Umieranie cz.1

Był zimny październik a Lubaczów budził się do swojego małomiasteczkowego życia, szron pucował chodnik a wąskie dymy nadawały powietrzu charakter. Jak zwykle od przystanku przechodziłem, przez pasy zerkając na ładny pomnik z orłem przy zwieńczeniu cokoła. Ludzie szli w zupełnie inną stronę, dzisiaj nie byłem członkiem stada, bo musiałem odwiedzić przychodnię, chyba po raz milionowy w tym roku. Miały być wyniki moich badań, przeczucie miałem, takie, że jeśli mam umrzeć to bez płaczu. Mijałem wtedy, starą kamienicę, którą przemieniono na prywatną przychodnię mnie na to nie było stać, więc kierowałem się ku starej, styranej po PRL-owskiej przychodni. Skierowałem jeszcze oczy ku kościołowi, nie wiem po co, nie mogło mi to pomóc, bo ktoś tam ten plan dawno utkał. Miasto zimne, od woni tego miesiąca, wsiąkało zapachy z kominów, co budziło we mnie pewną nostalgię. Taki zapach po palonym węglu, przypomniał mi dzieciństwo, które przecież ciągle trwa (chyba). Zaciągnąłem się łapczywie niezdrowym odorem i ruszyłem w prawo, idąc teraz wąską uliczką mijałem pakujących się ludzi, pewnie do pracy. Odchyliłem rękaw kurtki i stwierdziłem, że jest 6:40 czyli za niedługo wyniki i chwila prawdy. Małe miasteczka mają urzekające poranki, gdy jeszcze samochody śpią a budzą się tylko straganiarze i stare dziady idące do lekarza, zupełnie tak jak ja. Takie prowincje nie dorabiają się nawet własnych gołębi, co jest niebywałym luksusem na skalę kraju. Przez czyjeś uchylone okno, prawdopodobnie kuchenne, wkradł mi się w nos zapach pieczonego chleba. Zrobiłem się głody, bo nie wziąłem nic do jedzenia, z resztą nigdy nic nie biorę a ważę pewnie z 60 kg. Wieszak, prawie jak taki na koszule, nie jem bo myślę, zdecydowanie za dużo myślę, a za mało ważę. Może te cholerne wyniki to zmienią, to tylko złudzenie, ponieważ one nic nie zmienią. Przeszedłem bez refleksyjnie na drugą stronę ulicy, nie obawiając się o potrącenie. Zobaczyłem drzwi do miejsca kaźni, albo wybawienia, nie wiem. Przeszedł mnie dreszcz, ale nie ze strachu raczej z zimna. Energicznie wskoczyłem na schody i potem na kolejne. W środku budynek był żywym trupem i reliktem PRL-u, zielone ściany, śmierdząca atmosfera, płytki popękane już przy klejeniu. I te ławki, niezmienne od zawsze. Wyglądają jak te, co kiedyś były na dworcach z takimi szparkami między każdą listewką? Nie wiem czy to listewka, czy coś innego. Mniejsza o szczegóły, bo musiałem doczłapać jeszcze na drugie piętro, co przychodziło mi już z podjętą wcześniej zadyszką. I wszedłem, byłem młody piękny i śmiertelny. Chciałem być pierwszy przed gabinetem, ale nie..., jak zawsze horda dziadków i babeczek stała już przed. Co oni tam śpią?? Grzecznie zapytałem - "Kto ostatni?"- jakiś przedśmiertny odpowiedział ze skrzypem - "jaaa"-. Usiadłem samotnie na ławce i patrzyłem na ten komiczny, szeroki korytarz. Tak jak wszędzie ściany były zielone, a ławki stare. Tutaj jednak, było bardziej komicznie, dlatego, że na rejestracją dyndał jak stary wisielec wielki wiatrak, który był włączony w październiku. Dziwaczne, dziwaczne. Szukałem jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś nowego, ładnego, cennego. I znalazłem, imitujące złoto numerki na drzwiach, których tektura, była tyle razy malowana, że nawet biel odbierała im czystość. Dlaczego zawsze biedni szukają jakiegoś elementu życia bogaczy, przecież tak bardzo nienawidzą tego ich przepychu, a mimo to szukają punktów wspólnych, aby umniejszyć skalę własnej biedy. Sam byłem biedny niejednokrotnie nie dojadałem i siedziałem w szkole zwinięty jak noworodek. To dla mnie dobry czas, czas myślenia o wszystkim co czeka człowieka czyli też o śmierci, której teraz wyczekiwałem. Starsze Pani patrzyły na moją twarz z dużym politowanie, bo na tym piętrze byli przeważnie Ci, którzy chorowali śmiertelnie. Między ich bulwiastymi paluchami przeciskały się paciorki różańca a ich obrzydliwe usta wymawiały tajemne lecz bliskie mi słowa. Ja patrzyłem na nich z takim samym politowanie, bo lepiej jest umierać mając lat 18 czy 80? Mi wydawało się, że 18 z prostego powodu, łatwiej jest umrzeć nic nie potrafiąc i nic nie mając. Wnuki, dzieci, żona to przytłacza i przyciąga do życia tych już umarłych starców i dlatego ja jestem spokojny, zwyczajnie nic nie mam. Moje oczy zwróciły się w prawą stroną, skąd nadeszła w białym kitlu lekarka, przeważnie tylko od diagnoz patrzyłem na nią z miłym uśmiechem a ona dla staruszków jawiła się jak anioł śmierci. W ich oczach pojawił się dziwny niepokój przed tymi diagnozami a ja sam sobie wyznaczyłem surową diagnozę tak, żeby nic mnie nie złamało. Lekarka miała na imię Agnieszka i była raczej młodą kobietą o ładnych nogach, wydatnym biuście i ślicznych oczach. Gdyby była moją rówieśniczką to pewnie miała by już kilkunastu chłopaków między swoimi nogami, nie wiem, może jej młodość była inna, bardziej normalna.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • KarolaKorman 27.05.2017
    Jest sporo błędów interpunkcyjnych i literówki, ale nie przeszkodziło mi to doczytać do końca. Smutny obraz wymalowałeś. Mam trochę odmienne zdanie od bohatera, ale nie chcę podpowiadać innym o czym tu napisałeś. Niech sami przeczytają :) Końcówka ciut odbiegła od tematu, ale może właśnie o takich rzeczach bohater myśli nawet w takiej chwili :) Dałam 4 :)
    Przy okazji świetny awatar:)
  • Piszę szybko, co widać w tym tekście. Nie nauczyłem się pracy z tekstem. Piszę trochę jak Bukowski szybko i niedbale. (To nie jest porównanie wynikające z mojej pychy :) )
  • A i dziękuję serdecznie za ocenę i odwiedziny.
  • mznxbcv 01.10.2017
    Kiedy kolejna część? Mam nadzieję że to nie jest ostatnia, pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania