W poszukiwaniu adrenaliny. Nowa Zelandia.

"W podróży chodzi o to, żeby przeżyć coś, co zapamięta się na zawsze."

 

18.11.2017

 

Dziś był wyjątkowy dzień. Wyczekiwałam go z wielką niecierpliwością i podekscytowaniem. Dzień, kiedy miałam skoczyć ze spadochronem. Usilnie próbuję sobie przypomnieć moment narodzin tej myśli w mojej głowie, ale nie mogę. Pewnie dlatego, że towarzyszyła mi od zawsze. Była jedynie uśpiona, bo czekała na wybór idealnego miejsca na tak ekstremalne przeżycie. Gdy wakacje w Nowej Zelandii pojawiły się na horyzoncie, myśl wróciła ze zdwojoną siłą.

Padło na Queenstown. Decyzja była dość łatwa do przewidzenia, ponieważ gdzie indziej skoczyć ze spadochronem, jak nie w samym sercu stolicy sportów ekstremalnych? Miasto zyskało takie miano dzięki niebywałemu wyczynowi Nowozelandczyka Alana Johna Hackett'a, który w 1987 r., czyli dokładnie wtedy, kiedy przyszłam na świat (cóż za zbieg okoliczności) skoczył z wieży Eiffla w Paryżu przy użyciu elastycznej gumy. Inspiracją do tego szalonego pomysłu były rytuały ludzi zamieszkujących Vanuatu - wyspę na Pacyfiku, którzy skakali z drewnianych wież, a jedynym sprzętem asekuracyjnym była winorośl zawiązana wkoło ich kostek. Skoki oddawali z wysokości 20-30 metrów. Tak narodziły się skoki na bungee. W 1988 r. Hackett otworzył swoją własną firmę "AJ Hackett Bungee" z siedzibą na moście Kawaru w Queenstown. Było to pierwsze miejsce na świecie, gdzie można było oddawać komercyjne skoki na bungee. 

Czy słyszeliście kiedyś, że podobno życie zaczyna się po przekroczeniu strefy komfortu? Właśnie dziś ową strefę komfortu postanowiłam przekroczyć. W odniesieniu do czynności, której zamierzałam się oddać powyższe stwierdzenie było dość wątpliwe, ponieważ po dobrowolnym wyskoczeniu z samolotu, życie równie dobrze mogło się skończyć. Byłam tego w pełni świadoma podpisując zgodę na skok, w której jeden z podpunktów brzmiał mniej więcej tak: "Nawet jeżeli sprzęt spadochronowy jest prawidłowo zapakowany i zamontowany oraz działa poprawnie, wciąż istnieje ryzyko poważnej kontuzji, a nawet śmierci." Czytając tą klauzulę udałam, że ostatniego słowa nie widzę, złożyłam podpis, oddałam papiery i byłam gotowa. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. A ja chciałam pić szampana i do tego z truskawką! 

Budzik zadzwonił o godzinie 6:20. Byliśmy nadal w Kingston, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. Wyjazd zaplanowaliśmy na 7:15, ponieważ musiałam stawić się w Queenstown punkt 8:00. Obudziło nas słońce i bezchmurne, błękitne niebo. "Ale będę miała nieziemskie widoki." - pomyślałam. Nie wiem czy się stresowałam. Chyba nie. Tafla jeziora Wakatipu, wzdłuż którego jechaliśmy niezwykle mnie uspokajała, więc raczej poziom mojego stresu był równy zeru. Za to poziom ekscytacji i pozytywnego poddenerwowania sięgał zenitu. 

Dojechaliśmy na miejsce. Queenstown wyglądało pięknie. Trochę jak nasze polskie Zakopane. Ośnieżone góry, drewniane domki, restauracje, kawiarnie i bary usytuowane jeden koło drugiego. Mimo dość wczesnej pory po ulicach spacerowało już sporo ludzi. Punkt ósma stawiam się w wyznaczonym miejscu. Uiszczam opłatę i zostaję skierowana do jakiegoś pomieszczenia. Wchodzę do środka. Pokój wygląda jak sala kinowa. Na dużym ekranie wyświetlane są nagrania skoków spadochronowych, a w tle leci energetyczna muzyka. Siadam na jednym z krzeseł, rozglądam się dookoła i co widzę? Samych Azjatów. Nie wiedziałam, że Chińczycy są tak odważnym i żądnym wrażeń narodem...

Ja i moja chińska drużyna wsiedliśmy do busa. Mijając piękne widoki górzystego Queenstown powoli zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie odbywały się skoki. Już z oddali widziałam kolorowe spadochrony kołyszące się w powietrzu. "I że ja niby też tak będę szybować po niebie!?"

Na to wygląda. 

Wchodzę do wielkiego metalowego hangaru, gdzie na podłodze instruktorzy składają spadochrony i pakują je do plecaków. Wszyscy uśmiechają się do siebie i żartują. Stres? Jaki stres? Tam nikt nie znał tego uczucia. Jedyne co widziałam, to błysk w ich oczach. Tak rozpoznaje się prawdziwą pasję. 

Podchodzi do mnie niewysoki mężczyzna. Od razu rzuca mi się w oczy jego uśmiech oraz dredy. Podaje rękę na przywitanie, przedstawia się i oznajmia, że to właśnie z nim będę skakać dziś w tandemie. James od razu zaraził mnie pozytywną energią. Po raz pierwszy skoczył ze spadochronem mając 18 lat i była to miłość od pierwszego wejrzenia. Teraz pasja stała się jego pracą. Miłością od pierwszego wejrzenia była także jego dziewczyna - Polka z Torunia, więc zanim udaliśmy się do samolotu obgadaliśmy temat toruńskich pierniczków, oscypków i pierogów. 

James wyjaśnił jak będzie wyglądał cały skok. Po wyskoczeniu z samolotu ciało musi być ułożone w pozycji banana, ręce mają trzymać się uprzęży, a głowa ma być położona u niego na ramieniu. Poinstruował mnie też, że kiedy klepnie mnie w ramię mam rozłożyć ręce tak, jakbym chciała latać... Nie mogłam się doczekać! 

James nagrywał cały skok. Zadał mi kilka pytań i poprosił żebym powiedziała coś po polsku. W takiej chwili człowiek nie jest w stanie stworzyć nic kreatywnego, więc ledwo wykrzesałam z siebie resztki mądrości życiowych pozdrawiając mamusię, tatusia i braciszka. 

Założyłam czarno-czerwony kombinezon, w pasie przypięłam kamizelkę ratunkową, ponieważ skakaliśmy nad jeziorami. Założyłam biały, skórzany berecik i ochronne okulary. Udaliśmy się w stronę samolotu. 

Samolot nie jest dla mnie obcym środowiskiem. Spędzam w nim dużo czasu ze względu na swoją pracę. Jestem stewardessą. Tym razem nie szłam do pracy... Wchodziłam do małego samolotu typu cessna, aby zaraz dobrowolnie wyskoczyć zza jego drzwi. Wchodziłam do paszczy rekina. I to dosłownie, ponieważ na przodzie samolotu były narysowane kły drapieżnej ryby. Samolot w środku niczym nie przypominał samolotu pasażerskiego. Wnętrze składało się z dwóch niebieskich, miękkich belek, na których siadaliśmy okrakiem w kolejności oddawania skoków. Zamiast drzwi była zamontowana stalowa roleta. 

Samolot był już na pasie startowym. Rozpędził się w zawrotnym tempie i zanim zdążyło do mnie dotrzeć, co się dzieje byliśmy już w górze. Miałam wrażenie, że jestem w stanie dotknąć gór, bo ośnieżone szczyty były tak blisko. Otaczał nas czysty błękit nieba. Słońce oświetlało ogromną niebiesko-granatową taflę wody. Zielone pola wyglądały jak puszyste dywany porozkładane pomiędzy górami i wraz z jeziorem Wakatipu tworzyły kolorową, patchworkową narzutę otulającą nowozelandzką ziemię. 

Nie wiem czy się bałam. W zasadzie wszystko działo się tak szybko, że na strach zwyczajnie nie było czasu. Dolecieliśmy na wysokość 15 000 stóp. Metalowa roleta podniosła się do góry. James jeszcze raz wytłumaczył mi w jaki sposób będziemy wyskakiwać z samolotu. Cała uprząż byłą zapięta bardzo ciasno, ledwo mogłam oddychać. Dwa tandemy już wyskoczyły. Przyszła pora na nas. Usiedliśmy na krawędzi samolotu dosłownie na pół sekundy. Miałam cały świat u swoich stóp. Skoczyliśmy. Właściwie to James skoczył, a że byłam przypięta do niego, to siłą rzeczy zabrał mnie razem ze sobą. Spadaliśmy w zawrotnym tempie. Nie wiedziałam co się dzieje. Mój mózg przestał na chwilę funkcjonować. To była prawdziwa wolność. Błogostan. Czułam jak zamarza mi nos i twarz. Próbowałam się uśmiechać, żeby wyglądać przyzwoicie na filmie, ale jak się potem okazało powietrze tak mocno nadmuchiwało mi policzki, że w nagraniu zamiast człowieka widzimy chomika. 

James poklepał mnie po ramieniu. Poczułam lekkie szarpnięcie. Otworzył się spadochron. Rozłożyłam ręce. Spadaliśmy powoli, łzy płynęły mi po policzkach, bo strasznie wiało. W przypływie ogromnych emocji jak głupek krzyczałam: "Jestem taka szczęśliwa". Zdążyłam jeszcze wykrzesać z siebie: "To najlepszy dzień w moim życiu!". 

Płynęliśmy po niebie. Wreszcie mogłam nacieszyć oczy bajkowym i nierealnym krajobrazem. I ta pogoda... jak na zamówienie. Ani jednej chmury. Byłam w niebie. Dosłownie. James kilka razy zakręcił uprzężą, tak żebyśmy mieli lepsze widoki. Trochę kołowało mi się w głowie. Mini roller coaster. Lądowanie było coraz bliżej. Kiedy dotknęłam nogami ziemi pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy: "To już? Koniec?". Zdecydowanie wszystko za szybko się działo. Położyłam się na trawie, aby ochłonąć. Patrzyłam w górę i obserwowałam jak inni szybują po niebie niczym kolorowe ptaki... Wiedziałam, że nie był to mój ostatni skok, bo to chyba jedno z najpiękniejszych uczuć, jakich można w życiu doświadczyć. 

Wczesnym popołudniem opuściliśmy Queenstown. Kierowaliśmy się w stronę Parku Narodowego Góry Cooka, czyli do samego serca nowozelandzkich Alp. Po drodze zatrzymaliśmy się nad rzeką Kawaru, gdzie znajduje się most słynący ze skoków na bungee. Woda w rzece była turkusowa. Nie błękitna, nie niebieska. To był turkus w najprawdziwszej postaci. Wszechobecny spokój był co chwilę przerywany przez krzyki i piski łowców adrenaliny skaczących z mostu na gumowej linie.

Podróż autostradą State Highway 80, która wiedzie wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Pukaki była niczym wizyta w cukierni. Siedząc w samochodzie i obserwując przez okno białe szczyty Alp, czułam się jakbym patrzyła przez szklaną ladę na puszyste bezy i kawałki tortu oblane bitą śmietaną. Widok był absolutnie nierealny!!! Doznania estetyczne potęgowały turkusowe wody jeziora Pukaki, które zawdzięcza swój niebywały kolor zalegającym na dnie drobinom skalnym pochodzącym z topniejących lodowców. W internecie czytam, że miejsce hipnotyzuje swoją wyjątkowością. Nie bez powodu określane jest zatem mianem lśniącego, niebieskiego klejnotu...Jak dla mnie krajobraz był wart miliony...  

Przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Nie wiedziałam, że przyroda może mieć tak intensywne kolory. Krajobraz wyglądał jakby ktoś namalował go odblaskowymi markerami. Kontrast pomiędzy turkusowo-mleczną barwą wody, a zieloną barwą roślinności porastającej wszechobecne niziny w połączeniu ze srebrzystą bielą ośnieżonych alpejskich szczytów wyglądał nadzwyczajnie.

Każdy zakręt odkrywał przed nami jeszcze piękniejsze widoki, aż w końcu naszym oczom ukazała się majestatyczna Góra Cooka wyrastająca dumnie nad turkusową wstęgą jeziora. Nic dziwnego, że Peter Jackson wykorzystał tereny wokół jeziora Pukaki podczas kręcenia jednej z części Hobbita - Pustkowie Smauga. Co głównie urzekło członków ekipy filmowej? Olbrzymie otwarte przestrzenie, niesamowita dzika roślinność i bogata paleta wszechobecnych kolorów. 

Dojechaliśmy na kemping White Horse Hill Campground, który położony był w wiosce Mount Cook Village. Idealna baza wypadowa do eksplorowania Parku Narodowego Góry Cooka. Pokryta lodowcem Góra Stefton wznosiła się nad naszymi głowami dostarczając  oszałamiających widoków. Obudzić się rano w tak cudownym miejscu - bezcenne. 

Znajdowaliśmy się w dolinie, w samym sercu nowozelandzkich Alp. Bliżej już się nie dało... Byliśmy niesamowicie spragnieni długiego spaceru, więc po kolacji ruszyliśmy w drogę.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bogumił 29.06.2019
    Piękny urlop Magdo. I gratuluję odwagi. Dzięki za opis pięknej przygody i przyrody.
  • Bogumił 29.06.2019
    Sorki kliknęła mi się czeórks zamiast piątki.
  • Dziękuję i pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania