W.

Denat leżał na samym środku korytarza na drugim piętrze posiadłości Lancasterów. Na miejscu zbrodni nie było za dużo krwi, nie licząc tej zakrzepłej, niegdyś zapewne obficie płynącej z dwóch niewielkich ran kłutych na gardle martwego mężczyzny.

I właśnie ta cecha najbardziej zaintrygowała Doktora W. , jednego z najlepszych detektywów I poł. XIX wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Gładził on swój charakterystyczny zarost, który bujnie obrósł skórę nad jego górną wargą, i przyglądał się ciału. Jego czarne oczy oglądały uważnie każdy zakamarek zwłok, on sam nawet nie bał się ich dotykać… Był w końcu ekspertem od tego typu rzeczy.

I właśnie dlatego ludzie uważali go za wariata. Za świra. Za szaleńca… A on tylko próbował wykonywać swoją pracę. Owszem, był wręcz niepokojący blady, a jego zamglone spojrzenie wywoływało dreszcze u większości ludzi, ale poza tym był całkiem pogodnym człowiekiem… Albo przynajmniej starał się takim być.

Stojący za nim dwudziestoparolatek o śniadej cerze podrapał się po głowie skrywanej pod jego nieodłącznym fezem i przyglądał się dalej swemu starszemu i bardziej doświadczonemu przez to partnerowi. Nie rozumiał za bardzo, jak tak genialny ponoć człowiek tak powoli łączył wnioski, które wcześniej wyciągnął z całego zdarzenia. Przecież, przynajmniej według Ibrahima, ktoś tak inteligentny powinien rozwiązać tą zagadkę w pół sekundy!

Znali się od niedawna, a dokładniej od dwóch miesięcy. Turek był uchodźcą- musiał uciekać od ojca będącego religijnym fanatykiem. Nienawidził go i za wszelką cenę chciał od niego uciec. I udało mu się to. W końcu znalazł się w Ameryce- miejscu dla niego zupełnie odmiennym i nawet dziwnym. Ciężka podróż na dnie pokładu pełnym szczurów, smrodu i zgniłego jedzenia opłaciła się- w końcu znalazł niejakiego W. On odkrył w nim niezwykłą inteligencję i przyjął go jako swego terminatora. Chłopak podziwiał go- dla niego detektyw był alfą i omegą, człowiekiem ekstrawaganckim i niezwykłym. Tylko nie rozumiał tylko jednego: dlaczego śledztwo tyle trwa?

W końcu odważył się zadać pytanie:

- Mój przyjacielu… Co tak powoli?

W. odwrócił wzrok od obiektu swego zainteresowania i skierował go na swego tureckiego ucznia. Musiał przyznać, był to chłopak inteligentny, ale nadal dość naiwny. Stanowczo za bardzo naiwny, jak na ich okrutny świat…

- Spokojnie, Ibrahimie, spokojnie… Ja tutaj próbuję pracować. Nawet genialne umysły muszą troszeczkę się zastanowić, zanim znajdą rozwiązanie…

Mieli już domniemane narzędzie zbrodni- był to stary, nieco zardzewiały nożyk do otwierania listów, o ostrzu tak cienkim, że mogły nim być zadane rany takie, jakie były na denacie. Do tego była jeszcze leżąca na podłodze, dość już nieświeża, pomarańcza. Była nieco ściśnięta, jakby ktoś na nią nadepnął. Doszli już do wniosku, że prawdopodobnie ofiara mordercy mogła się poślizgnąć na owocu i upaść na podłogę, a wtedy morderca mógłby zaatakować…

Nie. To jednak nie pasowało. Skrzypienie podłogi wykonanej z dość zbutwiałego drewna i hałas wydawany przez upadającą osobę mógłby zbudzić domowników…

Ale to, przynajmniej według Ibrahima, był jedyny możliwy scenariusz. Zamordowanie głowy rodziny, sędziwego pana Williama Lancastera, bez budzenia jego rodziny byłoby niemożliwe. A na pewno niemożliwe dla człowieka…

Młodzieniec usłyszał ciche mruknięcie wydane przez detektywa:

- Boże drogi, dawno nie piłem tak paskudnej krwi…

- Co, proszę? Mówiłeś coś, mój mentorze?

Mężczyzna odwrócił się, spojrzał na niego. Jego oczy przybrały dziwny wyraz. Nie były już zamglone. Były puste, wyssane, martwe. Czarne tęczówki na tle białek przypominały czarne kratery, wysysające z człowieka wszystkie pozytywne uczucia. Radość, szczęście, miłość… To wszystko znikało pod ciężarem spojrzenia Amerykanina. Nie to było jednak najgorsze, przynajmniej na pierwszy rzut oka- z kącika ust detektywa płynęła krew. I to nie jego krew, nie widać było, żeby się skaleczył. W tamtym momencie nie był już niepokojący- był wręcz przerażający. Po plecach Ibrahima spłynął pot. Nagle zapragnął rzucić to wszystko i uciec, uciec jak najdalej…

W. uśmiechnął się, wstał.

- Przyjacielu… Czego się boisz? No, nie patrz się tak na mnie, doskonale wiem, że się boisz…

Bo to była prawda. Ibrahim bał się. Nigdy nie czuł takiego przerażenia, jak wtedy. Wąsaty wspólnik zbliżał się do niego powoli, a serce młodziana biło tak szybko, jakby miało zamiar zaraz wyskoczyć z piersi. Zaczął się powoli cofać, o mało nie spadł ze schodów…

Starszy dżentelmen przycisnął go do ściany.

- Nie, młodzieńcze, nie- szepnął- Ty tego nie zrozumiesz. Nie zrozumiesz mojej choroby, mego przekleństwa. Zresztą, chyba ludzie z tego stulecia nigdy tego nie zrozumieją…

Młodszy miał gulę w gardle, strach powoli brał w nim górę.

- A-ale proszę pana- wydukał w końcu- Ja nie rozumiem… Nie rozumiem niczego. Tego całego morderstwa, pańskiego zachowania…

Zrozumiał dopiero wtedy, kiedy Detektyw W. wgryzł się w jego ciepłą od tętniącej krwi szyję. Zostawił on po sobie pamiątkę- dwie cieniuteńkie rany kłute, takie same, jak na szyi starca. Po tym wszystkim bezszelestnie wyszedł przez okno, aby nie zwracać uwagi domowników skrzypiącą podłogą…

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Canulas 21.04.2018
    "Mieli już domniemane narzędzie zbrodni- był to stary, nieco zardzewiały nożyk do otwierania listów, o ostrzu tak cienkim, że mogły nim być zadane rany takie, jakie były na denacie. Do tego była jeszcze leżąca na podłodze, dość już nieświeża, pomarańcza. Była nieco ściśnięta, jakby ktoś na nią nadepnął." - w tym fragmencie nadmiar słowa "było" nieco razi.

    Ogólnie tekst bardzo miły, sympatyczny i ciekawie poprowadzony. Jestem na tak.
  • Marian 21.04.2018
    Tekst niezły.
    Język natomiast jest nieco niezgrabny. Np. "Młodszy miał gulę w gardle, strach powoli brał w nim górę."
    Strach może brać górę nad czymś, np. nad rozsądkiem. Nie może natomiast brać góry w kimś.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania