To twoja wina!

- Dwadzieścia cztery. Przykro mi, życzę szczęścia następnym razem. – Tymi słowami Tomasz pożegnał otyłego klienta kasyna. Pechowiec, zapewne pod wpływem chwilowego szczęścia i trzech wypitych szklanek whisky, postawił w blackjacku ostatnie pieniądze, mając nadzieje na szybką wygraną.

Pomimo iż każdego dnia był świadkiem, jak raczeni alkoholem klienci przegrywają dorobek całego życia, skazując swoje rodziny na miesiące głodowej egzystencji, posada w kasynie sprawiała Tomaszowi ogromną radość. Dźwięk tasowanych kart oraz stukot żetonów wypełniał znaczną część jego dnia. Choć na dłuższą metę zyskuje wyłącznie kasyno, zdarzały się przypadki, gdy pewien szczęśliwiec, wbrew wszelkim oczekiwaniom, przemieniał pięćdziesiąt złotych w kilkanaście tysięcy zielonych świstków powszechnie zwanych banknotami. Niestety takich przypadków było niewiele. Szkoda - każdy taki błazen zostawiał bowiem pokaźny napiwek, dziękując niejako za szczęśliwe karty.

Dochodziła trzecia. Krupierzy zmieniali się co godzinę, toteż do końca zmiany pozostał raptem kwadrans. Tomasz czuł, jak ciężkie powieki zamykają się pod napływem zmęczenia, a ospały umysł rozmyśla o wskoczeniu do wygodnego łóżka. Jeszcze tylko piętnaście minut i skończy pracę…

- Dzień dobry, można? – Ochrypły głos raptownie wybudził Tomasza z błogiego transu. Zmęczonym oczom ukazał się elegancki, lekko zgarbiony mężczyzna w podeszłym wieku. Pogodna, pełna zaufania twarz wyróżniała go z tłumu nadzianych klientów, mających się często za następcę Wielkiego Szu.

- Zapraszam. To stół do blackjacka. Życzę szczęścia.

- Dziękuję, synku.

Starzec usiadł na wygodnym, tapicerowanym krześle i odłożył na bok czarny kapelusz z płaskim rondem. Tomasz instynktownie skupił wzrok na bliźnie szpecącej prawy policzek klienta i braku dwóch palców u lewej dłoni. Poza tymi szczegółami mężczyzna wyglądał jak przeciętny, niegroźny staruszek.

- Minimalna stawka wynosi pięć złotych – wyrecytował jak zwykle.

- Oj nie, synku – odrzekł z uśmiechem dziadek – przyszedłem zagrać na większe pieniądze. Na początek dwa tysiące.

Klasyk. Zblazowani staruszkowie, mogący pochwalić się pokaźną emeryturą, byli częstymi gośćmi we wrocławskim kasynie. Porządna dawka emocji, ryzyko przegranej i niespełnione obietnice wygranych milionów, skutecznie kusiły zmęczone życiem pierniki.

- Bardzo mnie to cieszy, życzę panu powodzenia.

Mężczyzna ziewnął głośno, po czym wyciągnął z kieszeni marynarki drewnianą fajkę. Zapach tytoniu skutecznie wypełnił przestrzeń wokół stołu, przyprawiając Tomasza o mdłości.

- Nie masz nic przeciwko, synku?

- Ależ skąd – skłamał. - W kasynie nie ma zakazu palenia…

Mężczyzna ułożył przed sobą stos różnokolorowych żetonów, a giętkie palce krupiera zaczęły momentalnie wykładać karty.

- Piętnaście. Czeka pan czy dobiera? – zapytał Tomasz, niemal mechanicznym głosem.

- Dobieram.

Na stół wleciał król pik. W jednej chwili twarz starca, dotychczas pełna uśmiechu, nabrała surowego grymasu, blednąc, jakby zobaczył ducha.

- Za dużo. Można stawiać kolejny zakład.

Mężczyzna zaciągnął się drewnianą fajką, po czym wyłożył na stół kolejne żetony.

- Powiem ci coś, synku. Nie mogę dziś przegrać, moja żona miała wypadek i potrzebuje drogiej operacji. Niestety nie mamy wystarczających pieniędzy, a żaden bank nie chce udzielić nam pożyczki, więc kasyno jest naszą jedyną nadzieją. Lepiej, żebyś mi tego nie zepsuł.

Tomasz, choć często słyszał podobne teksty, nerwowo przełknął ślinę. Instynktownie pomyślał o własnej żonie. Słowa dziadka sprawiły, że poczuł się odpowiedzialny za życie nieznanej mu kobiety. Jej los niejako spoczywał w jego rękach.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy – odrzekł, nie mogąc wymyślić nic lepszego.

- Dobrze synku, rozdawaj dalej.

Rozdanie po rozdaniu, budżet staruszka wahał się między ogromną wygraną a totalnym bankructwem. Z każdą minutą stos plastikowej waluty systematycznie malał. Dzierżąc w dłoni ostatnie żetony o łącznym nominale trzech tysięcy, starzec spojrzał na Tomasza błagalnym wzrokiem, po czym burknął coś pod nosem.

- Osiemnaście. Dobiera pan czy zostajemy przy tym?

- Zostajemy, synku.

Energicznym ruchem krupier dobrał karty dla siebie. Dwanaście, piętnaście, dwadzieścia jeden… Widząc to, mężczyzna uderzył z impetem pięścią w stół. Tomasz ze strachu aż podskoczył na krześle. Nie spodziewał się takiej reakcji. Wzrok staruszka, sypiąc iskrami nienawiści, zdradzał odznaki wściekłości, a zmarszczone czoło pokryło się kroplami potu. Wyglądał, jakby chciał roznieść kasyno na strzępy.

- To twoja wina! Oszukałeś mnie! Przez ciebie Żaneta zginie! – Starzec krzyczał wniebogłosy, wymachując na wszystkie strony rękami. Jego głos zdawał się płonąć złością.

- Bardzo mi przykro…

- Przeklinam cię! Słyszysz? Przeklinam ciebie i twoje parszywe, zachłanne życie. Nażryj się moimi pieniędzmi!

Tomasz zadrżał, nie mogąc odnaleźć słów. Serce zabiło mu mocniej, a mięśnie napięły się boleśnie. Instynktownie omiótł wzrokiem salę główną - kasyno wypełnione było ludźmi, lecz nikt nie reagował na wrzaski starca.

Nagle poczuł jak ktoś trąca go w bark. Zadrżał. Instynktownie odwracając głowę, dostrzegł Bartka, najlepszego przyjaciela, który przyszedł, aby zakończyć jego zmianę.

– Stary, co ty taki blady?

– Ja? Co? – wydukał zmieszany Tomasz. – Cholera, to przez tego dziadka! Dlaczego ochrona jak zwykle ma nas w dupie?

– Jakiego dziadka? – Bartek ze zdziwienia, aż wytrzeszczył oczy.

– No, tego szaleńca przy moim stole…

– Stary, prosiłem, abyś nie pił w pracy – zaśmiał się. – Tam przecież nikogo nie ma.

- No przecież mówię, że...

Faktycznie. Tomasz odwrócił się na pięcie i spostrzegł, że po tajemniczym mężczyźnie nie było już śladu. Jedynie nikły zapach tytoniu, powoli słabnąc, unosił się jeszcze w powietrzu.

 

* * * *

 

Tomasz, pędząc w swoim zdezelowanym audi, sporadycznie rozglądał się na boki: pijani imprezowicze, policja i kilku dresiarzy – klasyka o tej porze. Ulica wiodła go pustym, niekończącym się pasem asfaltu, a drogę oświetlały migoczące latarnie rodem z horrorów. Wsłuchując się w otaczającą ciszę, ścisnął mocniej kierownicę i dodał gazu. Po ciężkim dniu w pracy potrzebował się wyżyć. Potrzebował adrenaliny.

Kolejne minuty poświęcił na przemyślenia o dziwnym incydencie z kasyna.

„Chora sytuacja… Jak tak dalej pójdzie, zmuszony będę poszukać bezpieczniejszej pracy. Z dala od tych wszystkich wariatów” – pomyślał, wiercąc się na niewygodnym fotelu kierowcy.

Bezdźwięczna cisza powitała go, gdy tylko wyjechał z miasta. Tomasz wytężył wzrok, aby lepiej dostrzec wąską, betonową drogę, wiodącą prosto do jego mieszkania. Sporadyczne szumy drzew poruszanych silnym wiatrem napawały go strachem. Jeszcze tylko pięć kilometrów i będzie w domu.

Po chwili rozległ się dźwięk otrzymanej wiadomości sms. Rzucona na fotel pasażera komórka stała się celem dla jego dłoni. Tomasz wyciągnął prawą rękę, po omacku szukając telefonu. Nie mógł go jednak znaleźć. Mimowolnie oderwał wzrok od jezdni, aby odszukać cenną zgubę, ukrytą gdzieś pod stertą papierów, niechlujnie zdobiących sąsiedni fotel. Licznik powoli dobijał do osiemdziesięciu km/h.

- Cholera, gdzie to jest? – zapytał głośno.

Po sekundzie powrócił wzorkiem na drogę. Jedynie szybki skręt kierownicą ocalił go przed zderzeniem. Tuż przed maską pędzącego samochodu, dosłownie znikąd pojawiła się ludzka sylwetka – ktoś stał na środku ulicy. Tomasz wcisnął hamulec do oporu, jednocześnie starając się odbić w prawo, z dala od masywnych drzew po lewej stronie. Pisk opon rozniósł się po całej okolicy. Po chwili auto zgasło, a powietrze spowił smród przegrzanego silnika. Tomasz siedział w fotelu kierowcy zapięty pasami, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Był w szoku. Kurczliwie trzymając kierownicę, dyszał głośno, jak gdyby właśnie ukończył kilkugodzinny maraton. Przerażony wzrok powędrował na lusterko wsteczne – tajemnicza postać stała na drodze, niewzruszona. Tomasz odetchnął głęboko, rozpiął niewygodne pasy i wyszedł z samochodu, trzaskając drzwiami. Ciemna, gwieździsta noc mroziła mu krew w żyłach. Nieznajomy mężczyzna wciąż trwał w bezruchu.

- Halo? Wszystko w porządku? - Nie otrzymał odpowiedzi. - O mało cię nie zabiłem człowieku! Co robisz do cholery na środku jezdni?

Tomasz poczuł narastający w piersi niepokój. W umyśle zrodziła się wątpliwość czy przypadkiem nie uderzył niedoszłego samobójcę, wykonując szaleńczy manewr omijania.

- Jesteś cały? Wezwać pogotowie? – kontynuował, podchodząc coraz bliżej.

- To twoja wina! – Nieznajomy wrzasnął ochrypłym głosem.

- Słucham? Człowieku, masz szczęście, że zdążyłem zareagować w ostatniej chwili! Inaczej zostałaby z ciebie jedynie czerwona plama. Co u licha sobie myślałeś? Że jesteś nieśmiertelny czy jak?

Tomasz zbliżył się na odległość zaledwie metra od stojącego tyłem, odzianego w czarny płaszcz mężczyzny. Widząc jego dziwną, nienaturalną sylwetkę, żołądek zacisnął mu się do rozmiarów piłeczki ping-pongowej. Przełknął głośno ślinę i drżącą dłonią złapał nieznajomego za bark.

Zanim zdążył zareagować, mężczyzna chwycił go oburącz za szyję, natychmiastowo pozbawiając oddechu. Nienaturalnie silny chwyt oplątał gardło niczym pętla na wisielcu.

- To twoja wina! Żaneta umrze przez ciebie!

Tomasz z przerażeniem spojrzał na nieznajomego. Poznał go. Nie mogąc rozerwać ścisku, zaczął szamotać się na wszystkie strony. Z jego gardła wydobył się nikły krzyk rozpaczy, ledwie słyszalny przez niego samego. Serce waliło mu tysiącem uderzeń na minutę, a umysł ogarnął paniczny strach.

- Jesteś winny śmierci mojej żony! Zapłacisz za to!

Napastnik, z jakąś niepohamowaną siłą, podniósł ofiarę do góry, trzymając ją wciąż oburącz za gardło. Tomasz zaczął wierzgać nogami, czując, że powoli odpływa. Jego dotychczas energiczne ruchy zaczęły słabnąć. Oczy zaszły mgłą, a twarz w powykręcanym grymasie nabrała purpurowej barwy. Czuł, jak nieśpiesznie odchodzi z tego świata. Mimowolnie zamknął powieki…

Nagle opadł na ziemię. Krztusząc się, łapczywie nabierał powietrze. Nieznajomy zniknął, tak szybko jak się pojawił – w jednej chwili, w jednej sekundzie opuścił Tomasza, który jedną nogą był już po drugiej stronie.

- Kurwa, co to było?! Ten starzec, ten szaleniec… Jak? Dlaczego?

Pytania pozostały bez odpowiedzi. Umysł nie był w stanie zrozumieć, co właściwie się stało. Kim jest tajemniczy mężczyzna? Jakim cudem pojawił się na drodze? I jak to możliwe, że tak po prostu… wyparował?

 

* * * *

 

Tomasz niemrawo wszedł do mieszkania, starannie zamykając za sobą masywne drzwi. Zarzucił na wieszak skórzaną kurtkę, zdjął z nóg śmierdzące buty i czym prędzej udał się do łazienki. Szyja wciąż piekła go od ataku starca. Przez chwilę myślał nad powiadomieniem policji o całym zdarzeniu, jednak obawa przed oskarżeniem o możliwe naruszenie przepisów drogowych, skutecznie zniechęciła go do działania.

W środku panowała absolutna cisza, niezakłócona najcichszym nawet dźwiękiem. Duże, dwupokojowe mieszkanie urządzone było niezwykle skromnie. Przechodząc do sypialni, Tomasz spostrzegł uchyloną szafę pełną kobiecych ubrań.

- Eh… znowu nie wróciła na noc do domu – wycedził.

Przeglądając się w lustrze, czuł, że tętno wróciło już do normalnego rytmu. Umysł, dręczony dziwnymi myślami, powoli się wyciszał, a drżące dotychczas dłonie przestały się trząść. Czuł się bezpieczny.

„Muszę się przespać” – pomyślał, zdejmując przepoconą koszulę.

Odrzucił nogami porozrzucane po podłodze sterty książek i zwalił się na łóżko niczym zrąbane drzewo. Otulając się starannie kołdrą, nurtował się myślą o zdarzeniu na drodze.

„Jak to możliwe, że starzec, którego zaledwie godzinę temu obsługiwałem w kasynie, ot tak dosłownie znikąd pojawił się na drodze. I co dziwniejsze, dlaczego zniknął… A może nie? Co, jeśli tak naprawdę wszystko było tylko omamem, halucynacją bądź wymysłem zmęczonej głowy?” - Tomasz zaczął powątpiewać w racjonalność minionych zdarzeń. Wszystko wydało mu się tak nierealne, jakby oglądał niskobudżetowe kino klasy B.

Po kilku minutach przestał myśleć. Jego umysł pogrążył się w głębokim, relaksującym śnie.

 

* * * *

 

Następnego dnia obudził go silny ból głowy. Mrużąc oczy, czuł, jak promienie słoneczne wlatują przez okno, ogrzewając spoconą twarz. Minęło dobre dziesięć minut, zanim pożegnał się z łóżkiem. Ospałym, niechętnym krokiem zmierzał w kierunku niewielkiej kuchni. Elektryczny zegar na mikrofali wskazywał dwunastą trzydzieści.

Tomasz otworzył znajdującą się w szufladzie metalową puszkę. Przyjemny aromat kawy rozniósł się po całym mieszkaniu, powodując chwilowy uśmiech na jego twarzy. Wieczorna zmiana w kasynie rozpoczynała się o dziewiętnastej, toteż miał sporo wolnego czasu na obijanie się przed telewizorem.

Godziny mijały, a ból głowy nie ustępował. Wykonując dynamiczne ruchy grzebieniem, rozczesywał nastroszone włosy. Podkrążone oczy i widoczne zmarszczki napawały go obrzydzeniem, a cmentarny wyraz twarzy zdradzał oznaki niezadowolenia. Po chwili wszedł do kuchni, aby zasmakować kolejną, czwartą już szklankę kawy, po czym instynktownie wyjrzał przez okno. Widok radośnie pokrzykujących, żwawo bawiących się na boisku dzieci nieznacznie poprawił mu humor.

Dochodziła siedemnasta trzydzieści – czas się ogarnąć przed pracą. Sterty książek, porozrzucane gdzieniegdzie karty i żetony oraz rzucone w kąt śmierdzące ubrania wręcz błagały, aby ktoś w końcu posprzątał w mieszkaniu. Tomasz, omiatając wzrokiem bałagan, westchnął głęboko i zaczął mozolnie wkładać koszulę. Jego rachityczne ciało zdążyło zapomnieć czym jest siłownia. Codzienny schemat praca-dom oraz nieregularny tryb życia skutecznie tłumiły jego potrzebę rozwoju.

Ubrany w elegancką koszulę, czarne spodnie i markowe buty, zaczął przechadzać się po mieszkaniu w oczekiwaniu na odpowiednią porę do wyjścia. Gdy minął wielkie, półtorametrowe lustro zawieszone na ścianie, zadrżał. Momentalnie uderzył go podmuch gorąca. Lekko przerażony, miał wrażenie, że zamiast swojego odbicia dostrzegł w lustrze kogoś innego – starszego mężczyznę, odzianego w długi płaszcz i filcowy kapelusz fedora. Odruchowo zamknął oczy i potrząsnął głową na wszystkie strony. Cofnął się o krok. W odbiciu lustra dostrzegł tym razem wizerunek własnego mizernego ciała. Zdarzenie zmroziło mu krew w żyłach.

„Chyba wariuję… Tomasz ogarnij się, znowu masz zwidy” – pomyślał.

Przyglądając się uważnie, dostrzegł, że sylwetka po drugiej stronie lustra zaczęła w zagadkowy sposób rozmywać się niczym tafla wody na jeziorze, przemieniając się powoli w jakąś czarną, niewyraźną postać.

Oczy rozwarły mu się szeroko. Niewiele myśląc, chwycił wiszącą w rogu skórzaną kurtkę, złapał klucze i zamykając drzwi, wybiegł z mieszkania w stronę zaparkowanego auta.

 

* * * *

 

Nocna zmiana w kasynie mijała mu w zastraszająco powolnym tempie. Pomimo iż całą uwagę poświęcał na dokładne liczenie kart, wydawanie żetonów i wszelkiego rodzaju czynności krupierskie, w głębi ducha czuł narastającą paranoję związaną z obecnością starca. Bał się komukolwiek zwierzyć z tajemniczych, paranormalnych wydarzeń, których wspomnienia z każdą godziną doprowadzały do coraz większego obłędu - przecież i tak nikt by w to nie uwierzył.

Dziwne, pozbawione życia zachowanie przy stole przykuło uwagę dyrektora sali, powoli zmierzającego w jego stronę.

- Tomasz, co z tobą? Nie możesz obsługiwać gier w takim stanie!

- Przepraszam bardzo. Ja… ja mam ostatnio małe problemy.

- Nie interesują mnie twoje prywatne sprawy! Albo się ogarniasz, albo kończysz zmianę na dziś.

- Dobrze, postaram się… - wycedził po cichu.

Próbował zachowywać się normalnie, jednakże nadszarpnięty stan psychiczny skutecznie uniemożliwiał mu pracę w kasynie. Powoli, mimowolnie czuł, że wariuje, a nieskazitelny dotąd profesjonalizm odszedł w zapomnienie.

Wchodząc nieśpiesznie do pustego mieszkania, spojrzał na wyciągnięty z kieszeni telefon. Jaśniejący w mroku wyświetlacz z roznegliżowaną blondynką na tapecie wskazywał pierwszą dwanaście. Arbitralna decyzja o wcześniejszym zakończeniu zmiany napawała go złością i frustracją.

Marząc o chwili relaksu, nalał do wanny gorącej wody, racząc się przy tym szklanką bowmore z lodem. Po chwili zrzucił na podłogę przepocone ubranie i położył się wygodnie w pełnej piany akrylowej przystani. Przyjemne odczucie ciepła zalało jego ciało, a pobladła twarz powoli nabierała widocznych rumieńców.

 

* * * *

 

Za oknem szalała porywista burza. Rozbłyskujące pioruny cięły pochmurne niebo, skutecznie wybudzając Tomasza ze snu. Leżał teraz na łóżku, słuchając w skupieniu przenikliwego, niesłabnącego krzyku wichury. Mieszkanie wypełniała wzbudzająca lęk bezgraniczna ciemność. Dochodziła trzecia trzydzieści.

Wpatrując się w sufit, poczuł nagle znajomy zapach. Pokój wypełnił się charakterystycznym smrodem tytoniu – tym samym, który drażnił jego nozdrza, gdy obsługiwał…

Zadrżał. Poczuł delikatne ukłucie w sercu. Bał się sprawdzić, skąd dokładnie wydobywa się zapach. Stanął na równych nogach, czekając, aż coś się wydarzy, gdy nagle usłyszał niewyraźny jęk dobiegający z kuchni. Dynamicznym ruchem sięgnął po stojący w kącie kij bejsbolowy, który dostał w dzieciństwie od ojca. Powoli, stawiając krok za krokiem, zaczerpnął porządny haust powietrza i udał się w kierunku dochodzącego dźwięku. Woń palonego tytoniu stawała się coraz intensywniejsza.

Zbliżając się, zaczął rozglądać się powoli na boki w obawie przed niespodziewanym atakiem. Odziany jedynie w bokserki i podkoszulek, czuł się jak bohater horroru, mający za chwilę paść ofiarą szalonego mordercy. Jęk dobiegający z końca mieszkania zdawał się przybierać na sile z każdą sekundą.

Gdy od kuchni dzieliły go zaledwie trzy metry, w głębi pokoju dostrzegł niewyraźną postać siedzącą na drewnianym krześle. Owładnął go przeszywający dreszcz. Ktoś wszedł do jego mieszkania, gdy spał. Istota, wyraźnie zgarbiona, pochylała się to w przód to w tył, wydając z siebie żałosne jęczenie. Jej zwróconą ku podłodze twarz, przysłaniały pokryte krwią długie, gęste włosy.

Tomasz rozpoznał w niej znajomą sylwetkę. Podszedł bliżej, wciąż dzierżąc w dłoniach kij bejsbolowy. Postać nagle zastygła w bezruchu.

- Pomóż mi… - wyszeptała ponuro.

- Kim jesteś? Co tu robisz?

- Pomóż mi… proszę...

Tomasz poczuł, jak strach ogarnia całe jego ciało. Instynktownie pomyślał o ucieczce, jednak nie mógł tak po prostu wybiec z mieszkania. Ten ktoś, nieznajomy, może potrzebować pomocy. Przełknął głośno ślinę i zbliżył się do nieznajomego, wyciągając ku niemu trzęsącą się od adrenaliny dłoń.

- Czego chcesz? Jak tu wszedłeś? – zapytał.

- On mi kazał…

- Kto niby? O czym ty mówisz?

- On… Niewidzialny…

Tomasz ukląkł na jedno kolano i chwytając tajemniczą postać za włosy, podniósł jej głowę. Pobladł. Zalała go fala przerażenia. Natychmiast odskoczył do tyłu, upadając na twardą drewnianą podłogę i przywarł plecami do ściany kuchni. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Tuż przed nim siedział ledwo żywy, jęczący z bólu Bartek. Z jego oczu wystawały wbite na głębokość kilku centymetrów kasynowe żetony, a ręce, a raczej ich pozostałości, pozbawione były dłoni.

- Kto ci to do cholery zrobił?!

- Niewidzialny… on, on… kazał ci przekazać, że to wszystko twoja wina.

Tomasz poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie mogąc powstrzymać obrzydzenia, zwymiotował na podłogę.

„Nie, nie. To nie może być prawda! Kurwa! To tylko zły sen” – powtarzał w duchu.

- Niewidzialny… on cię znajdzie… i zabije.

Sekundy dłużyły się niczym godziny. Intensywny zapach tytoniu powoli się ulatniał, nieznacznie oczyszczając atmosferę. Obraz przed oczami Tomasza zaczął się rozmywać, a dłonie trzęsły mu się z nerwów. Leżąc umazany wymiocinami, patrzył wciąż z przerażeniem na okaleczonego Bartka. Wiedział, że czym prędzej musi dojść do siebie i zawieźć przyjaciela do szpitala - nie może pozwolić, aby wykrwawił się na śmierć.

 

* * * *

 

Długie, niekończące się korytarze szpitala im. Św. Wojciecha, przyprawiały go o dreszcze. W środku panowała absolutna cisza, sporadycznie zakłócana przez dźwięki ulicznego ruchu, dobiegające zza okna. Tomasz, siedząc na niewygodnym, plastikowym krześle, schował spoconą twarz w dłoniach i delikatnym ruchem pogładził się po głowie. Czekał, aż ktoś łaskawie przyjdzie poinformować go o stanie zdrowia przyjaciela.

Było chwilę przed piątą, zanim udało mu się zaparkować na szpitalnym parkingu. Obsługa medyczna patrzyła na niego, co najmniej jak na wariata. Ich szeroko otwarte oczy i pełen zdziwienia wzrok budziły w nim poczucie wyobcowania. Nie wiedział, czy większe wrażenie wywołała obecność zmasakrowanego ciała Bartka, czy też jego paranoiczne zachowanie.

Czekał. Wciąż czekał. Snując się pustym korytarzem, spostrzegł wiszącą na tablicy korkowej lekko zagniecioną ulotkę: „Pomoc psychiatryczna. Zadzwoń – pomożemy ci uporać się z problemami!”. Dynamicznym ruchem zerwał świstek, złożył na dwie części i wsadził do tylnej kieszeni spodni. „Na wszelki wypadek” – pomyślał.

Kątem oka dostrzegł maszerującego żwawym krokiem lekarza, odzianego w długi, biały niczym śnieg fartuch. Dzieliła ich zaledwie piętnastometrowa odległość.

- Doktorze! – krzyknął Tomasz. – Doktorze, proszę zaczekać!

Mężczyzna zdawał się ignorować jego wołanie.

- Doktorze, co z moim przyjacielem? Wyjdzie z tego?

Cisza – żadnej odpowiedzi.

„Cholerni lekarze” – pomyślał, podbiegając bliżej w kierunku mężczyzny, który skręcając w lewo, wszedł pośpiesznie do swojego gabinetu.

Tomasz, natchniony jakąś nieznaną siłą, postanowił pójść za nim. Wyzbywając się grzeczności, otworzył bez pukania ciężkie, drewniane drzwi opisane plakietką „Dr. Marcel Petiot”. Poczuł się, jakby popełniał przestępstwo – wiedział, że nie powinien tego robić.

Ciemność pokoju rozświetlała nieznacznie mała, elektryczna lampa z brązowym abażurem, usytuowana na mahoniowym stole. Za wielkim, wbudowanym od podłogi po sufit oknem, na pozbawionym liści drzewie siedziały czarne skrzeczące kruki, które obrzucały Tomasza ponurym spojrzeniem. W rogu pokoju, z rękami w kieszeniach fartucha, stał wysoki, lekko zgarbiony mężczyzna, którego twarz omiatał mrok.

- Tak? O co chodzi? – Podniosły głos rozniósł się po gabinecie.

- Przepraszam, że wchodzę tak bezczelnie, ale wołałem pana na korytarzu.

- Nic nie słyszałem. Czego pan chce ode mnie?

- Chciałem zapytać, czy wiadomo już coś o stanie zdrowia pacjenta, którego niedawno przywiozłem. Bartosz Adamczyk. Jego oczy…

- Tak, wiem – przerwał mu doktor. – Przykro mi, ale pacjent zmarł.

Wiadomość uderzyła Tomasza niczym grom z jasnego nieba. Poczuł, jak nogi uginają mu się pod ciężarem emocji. „Nie, to nie może być prawda” – powtarzał w duchu. Serce zabiło mu mocniej, a tętno przyśpieszyło do niebezpiecznego poziomu. Był w szoku.

- Ale jak to, doktorze? – zapytał, nie kryjąc rozpaczy. – Nie dało się nic zrobić, aby go uratować?

- Nie. – Nieznajomy doktor powoli wyłonił się z mroku, ujawniając swoje oblicze. – Ponosisz winę za jego śmierć.

Tomasz znieruchomiał. Dopiero teraz spostrzegł wyraźną bliznę na prawym policzku mężczyzny i bladą, ponurą twarz, która nachodziła go zawsze, gdy tylko zamykał oczy.

- Bartosz umarł. Teraz kolej na ciebie! – Jego głos i piekielne krakanie za oknem, wzbudzały w Tomaszu paniczny strach, przeszywający na wskroś. W jednej chwili, wpatrując się w mroczne, pozbawione głębi ślepia starca, poczuł oddech nadchodzącej śmierci. Bał się. Tak strasznie się bał.

Niewiele myśląc, przerażony, odwrócił się w stronę drzwi i nie oglądając się za siebie, uciekł ze szpitala.

 

* * * *

 

Bezpański pies, spacerując samotnie po parkingu, obwąchał zdezelowane, miejscami pokryte rdzą audi i oddał na nie strużkę moczu. Podszedł bliżej okna, zastygł w miejscu, warknął i uciekł w stronę pobliskiego marketu.

Tomasz drzemał, otulony grubym kocem, w obskurnym pokoju hotelowym, który wynajął zaraz po ucieczce ze szpitala. Nie chciał wracać do mieszkania – czuł przeszywający dreszcz na myśl, że może zastać tam prześladującego go starca. Choć wciąż męczyły go koszmarne wizje, zmęczony organizm domagał się snu.

O jedenastej trzydzieści zadzwonił telefon. Tomasz uniósł niechętnie powieki, przekręcił się na łóżku i sięgnął po leżący obok smartfon.

- Halo… - mruknął ospałym głosem.

- Cześć, masz chwilę?

- Magda? Mam nadzieję, że to coś ważnego.

- Chciałam sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku.

- Tak, wszystko gra… tak jakby – skłamał.

- Słuchaj, jest problem. Podpadłeś szefostwu. Lepiej, żebyś szybko przyjechał do kasyna to wyjaśnić.

Tomasz natychmiast się ożywił i przetarł dłonią zaspane oczy.

- Jak to? O co chodzi dokładnie? Mów czym prędzej!

- Przyjedź, to sam się przekonasz. I lepiej się pośpiesz.

 

* * * *

 

Blackjack i ruletka – dwie najpopularniejsze gry hazardowe jak zwykle przyciągały do siebie pokaźną ilość nadzianych klientów. Po sali roznosił się wrzask sporadycznie rzucanych przekleństw oraz szczęśliwe okrzyki ludzi, radujących się chwilowym szczęściem. Tomasz, ignorując całe to zbiorowisko pseudo hazardzistów, przeskakując co drugi stopień po wysokich schodach, wbiegł do gabinetu menadżera. W środku czekał siedzący w skórzanym fotelu otyły mężczyzna w paskudnej, bladoróżowej koszuli. Jego zaokrąglone, podchodzące do góry wąsy zdobiły owalną, pozbawioną emocji twarz. W powietrzu panował zaduch.

- Siadaj – odezwał się bez żadnego powitania. – Możesz mi wytłumaczyć co u licha się z tobą dzieje?

- Ehm… nie rozumiem. Wszystko u mnie w porządku.

Mężczyzna zmarszczył brwi i szarpiąc dłonią, poluzował duszący go krawat.

- Wczoraj otrzymaliśmy wiele skarg od klientów na temat twojego zachowania. Byłeś niemiły, niekulturalny, a do tego myliłeś się przy wydawaniu żetonów.

- Ja… wcale…

- Ale to nie wszystko – przerwał mu menadżer. - Powiedz. Pijesz w pracy?

- Słucham? Oczywiście, że nie!

Mężczyzna bez słowa odsunął fotel, wstał i podszedł niemrawo do leżącego na biurku laptopa.

- No co tak stoisz? Podejdź bliżej, chcę ci coś pokazać.

Tomasz bez wahania wykonał trzy dynamiczne kroki do przodu, po czym schował spocone dłonie za plecy. Bał się spojrzeć na jaskrawy ekran komputera - nie wiedział, czy ujrzy fragmenty rozmów, w których obraża całe kierownictwa kasyna, czy może roznegliżowane zdjęcia wysyłane z podnieceniem byłym dziewczynom.

- Nagranie pochodzi z czwartkowej nocy – objaśnił menadżer. – Kamery monitoringu nagrały twoje dziwne zachowanie, tuż przed końcem zmiany. Zawsze uważałem cię za porządnego pracownika, jednak od dłuższego czasu przestałeś się starać. Przychodzisz zmęczony do pracy, masz jakieś nerwowe tiki i prawie w ogóle z nikim nie rozmawiasz. Nie mówię tu o obrębie kilku dni, lecz kilku tygodni. A do tego ten film… Śmiało, zerknij.

Tomasz niechętnie wytężył wzrok, aby różnokolorowe piksele złączyły się w jedną całość. Nagranie przedstawiało pozbawiony klientów stolik do blackjacka, przy którym ujrzał siebie, ospale bawiącego się żetonami. W rogu ekranu widniała godzina druga czterdzieści trzy.

Po chwili z niepokojem obrócił głowę w kierunku menadżera i zmarszczył brwi, wyraźnie zdezorientowany.

- Oglądaj dalej.

Tomasz przełknął głośno ślinę i spojrzał ponownie na ekran. Jakież poczuł zdziwienie, gdy jego dłonie zaczęły wykładać rozdanie, jak gdyby ktoś właśnie zasiadł do stołu. Widział siebie układającego karty i wydającego żetony. Usta poruszały mu się, zupełnie jakby rozmawiał z jakimś niewidzialnym bytem. Zadrżał. Przy stole nie było starca, nie było absolutnie nikogo.

Momentalnie podskoczyło mu ciśnienie, a oczy rozwarły się szeroko.

„Ja chyba śnię. To nie może być prawda” – pomyślał przerażony.

- To jakiś żart? Jestem w ukrytej kamerze czy co?

- Słuchaj… - odparł menadżer – wiem, że jest ci ciężko, ale lepiej będzie, jak zrobisz sobie dwa tygodnie wolnego. Odpoczniesz, wyjedziesz gdzieś. Z pewnością to…

- Gówno prawda! – wrzasnął Tomasz. – Próbujecie zrobić ze mnie wariata! Nie dam się wam omamić! Wiem, co widziałem. Nie jestem szalony!

- Człowieku… odłóż to. - Menadżer z przerażeniem w oczach uniósł dłonie na wysokość twarzy. Usta trzęsły mu się ze strachu, a nogi wykonały dwa kroki w tył. Nerwowo zaczął rozglądać się w poszukiwaniu pomocy.

Tomasz stał w bezruchu, sapiąc ciężko niczym dzikie zwierzę. Spojrzał w dół. W dłoni dzierżył, nie wiedząc skąd, pokryty teflonową powłoką nóż sprężynowy. Poczuł uderzający do głowy podmuch gorąca. Nie miał pojęcia, skąd go ma, ani co się dzieje. Kątem oka dostrzegł otwierające się drzwi i momentalnie pobladł.

Do pokoju weszła Magda. Widząc stojącego z nożem w dłoni Tomasza, upuściła na podłogę trzymane w rękach stosy papierów i krzyknęła na całe gardło. Dźwięk panicznego krzyku rozniósł się echem po całym kasynie, przeszywając głowę na wylot. Lada moment do gabinetu zbiegną się tłumy ciekawskich ludzi.

Tomasz nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Zamroczony umysł przestał panować nad drżącym ciałem. W przypływie adrenaliny odepchnął przerażoną Magdę, która uderzyła z hukiem o stojącą w rogu pokoju szafkę, i rzucił się pędem ku opadającym schodom. Zbiegając, potknął się nieszczęśliwie i wypuścił na podłogę dzierżony w dłoni nóż. Dowód zbrodni z impetem uderzył o podłogę.

Nie zważając uwagi na możliwe obrażenia, których doznał przy upadku, zerwał się na równe nogi i przepychając się wśród tłumu zebranego na środku głównej sali, wybiegł z budynku.

 

* * * *

 

Matowe zasłony na przelotkach skutecznie tłumiły blask promieni słonecznych, próbujących przekraść się ukradkiem do hotelowego pokoju. Z zewnątrz dobiegał dźwięk tętniącego życiem Wrocławia – ryk pędzących samochodów, rozmowy szarych, pozbawionych wyrazu ludzi oraz sporadyczne śpiewy ptaków. Za rogiem jakiś bezdomny żebrał o kilka drobniaków, jak ładnie określił, na kieliszek chleba.

Tomasz leżał, schowany pod grubym, puchowym kocem w pozycji embrionalnej, delikatnie szlochając w poduszkę. Czuł się bezsilny niczym mrówka w pojedynku na śmierć i życie z człowiekiem. Żołądek podchodził mu do gardła, gdyż wiedział, że szuka go policja po tym, co stało się w kasynie. Nie mógł temu zapobiec.

Jego przesiąknięte potem ubranie śmierdziało niemiłosiernie. Wszystko przestało mieć znaczenie: przyjaciele, praca, dom, głód, sen… Liczyła się tylko ta jedna, spokojna chwila w wygodnym łóżku obskurnego hotelu. Leżąc tak w bezruchu, sięgnął po wystającą z kieszeni ulotkę poradni psychiatrycznej. Przetarł lewą dłonią zapłakane policzki i wyciągnął znajdujący się w spodniach telefon. Nieśpiesznie wklepał numer znajdujący się na papierze i włączył tryb głośnomówiący.

- Proszę czekać na połączenie z konsultantem – oznajmił mechaniczny głos w słuchawce.

Tomasz zamknął ciężkie powieki i mimowolnie kontynuował płacz. Wiedział, że dzieje się z nim coś złego, że odchodzi od zmysłów.

W pewnej chwili usłyszał skrzypiący dźwięk otwieranych drzwi. To mogła być wyłącznie policja bądź… starzec. I obie wersje były równie przerażające. Ostrożnie wysunął głowę spod koca i znieruchomiał. Nad łóżkiem stał nie kto inny jak wyraźnie zgarbiony, sędziwy prześladowca, wpatrujący się w niego mrocznym, pełnym cierpienia wzrokiem. W dłoni dzierżył jutowy sznur.

- To niemożliwe! Ty nie istniejesz! – krzyknął w przerażeniu Tomasz.

Starzec zaśmiał się po cichu.

- Ależ owszem, istnieję... – Oczy zaiskrzyły mu złowrogim blaskiem. – Zawsze byłem tuż obok i zawsze będę. Do końca twoich dni…

- Czego ode mnie chcesz?

- Miesiącami obwiniałeś się o śmierć żony. Wiesz dobrze, że gdybyś nie pokłócił się z nią tamtej nocy, nie wsiadłaby do auta, nie pędziłaby na złamanie karku do swojej matki i nie zderzyłaby się czołowo z tirem, ginąc po tygodniu w szpitalu. W głębi duszy czujesz, że jesteś za to odpowiedzialny. – Głos mężczyzny przybrał złowrogiego tonu. - Przychodzę, abyś znów ją zobaczył, abyś dołączył do niej w krainie umarłych i choć raz zachował się jak prawdziwy mężczyzna, a nie jak tchórz... Chcę twojej śmierci.

Tomasz zadrżał. W głębi duszy wiedział, że to prawda. Odkąd Żaneta umarła, życie straciło kompletnie sens. Czuł się wyprutą z emocji karykaturą człowieka – pustą, żałosną i pozbawioną godności. Nienawidził siebie za to, że ostatnie słowa, które wypowiedział do żony, brzmiały: „ja ciebie też, wal się”.

Powolnie wygramolił się z łóżka i podszedł do stojącego obok mężczyzny. Patrząc mu w oczy, dostrzegł, że starzec ma jego twarz – te same oczy, nos, usta, a nawet niewielki pieprzyk na prawym policzku. Widok własnego sobowtóra nie wzbudził w nim strachu – wręcz przeciwnie. Nareszcie czuł się spełniony.

- A co z Bartkiem? Dlaczego go zabiłeś? – dodał po chwili.

– Naprawdę sądzisz, że to się wydarzyło? Twój zrozpaczony umysł wymyślił tę historię, aby wytłumaczyć samotność i brak kontaktu z przyjaciółmi. Odseparowałeś się od bliskich, skutecznie zamykając przed nimi drzwi do własnego życia.

Po tych słowach zgarbiony mężczyzna odetchnął głęboko i zmierzył Tomasza wzrokiem. Podając mu sznur, uśmiechnął się i z pełną dobrocią w oczach oświadczył:

- Już czas, przyjacielu.

Tomasz oplótł linę wokół szyi, przetarł zapłakane policzki i starannie zacisnął pętlę. Postać, będąca ucieleśnieniem jego duszy, złapała drugi koniec sznura i przerzuciła przez plecy.

- Nie bój się – dodała, odwracając się do niego.

Po chwili nastąpiło szarpnięcie i ciągnięta z całych sił lina, na zasadzie dźwigni, uniosła mizerne ciało Tomasza na wysokość kilkunastu centymetrów.

- Idę do ciebie, kochanie… - wyszeptali jednocześnie.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bajkopisarz 08.05.2020
    „Przez Ciebie Żaneta zginie!”
    Wypowiedź, więc ciebie - mała litera
    „poruszyć się ani na chwilę.”
    A nie lepiej: ani na trochę?
    „Wykonując dynamiczne ruchem grzebieniem,”
    Ruchy
    „odchodził od zmysłów, a nieskazitelny dotąd profesjonalizm odszedł”
    Odchodzi – odszedł = powtórka
    „szklanką bowmore z lodem”
    Bowmore – jako nazwa własna wielką literą.
    „go o stanie zdrowie”
    Zdrowia
    „Nie zważając uwagi na możliwe obrażenia, które”
    Nie zwracając uwagi na możliwe obrażenia, których

    Jedna uwaga do treści:
    „Tomaszowi zrobiło się słabo.”
    Mogłoby tak być, gdyby pierwszy, drugi raz słyszał takie gadki. Ale przecież jest doświadczonym krupierem, więc pewnie różne teksty graczy znał na pamięć i nie powinien się już nimi przejmować? Ta reakcja trochę nie pasuje, choć dalsze wydarzenia mogą ją nieco usprawiedliwiać.

    Poza tym to jak zwykle u Ciebie znakomite opowiadanie, świetnie budowane i logiczne. Trochę przypomina klimatem film „Mechanik” z Christianem Bale. Projekcje mózgu borykającego się z wielkim poczuciem winy mogą być doprawdy niesamowite i straszne.
  • Texic 08.05.2020
    Miło mi, że Ci się podobało :) Drobne błędy już poprawiłem, dziękuję za zwrócenie uwagi!
  • Clariosis 06.07.2020
    Witaj. Tak jak obiecałam, czytam dalej. :) Mam jeszcze trochę do nadrobienia.
    Zgodnie z Twoją sugestią postanowiłam zacząć od tego konkretnego opowiadania. Świetnie opisujesz i budujesz napięcie, czyta się płynnie i oczekuje, co będzie dalej. Szczerze nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, a tu proszę, poczucie winy ukazujące się w formie przywidzeń... Niezwykle smutne, kiedy człowiek nie jest w stanie uporać się z własnymi problemami, więc topi je gdzieś tam głęboko w sobie, nie chcąc ich do siebie dopuścić, a te ostatecznie powracają ze zdwojoną siłą. Podobnej konwencji użyłam w jednym ze swoich tzw. shortów, ale jeszcze trochę zajmie mi, nim opublikuje. :)
    Bardzo dobre, daję zasłużone pięć i wkrótce wrócę z kolejnymi komentarzami.
    Pozdrawiam! c;

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania