za siebie, rozejrzał dookoła, wytężył wzrok. Zmysły maksymalnie mu się wyostrzyły, dzięki czemu słyszał każdy nawet najmniejszy szmer. Tym samym do jego uszu dobiegł cichy, paniczny pisk, ale Gary zupełnie się nim nie przejął. Wypatrywał czegoś innego. I w końcu to znalazł. Pod brudną, kamienną ścianą, trochę na lewo, jakiś metr od połamanej beczki. Uśmiechnął się z ulgą, kucając przy swoim znalezisku. Wreszcie przestał się bać.

 

Wydawało mu się, że słyszał skrzypienie schodów. Wtem, jak na zawołanie, tuż obok niego pojawiła się Nancy. Bez uśmiechu. Patrzyła pusto to na Gary’ego, to na ten zamazany przez ciemność kontur widoczny gdzieś pod ścianą.

 

— Wyobraź sobie — zaczęła, a Gary zadrżał na dźwięk tego jednego słowa — że nie jesteś sam. Że jest tu ktoś jeszcze. Prócz ciebie i mnie.

 

Gary momentalnie zerwał się na równe nogi, w panice rozglądając się w poszukiwaniu intruzów. Miał jak najgorsze myśli, ale przecież niemożliwe, żeby Nancy kogokolwiek wezwała: nie dałaby rady. Jak to więc możliwe, że tuż przy schodach stała jakaś postać? Gary wytężył wzrok, ignorując czyjeś ciągłe kwilenie. Wydawało mu się, że tam, obok schodów, stała jakaś kobieta. Wysoka, bardzo wysoka. I chuda. Mimo przenikających każde istnienie ciemności Gary widział ją bardzo wyraźnie.

 

Ciemnozielony sweter zwisał żałośnie na jej kościstych ramionach, a o jej kości policzkowe można by było się zaciąć. Tłuste, cienkie, długie i czarne jak kruk włosy związała w nędzny kucyk, spoglądając na całą scenę z miną pełną żałości. Gary ją znał: był niemal pewien, że to jego ostatnia pacjentka. Ale nie mógł sobie przypomnieć imienia. Laura, Lea, Lena…? Jakoś tak. W każdym razie coś na „L”.

 

— Co ona tu robi? — wyszeptał głosem przesyconym gniewem. Nie patrzył na Nancy, choć to pytanie było skierowane właśnie do niej. — Po co ją tu sprowadzałaś?! Czego ode mnie chce?

 

— Nie ja ją tu sprowadzałam, tylko ty. Przecież to twoja zasługa! Tylko twoja!

 

Tylko twoja! Tylkotwoja! Tylkowoja tyloja tyja… Gary nie mógł tego znieść. Krzycząc obłąkańczo, rzucił się w stronę Nancy. Nie wiedział, co chciał jej zrobić. Udusić? Wydrapać oczy? Roztrzaskać głowę o ścianę? Cokolwiek to miało być, nie mogło się udać i Gary wpadł na szafkę z narzędziami. Zagruchotało, kilka śrubokrętów spadło o ziemię, on zaś zaczął kląć jak szewc, łapiąc się za swoje obolałe kolano. Wtem jego spojrzenie padło na łom wciśnięty gdzieś miedzy szafkę a zardzewiałe wiadra. Chwycił go i znowu rzucił się na Nancy, ale i tym razem zrobiła zgrabny unik. Spróbował więc jeszcze raz. I jeszcze jeden. Ale nadal bez skutku.

 

Nancy patrzyła. I uśmiechała się tak straszliwie spokojnie i pogodnie. A Laura, Leya czy jak jej tam, po prostu patrzyła ze zmęczeniem zmieszanym z rozpaczą. Patrzyła na wszystko z bezsilnością, chwytając łapczywie coraz bardziej przerażone kwilenie dochodzące gdzieś z kąta.

 

Gary w końcu się zatrzymał, musiał nabrać tchu. Oparł się dłońmi o kolana, dyszą ciężko i łypiąc na Nancy z największą nienawiścią. Nagle na jego twarz wstąpił uśmiech tak paskudny, że nawet ta przeklęta dziwka zlękła się na małą, słodką sekundę. Wtedy właśnie Gary z dziką satysfakcją odwrócił się gwałtownie, a następnie, z łomem uniesionym wysoko nad głową, cisnął żelastwem w to coś, co leżało pod ścianą, tam, obok beczki. Wydając przy tym dziwne odgłosy, istną mieszankę zmęczenia, nienawiści i zadowolenia, uderzał łomem niezliczoną ilość razy.

 

— Ile… razy… mówiłem… żebyś… milczała — dyszał, z każdym słowem uderzając łomem. — Ile… razy… powtarzałem… — Kolejna krótka przerwa, trzy kolejne ciosy. — Sama… sama… tego… chciałaś! Pamiętam… jak… błagałaś… mnie… o… litość… Błagałaś… o życie! Czy… nie o to… ci chodziło, mała kurwo?!

 

Kiedy w końcu opadł z sił, runął na chłodną ziemię, spoglądając ze zmęczeniem na coś, co jeszcze przed paroma minutami było kobietą. Teraz jej nie przypominała: jasnoniebieska, długa suknia zmieniła barwę na bardzo ciemną czerwień. To samo z włosami, z bladymi dłońmi, posiniaczonymi nogami. Nawet te cholerne, małe niebiesko-szaro-zielone oczy, wiecznie otwarte, choć życia już pozbawione, nie przerażały tak bardzo. Gary, zmęczony i choć przez chwilę zadowolony ze swojej pracy, odwrócił się, a wtem zobaczył Nancy z przerażeniem spoglądająca na jego dzieło. Ale te cholerne, nienaturalnie małe oczy nadal pozostawały żywe. Jak to, do cholery, możliwe?! Resztkami sił więc podniósł się z ziemi, raz jeszcze uniósł łom, wycelował i uderzył. Słyszał głośne chrupanie i nieprzyjemnie mlaskanie, ale pod koniec pracy nie widział już tych przeklętych oczu. Nie widział już nic, albowiem to, co zostało z twarzy dziewczyny, nie przypominało niczego, co Gary kiedykolwiek widział.

Wtedy usłyszał jej śmiech. Dreszcz przebiegł mu po plecach, mięśnie boleśnie napięły się do ataku. Ale co miał atakować? Nie mógł jej skrzywdzić. Ani Nancy, ani tej drugiej, bo przecież…

 

Przecież jest jeszcze ta druga. Lara, Leya czy ktoś taki.

 

Gary, niczym zwierzę czyhające na swoją ofiarę, bardzo powoli i najciszej, jak tylko mógł, brnął przez czerń. Wiedział, że jest coraz ciszej, bo kwilenie narastało. Uwielbiał te rozpaczliwe piski. Wydawało mu się nawet, że brzmiało w nich wszystko. Różne pacjentki wydawały z siebie różne dźwięki: jedne krzyczały, drugie nawet groziły, trzecie piszczały, czwarte robiły jeszcze co innego. Ta była słaba, a strach wyżarł z niej już wszystko. Wiedział, że nawet gdyby ją teraz wypuścił, nie zostałoby z niej już nic. Nigdy nie podniosłaby się z tego, co ją spotkało. Co to więc za różnica, czy siedziała tu, czy gdzie indziej? Zresztą, koniec zawsze był taki sam.

 

Kucnął przy niej, ignorując swąd potu, krwi, wymiocin i moczu. Śmierdziało tak w całym pomieszczeniu, Gary więc zdążył przywyknąć. Dotykając jej kolan czuł, jak cała drży. Interesujące było to, że to małe, zapłakane robactwo wyglądało dokładnie tak samo, jak ta spętana grozą kobieta stojąca obok schodów. Tamta też miała brudne, długie włosy związane w kucyk i też ubrana była w ciemnozielony sweter nędznie zwisający z jej chudych ramion. Tylko że w tamtej obok schodów była jakaś taka… duma. W tej pod ścianą zaś nie było zupełnie nic.

 

— Działa? — spytał najłagodniej, jak umiał, muskając wierzchem dłoni jej policzek. — Moja terapia działa?

 

Lehia, Larya, czy jak jej tam, chciała coś powiedzieć, ale tak bardzo się bała, że nie zdołała wydusić z siebie ani słowa. Nagle drgnęła gwałtowniej niż wcześniej, machinalnie przykładając sobie brudną dłoń do ust. Kiedy na palcu zobaczyła krople krwi zrozumiała, że ze strachu przegryzła sobie język. Gary uśmiechnął się potulnie na ten widok.

 

— Wiesz, że nic ci nie zrobię. Po prostu cię tu zostawię. Ale powiedz: chciałabyś stąd wyjść?

 

Dziewczyna błyskawicznie pokiwała głową.

 

— Powiedz to. Powiedz, czy moja terapia działa? Czy nadal chcesz się zabić?

 

— B-błag-gam… wyp-puść…

 

— Działa — mruknął z zadowoleniem, podpierając się o kolano i wstając. — Działa jak zawsze.

 

W końcu musiał sobie przypomnieć o obecności tamtych. Starał się zignorować Nancy, choć nie szło mu to zbyt łatwo. Teraz jednak liczyła się tylko tamta. Lena. Teraz przypomniał sobie jej imię. Patrzyła gdzieś przed siebie i nie odwracała wzroku nawet wtedy, kiedy czuła na swojej twarzy oddech oprawcy. Jednak ciągłe mruganie powiekami zdradzało jej zdenerwowanie. Dziwne, myślał Gary. Czego ona się bała? Przecież była bezpieczna. Nie mógł jej nic zrobić, wszak żyła tylko w jej głowie.

 

Nie to, co jej cielesna powłoka.

 

— Będziesz parzyła na jej śmierć? — wysyczał. — Na swoją śmierć?

 

Drżała, teraz tak samo mocno, jak tamta kwicząca pod ścianą. Ale nadal na niego nie patrzyła. Nic nie odpowiedziała. Gary uznał to za wystarczającą zgodę. Odwrócił się więc i niemal tanecznym krokiem zbliżył do tej Leny siedzącej w kącie. Podniósł łom, który nadal leżał obok zwłok Nancy, po czym z nadzwyczajną energią wbił jego koniec w brzuch dziewczyny. Wrzask, chrząkanie, piski, charczenie. Chaotyczne rozglądanie się po całym pomieszczeniu, nie dając wiary temu, co się stało, lekkie mimowolne drżenie ciała. Gary nie chciał się nad nią znęcać, była bowiem jeszcze nudniejszą pacjentką niż Nancy. Wprawdzie postąpił dość pochopnie: wcześniej żadnej nie zabijał, jedynie zamykał w piwnicy, tym samym dając szansę na ucieczkę. Żadnej się nie udawało, choć Gary z czystym sumieniem mógł przed sobą przyznać, że gdyby się uwolniły, ich uleczenie stałoby się faktem. Teraz zabił pierwszy raz. Pierwszy raz z premedytacją, ale nie poczuł żadnej różnicy. Za to po chwili zdołał dostrzec ją gołym okiem.

 

Nancy zbladła. Leny zaś nie było już wcale.

 

Gary spuścił lekko głowę, uśmiechając się pod nosem. Pomyślał, jak niewiele brakowało, a dałby się pokonać. Jak niewiele brakowało, a Nancy całkowicie powróciłaby do zdrowia, już nigdy nie dając mu ni chwili wytchnienia. Jednak wtedy, w piwnicy, Nancy nie była już tak wyraźna jak jeszcze pół godziny temu na górze. Zmarniała. Oczy posmutniały, uśmiech wyglądał na wymuszony. Nawet błękit jej sukni wyglądał na wypłowiały.

 

— To moja wyobraźnia. Nikt inny poza mną nad nią nie zapanuje — wysyczał triumfalnie.

 

Jeszcze jeden uśmiech. Łagodny. Radosny. Tak przez Gary’ego znienawidzony.

 

— To twoja paranoja. I nigdy nad nią nie zapanujesz.

 

I nigdy nad nią nie zapanujesz. Jesteś przecież człowiekiem bez wyobraźni.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • KarolaKorman 22.05.2017
    Przeczytała pierwsze i ostatnie zdanie, przepraszam, ale tekst jest tak długi, że postanowiłam napisać Ci o tym. Może zabrzmi to głupio, ale czytelnicy tutaj rzadko czytają tak długie teksty. Radziłabym podzielić go na dwie, trzy części i wstawiać dzień po dniu. Uwierz, będzie lepszy odbiór, nabiorą zainteresowania. To tylko moja sugestia, Ty zrobisz, jak uważasz. Pozdrawiam :)
  • Methrylis 22.05.2017
    @KarolaKorman dzięki za radę c: Jednak średnio mi się to widzi, jako że to po prostu oneshot. I nijak się go nie da podzielić.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania