TW #14 Cyrkumstancje
TW #14 Cyrkumstancje - horror
Postać: Hodowca koszmarów
Zdarzenie: Ostatnie zdanie należy do Klowna
Nikotynowo-polipowy głos mężczyzny ukrytego w cieniu:
— A więc gadaj wszystko. Od prapoczątku aż do apokaliptycznego końca. Zamieniam się w wielkie ucho z potężną błoną bębenkową, jaszczurzą jamą, młotem, kowadłem i tym, no...co tam kurwa jeszcze jest?
Przesłuchiwany poprawił czapkę wpierdolkę, to znaczy wpuścił nieco świeżego do przestrzeni między materiałem a czaszką okrytą końcowym efektem pracy kosiarki w wersji mini, różniącej się od tej max brakiem kółek, silnika spalinowego, oraz innymi pierdółkami.
— Ten las jest granicą. Ludzie mówią, że oddziela dobro od zła. Lecz jeden chuj wie jak jest naprawdę. Pochodzę z tej mieściny podobno niedobrej, z domu złego, ze złego ojca i jeszcze podlejszego ojca jego. Matka mówiła do męża, że nigdy nie będzie chodził po wodzie jak Jezus Chrystus. To znaczy, że nigdy nie nastąpi cud. Mać gadała wciąż to samo: latoś toś co sobotę o szopę, o szóstej jak wieprz pijnany dzwonił, a cieknącego dachu żeś nie załatał, pleśni nie zlikwidował. Tak co rok. Ludzi jak mój starszy jest tam tłok. Ci zza lasu mówią o nas hodowcy koszmarów. Tam u nich to zupełnie inny świat. Na każdym kroku znajdziesz różnicę. Chociażby to, że tam karyn, to znaczy dziewczyn od groma. U nas chłop na chłopie, trochę gejoza, nie? No i...
Brzask słońca stłumił wrzask snu i pościel z lnu zleciała kopnięta nogą Doroty. Ochoty na nic nie miała, po tym co ujrzała w koszmarze swym, jakby przez dym i firanę z włosów.
Jeśli istnieje w przebudzeniach cień rzucany przez nadzieję budzącego się dnia, to okrywa on, zrodzony z zasznurowanych gardłowo lęków, świat okaleczonych perspektyw.
Śniadanie jedzone z siostrą smakowało bardziej. Mono żarcie prawie zawsze kończyła z łezką umieszczoną w kąciku cichych smutków. Uff. Teraz sprawa wyglądała zgoła inaczej. Przyjedzie ciocia Renia, wpadnie kuzynka Ela, siostra męża siostry i Eliza - koleżanka. No i Wiola.
Firany o błyszczących niciach jakże inne od koszmarowych, elementy ozdobne wprowadzające do środka promyki, ciągnące do góry przyszyte do dna brzucha małe radości. Burczenie brzuchowe - pękanie nici, uwalnianie sfermentowanych odpowiedzi na pytania o jasność. Bezbolesne odprucia.
Tłum dziewcząt zebranych na rynku gęstniał z minuty na minutę. Wszystkie czekały na przybycie gwiazdora a raczej ćwierćgwiazdora, bo osoba o której mowa, stanowiąca trzon jednoosobowego zespołu, porażała skromnością i pogodnym obliczem, obliczonym na bezpieczną nieobliczalność. Dorota przyparta do muru pasmanterii, przeglądała wiadomości płynące z busa pędzącego do festynowego miasteczka. Korespondencja z Wiolą - przyjaciółką i powierniczką tajemnic - nie szła w najlepsze. Esemesy nie dochodziły, albo przychodziły ze sporym opóźnieniem, a przecież do koncertu zostało niewiele czasu. Ela z ciotką Renią zajadały lody o smaku masła orzechowego, co rusz brudząc poliestrowe bluzki o motywach esowo-floresowych. Magda - siostra Doroty wymieniała spojrzenia z mężem, jadowej substancji pełne, pewnie poszło o dziecko (kto, kiedy dlaczego). Eliza trafiona skocznością oczekiwanej nuty, szturchała skupioną Dorotę, ruchami zbyt swobodnymi. Sygnał koguta - znak obecności policji. Żaden chuj nie zakłóci tej imprezy - grzmiał przez radiotelefon barczysty funkcjonariusz, z imienia Bogdan, ulubieniec mieszkańców, rubaszny i do tłustych żartów skory.
Na estradę skleconą w pośpiechu, lecz spełniającą funkcję estetyki tła, wskoczył konferansjer. Słowa zapowiadające padły, jak potrącony dzieciak, co płaczem się zaniósł.
Tymczasem tam...
— Za las chłopcy, bo tam grają! — głos zdarty jak gramofonowa płyta dotarł tam gdzie trzeba. Nieogolone mordy, odzwierciedlające grubą warstwą przywalone sumienia, po czasie zbyt krótkim świeciły brakiem zarostowych włosów, zanieczyszczeń smarowych i tych krwawych - też. Matki z porozbijanymi głowami , zbierające z ziemi podeptane zakazy i podarte słowa "nie", waliły do kościoła, by tam powierzać Bogu żale i niszczące emocje. Ksiądz, jakby widział te brudne relacje, sunące ku niemu niemo, dlatego rozkładał dłonie, i - wydawałoby się - łapał je, przemieniając w chleb, chleb umoczony w winie łez.
Mężczyźni zapakowani do konserw z silnikami hybrydowymi, oddzieleni olejem cuchnących perfum, zagrzewani do boju rudymi lub czystymi, zapragnęli zajechać jeszcze do Klowna. Wszak Klown to guru, ideał, Ka dwa wśród pagórkowatych niziołków. Niestety nie zastali go w domu, więc pocałowawszy klamkę, ruszyli a swąd palonej gumy nie miał tym razem swego nosowego odbiorcy.
Kim był Klown? Najprościej mówiąc - dziwadłem. Lecz dziwadłem posiadającym charyzmę. Klown, jako autor rzeczy wielkich i niespotykanych - imponował. Rzucał hajsem na lewo, na prawo, stawiał chłopcom wódkę a i zdarzało się sypnąć z wyższej półki stolicowym ścierwem, które to ścierwo zainspirowało Ozzego i spółkę do napisania kawałka: "Snowblind".
Dlaczego Klown? Bo nim był. Piłkowo-czerwony nos, biała peruka, kropki, kreski różnego koloru na podkładzie trupiej bieli. Do tego szelkowe spodnie i te wszystkie farmazony dopełniające. Początkowo ciskano weń nożami, ale do czasu. Szeroki gest przymknął pełne wulgaryzmów usta, a latające kosy straciły skrzydła. Klown stawiał kropkę nad i, i za i . Do niego należało ostatnie słowo.
Disko polo w wersji lajt nasączyło dusze tych, co przybyli by zobaczyć i zwyciężyć. Wiola, po wielu perturbacjach związanych z podróżą, trafiła w objęcia Doroty i Elizy i aby móc porozmawiać, szukały miejsca względnie zacisznego. Nad rzeką zlokalizowały ławeczkę w sąsiedztwie latarnii pokrytej zieloną farbą, i zasiadły do wymiany myśli i wrażeń. W tle, artysta śpiewająco uwypuklał walory zapewne nieistniejącej niewiasty, ale Dorota, Eliza i Wiola zajęte były sobą. Ela z Renią wróciły do domu a Magda rozsypała się nieco i zostawiwszy mężowi dziecko - wsiąkła gdzieś.
Nadjechały czarne fury. Łyse łby, skóry, podpite typy - niby normalka. Wulgarne teksty w stronę dziewczyn grzęzły bezpowrotnie w drżeniu nagłośnienia. Policjanta Bogdana opuścił dobry nastrój, poinformował niezwłocznie o przyjeździe potencjalnych zadymiarzy i miał ich na oku, co stanowiło nie lada wyzwanie, bo nieproszeni goście nie mieścili się w liczbie pięćdziesiąt.
Na scenie jakby nieplanowana akcja zaburzająca. Artysta urwał w połowie utworu - chwila dłuższej pauzy. Pewnie przerwa techniczna - przeleciało przez niejedną głowę, ale prawdziwy zgrzyt został zauważony, gdy zamiast gwiazdy wieczoru przemówił mikrofonowo Klown z cyrku rodem:
— Widzę was, moje mordy. Wreszcie jesteście. Zróbcie cholerny hałas!
Zgromadzeni na rynku ryknęli jak stugłowy lew. Tymczasem któryś z czarnych, łysych dostał wiadomość od Klowna o treści: ROZPIERDOL.
Z gładkolufowej wystrzał, silnika ryk, petardy jak w sylwestrową noc, choć pozytywów zero - różnica taka. Moc jest z nami - wrzeszczał Klown. Wiola, Dorota i Eliza chciały uciekać, wiedziały jednocześnie, że gdzieś tam w tym piekle są Magda, jej mąż i ich dziecko. Dorota zawróciła. Rozpaczliwe wołanie zatonęło ocierając się o brzytwę barbarzyńcy. Straciła głos a w tym samym czasie Magda łykała w lodziarni z rozbitą witryną, gałki o smakach niewyobrażalnie ohydnych. Interwencja panowie - wybełkotał jakby z chorobliwym opóźnieniem Bogdan, błądząc po mapie możliwości jak dziecko we mgle. Jebany, nawet palcem nie kiwnie - syknął mijając go Klown. Zatrzaśnięte drzwi fury zakończyły jego udział w tym cyrku.
Dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, był dziwnym dniem w złej mieścinie. Kościół pękał w szwach. Najcięższe zbiry zasiadywały w pierwszych ławkach, by wysłuchać kazania księdza. Pusty gest mający zamydlić seniorom oczy, lub nieudolna próba pokazania tych miejsc ich dusz, których jeszcze nie strawił nowotwór zepsucia. Robione bądź kupione bukiety w dłoni zbója: mięta, rozmaryn, krwawnik, lubczyk. Po mszy i tak pójdzie jeden z drugim do Klowna z szerokim gestem, mieszczącym w sobie haremy, narkotyki, złoto i cacka z salonów prosto. Cisza oczekiwania wypełniana kaszlem, szuraniem, przesuwaniem ławek, szeptaniem modlitw.
Na ambonę zamiast księdza wszedł Klown. Ruchem ręki prawdziwego charyzmatyka uspokoił ochy i achy podniecenia i niedowierzania. Obserwowanie wiernych trwało zbyt długo. Dawkowanie napięcia - ulubiony chwyt. Zdjął perukę, nosową piłeczkę, starł z twarzy tapetę. Zdjął paradne odzienie, szybko przywdziewając sutannę. Klownem był ksiądz.
— Wszyscy wiemy co miało miejsce za lasem. I wy, młodzi, i wy, starsi. To co tam widziałem przekracza ludzkie pojęcie. Już pal licho zdemolowane sklepy, knajpy, powybijane szyby i włamania do domów. Ale gwałty? Morderstwa? Trzeba płacić za zło. Nadstawiać plecy, akceptując akt samobiczowania. Dlatego nakazuję wam, jako ksiądz będący Klownem, abyście w ramach pokuty spalili tę oto mieścinę.
Lament zalał świątynię a jego poziom wzrastał z minuty na minutę. Łysi wybiegli z kościoła, pędząc jakby w amoku, w kierunku starej cementowni, gdzie górował nad miasteczkiem silos z paliwem.
Płomień jadł, trawił, pożerał drewniane konstrukcje, w domach wybuchały kuchenki gazowe, syrena wyła niczym wilk do księżyca.
— ...a po Klownie ani śladu. — Chłopak zwiesił głowę, widocznie sen go morzył. Przesłuchujący zdusił papierosa w przeładowanej popielnicy.
— Idź już do domu chłopcze. Jeśli w ogóle go masz.
Wracając do czekającej żony, inspektor pomyślał, że jeszcze nie takie Teksasy będą odbierały ludziom zdolność snu, zdolność, którą utracił wiele lat temu.
Komentarze (33)
A tak w ogólle to po bandzie pojechał :-)
Grubo chwilami :-)
Styl też mi tu i tam zgrzytał - więc 4 daję, ale takie 4,5 naprawdę.
Pozdrawiam
Kapelusznik
Ok, gdybym chciała kopiować fragmenty, które mi się podobają, byłoby ich naprawdę dużo. Ale ten, to majstersztyk:
„Jeśli istnieje w przebudzeniach cień rzucany przez nadzieję budzącego się dnia, to okrywa on, zrodzony z zasznurowanych gardłowo lęków, świat okaleczonych perspektyw”
Twój styl staje się powoli towarem luksusowym. Narracja kojarzy mi się z Florianem, ale jest inna, Twoja, choć flow podobne. Lubię taki kontrolowany pęd.
„bo osoba o której mowa, stanowiąca trzon jednoosobowego zespołu, porażała skromnością i pogodnym obliczem, obliczonym na bezpieczną nieobliczalność” – to jest mistrzowskie nagromadzenie powtórzeń w sposób, który sprawia, że nie szkodzą, a są wartością dodaną
Black Sabbath przewinął się. Lubię Ozziego odkąd Can podsunął mi audio z jego autobiografią.
Opis Klowna – kolejny majstersztyk. Kurde, forma wysoka, Jagodolasie.
„Klownem był ksiądz” – istotny moment
Z minusów – te dywizy w dialogach psują odbiór wizualny. Zestaw roztrzaskany solidnie. Kawał dobrej roboty, z przyjemnością przeczytałam, kurde, mega.
Piątak i pozdrowienia :)
Jest bardzo git :)
Tak czy siak tarcza gustu ostrzekana srogo. Póki co sztywny faworyt igrzysk. Zacności w zapisie ze 20kilo.
Teraz plusy. Tego jest zdecydowanie więcej. Tytuł (chwytliwy bardzo) + pierwszy wciągający do środka historii akapit. Postać klowna! Ale to już moje zboczenie, bo samo jego wystąpienie jako sylwetki jest dla mnie super, a jeszcze jak to nazwałes w roli "dziwadła" to już w ogóle.
Piękne są niektóre grupy metafor. To co teraz zacytuję osobiście kradnę i nie ma, że nie :D
"Jeśli istnieje w przebudzeniach cień rzucany przez nadzieję budzącego się dnia, to okrywa on, zrodzony z zasznurowanych gardłowo lęków, świat okaleczonych perspektyw." Lubie gdy zdanie jest na zasadzie "Jeśli istnieje coś... to..." :)
Ach, byłabym zapomniała o klimacie. To też udało Ci się stworzyć.
Pozdrawiam z 5 :)
Pozdrawiam!
Fabularnie mnie nie porwało, choć opowiadanie wygląda na bardzo przemyślane, dopracowane w szczegółach. Zapis bardzo porządny, technicznie - wysokich lotów.
Można tu wyłowić sporo perełek, np:
"Jeśli istnieje w przebudzeniach cień rzucany przez nadzieję budzącego się dnia, to okrywa on, zrodzony z zasznurowanych gardłowo lęków, świat okaleczonych perspektyw."
Czy kilka jeszcze innych...
Pozdrawiam :)
Fabularnie trochę mi uciekło, ale to chyba przez "przesyt" pięknych zdań. Co za dużo to niezdrowo, mawiają ;) niemniej coś tam wyłapałam i mi się podobało :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania