Vladko Spadko i mućka Penelopa - pierwsze spotkanie

Biały Peugeot 406 zjechał gwałtownie z głównej trasy w wąską, choć nadal asfaltową drogę lokalną. Powietrze drgało w letni skwarze, rozpalone słoneczną tarczą. Auto przecięło wąski pas lasu, po czym znalazło się pomiędzy coraz częstszymi zabudowaniami. Kolejne dwa kilometry prostej jazdy przed siebie zakończył brutalnie skręt w prawo. Wnętrze francuskiej mydelniczki klasy średniej wypełniały letnie przeboje. Agent Vladko Spadko, od trzech dni na przymusowym karnym urlopie, dodał gazu, gdy tylko minął znak informujący o wjeździe w ślepą uliczkę.

To już jest koniec, nie ma już nic – zaintonował Kuba Sienkiewicz.

Vladko po raz kolejny przyznał przed samym sobą, że jazda wypożyczonym wozem, który w dodatku nie próbuje cię zabić na każdym zakręcie, jest jak najbardziej potrzebna drzemka w odpowiednim momencie. Sięgnął pamięcią do instrukcji wyznaczonych mu przez Sergieja. Stary piernik przykuty do łóżka szpitalnego wyglądał jak bezbronne dziecko. Ogołocony ze swoich standardowych wspomagaczy w walce i obronie, łatwy cel. Jednak usilnie upierał się, że żadna ochrona nie jest mu potrzebna. Podtrzymał decyzję o urlopie dla Spadko.

— Cicha, przepełniona zapachem gnojówki i miłymi uśmiechami sąsiadów — zachwalał wioskę, do której udał się Vladko. Miał załatwiony nocleg u samego sołtysa.

— Skazujesz mnie na śmierć z nudów?

Sergiej chciał odpowiedzieć, ale rodzącą się dyskusję przerwała pielęgniarka. Nie reprezentowała ona żadnego popularnego stereotypu o blondynkach i pracownicach służby zdrowia. Wyprosiła grzecznie acz stanowczo nieproszonego agenta, który w tamtym momencie od kilku sekund był już definitywnie zawieszony na dwa tygodnie. Tak. Pod płaszczykiem urlopu na wieś kryło się przymusowe zgrywanie zwyczajnego faceta, który nie pakuje się w kłopoty za każdym rogiem.

Dom sołtysa znajdował się na końcu asfaltowego pasa. Okazale wyróżniał się spośród innych nowiutkim dachem i nienaganną elewacją w stylu późnych lat siedemdziesiątych. Na piętrze wciąż straszyły stare, drewniane okna, za którymi rozpostarte były wyblakłe, długie firany. Na podwórku stały dwa Ursusy i Corolla sedan. Cała trójka zaparkowana pod wystawną, drewnianą stodołą, pokrytą cudownie pachnącą w gorący letni dzień papą. Vladko zaparkował auto przed bramą wjazdową mieniącą się wielowarstwową pokrywą farb o przeróżnych kolorach, od bukowej zieleni po słoneczną żółć. Kiedy otworzył drzwi, jak z podziemi wyskoczyły dwa kundelki skaczące radośnie na przywitanie. Ujadały pociesznie i próbowały złamać zaporę oddzielającą ją od nieznanego gościa. Spadko wysiadł aby rozprostować kości. Nie musiał długo czekać. W oddali rozpoznał znajomą sylwetkę sołtysa. Peter Debrovic – były agent KGB, obecnie w strukturach polskiej agencji, wolno i dostojnie podszedł do zdezelowanej furtki i przekręcił umieszczony w zamku klucz. Vladko zawczasu doinformował się o jego aktualnym pseudonimie, pod którym figurował wszędzie, gdzie był tylko zwykłym wiejskim sołtysem. Jan Buc brzmiało jak idealne połączenie magistra polonisty w Gimnazjum wiejskim na kompletnym zadupiu, gdzie stary kopcący Autosan dorobił się rangi kultu.

— Jak w zegarku — powiedział Dobrovic wystawiając dłoń na powitanie.

Vladko zrezygnował z tej przyjemności od razu przechodząc do konkretów.

— Podobno masz dla mnie miejscówkę.

— Ano, najlepszą — uniósł się dumą.

— Ekspres do kawy i toaleta wystarczą. Nie oglądam telewizji.

Dobrovic z trudem powstrzymał napad śmiechawki. Zatrzymał się i przeczekał niezręczny moment.

— Dostaniesz dobry materac i przeszklone okno na las. Za darmo nigdzie nie miałbyś lepiej. — To mówiąc sołtys pokierował Vladko w stronę stodoły.

Agent Spadko na przymusowym urlopie, przez moment tylko patrzył, ale po chwili po prostu wybuchnął:

— Pojebało cię, prawda? To jest, kurwa, przymusowy urlop czy partyzantka wojenna?

Sołtys nie ukrywał zdziwienia.

— Nie mam zamiaru dzielić mieszkania z tobą. Zapłacili mi za wynajęcie stodoły. Jeśli ci to przeszkadza, możesz się przespać w swojej francuskiej mydelniczce.

Vladko przez moment miał nieodpartą chęć ominąć wszystkie zakazy i zmarnować jedną kulę ze swojego rewolweru. Puenta jednak przyszła szybko i była jak kubeł zimnej wody w grudniowy poranek. Zostałeś rozbrojony, jełopie, pomyślał po chwili.

— Z tego co zauważyłem to i tak nie używasz mieszkań na piętrze.

— To pokoje chłopaków. Nie mam tam gościnnego lokum dla ciebie. W stodole jest drewniane rampa i kilka palet na których możesz położyć materac. Okno nie jest otwierane, jedynie obsadzone. Obok masz niewielki lufcik, w razie co, możesz otworzyć.

— Ile ci zapłacili?

— Niewiele. Jestem w trakcie wymówienia umowy. Wcześniejsza emerytura. Powiedzieli, że to prawie jakbym już nie był od nich, więc dadzą mi tylko ćwierć kwoty.

Vladko nie drążył dalej. Wszedł do stodoły gdzie od progu w nozdrza uderzał zapach siana. Dobrovic wskazał drewnianą drabinę, która była jedyną drogą na półpiętro wybudowane, jak potem wspomniał sam zainteresowany, dla przyjmowania interesantek.

— Nie, nie byłem alfonsem — uprzedził pytanie. — Promowałem jedynie różne metody płatności za usługi. Prowadziłem działalność w całej gminie. Prace polowe i takie tam.

Spadko nie odpowiedział. Wszedł na górę i rozejrzał się powierzchownie. Na pierwszy rzut oka, w jego tymczasowym lokum panował porządek. Cztery palety ustawione pod wyłożenie na nich materaca leżały w rogu, obok małej nocnej szafki. Po drugiej stronie, przy zbitej z dwóch desek barierce, stało biurko i mały taboret. Okno wychodzące na las było duże i przestronne. Miało nawet zasłony i prowizoryczny parapet. Obok wspomniany lufcik, który był już nieco uchylony.

— I jak? — usłyszał z dołu.

— Ujdzie. Jak za tę cenę.

— To możemy się już rozstać. Mam kilka rzeczy do załatwienia. Jak będzie głodny, skocz do spożywczego. Jest trzy domy wcześniej. — Wychodząc ze stodoły zatrzymał się tknięty myślami, które nie dałyby mu zasnąć. — I jeszcze jedno.

— Mianowicie?

— Nie radzę wychodzić na wieczorne spacery po dwudziestej.

— Dlaczego?

— Tak po prostu — syknął i odszedł już na dobre.

 

******

 

Zanim fioletowy całun powoli przechodzący w czerń okrył letnie niebo, Vladko zdążył kupić kilka najpotrzebniejszych produktów i wrócić z powrotem do stodoły, gdzie czekała na niego noc bez prądu, w towarzystwie naftowej lampy podwieszonej na drewnianej krokwi. Westchnął ciężko, ale widok mglistego korowodu przemieszczającego się po łące na moment zrekompensował niedostatki technologii. O zasięgu można było zapomnieć. Jeszcze przed dwudziestą Vladko nie odrywał wzroku od okna, za którym rozciągał się krajobraz tonący w kolorach późnego lata. Świerszcze rozpoczynały swoją serenadę, a na drugi głos dołączyły żaby z pobliskiej sadzawki. Upił pepsi i spojrzał w stronę papierków po batonach. Prowiant nocny wyszedł w nieco ponad godzinę. Wtedy, jakby w odpowiedzi na to, pojawiła się senność. Twardy materac na jeszcze twardszych paletach nie był nawet wersją ekonomiczną sofy z Ikei, ale na trzy, góra cztery noce – ujdzie.

Gdy ponownie otworzył oczy około północy nie miał pojęcia, czy nadal śni, czy wrócił do rzeczywistości. Za oknem rozlewał się blask jakby nastał już kolejny, bezchmurny dzień. Spojrzał na budzik który dostał od sołtysa. Był podświetlany małą, nikłą diodą z boku. Obie wskazówki zbliżały się do dwunastki. Wstał z prowizorycznego łoża i spojrzał przez okno. Na ogarniętej ciemnością łące poruszał się obiekt emanujący oślepiającym światłem. Wydawało się, że postać kroczy ku stodole. Była powolna, ociężała i kołysała się na boki. Vladko przetarł oczy, ciągle pogrążone w stanie gotowości do ponownego zapadnięcia w sen. Obraz wyostrzył się. Tym razem niewiadomego pochodzenia byt nabrał realnych kształtów. Od świecącej kuli, po kule łaciatą, czteronożną z ogonem. Na końcu byt jakby zamuczał manifestując tym swą obecność dla całej wsi. Donośny głos rozbrzmiał jakby był wzmocniony megafonem. Vladko nieświadomie zrobił krok w tył. Świecąca krowa patrzyła się w jego stronę i muczała, coraz głośniej.

 

******

 

Sołtys leżał już w łóżku i czytał kolejne wydanie lokalnej gazety powiatowej. Kartkował ją bez większego zainteresowania pomijając raporty zgonów w wypadkach drogowych, kolejnych inwestycjach z funduszu wsparcia oraz lokalnych wydarzeniach masowych. Zatrzymał się dopiero na sekcji poświęconej wynikom meczów ligi podwórkowej. Tabela nie przedstawiała korzystnych informacji. Młodziki na których stawiał spadły od dwa miejsca po ostatniej porażce u siebie. Zaklął pod nosem. Ostatnio, gdy był na ich meczu grali jak natchnieni. Kiedy wybiła północ, przez okno do środka wdarła się jaśniejąca łuna. Mężczyzna poczuł, że nogi drętwieją mu ze strachu. Zgasił lampkę nocną i nakrył się po głowę ciepłą kołdrą. W duchu myślał o Vladko. Niby po cichu liczył, że rano ujrzy w stodole jego zimne truchło, ale z drugiej strony — na samą myśl o męczarniach tuż przed śmiercią, skręcało go w kiszkach.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania