Wesołych świąt.

Wybija godzina piąta oznaczająca możliwość powrotu do domu. Wyczekuję jej każdego dnia i często spoglądam na zegarek. Jego czarne wskazówki zawsze przesuwają się tak straszliwie wolno, jednakże dziś okazały mi łaskę. Szybko narzucam na siebie płaszcz i wychodzę z siedziby firmy, w której mam nieszczęście pracować rzucając chłodne „do widzenia” siedzącej przy biurku sekretarce. Ona, wypełniona dziwnym entuzjazmem spogląda na mnie i odpowiada „Wesołych świąt Joyce!” Blask barwnych światełek choinkowych odbija się w jej okularach o nienaturalnie wręcz dużych szkłach. Nie mówię nic, tylko odwracam się na pięcie i opuszczam biuro. Zjeżdżam windą i po zrobieniu kilku kroków przed moimi oczami ukazuje się ulica rozświetlona wielkim billboardem reklamującym jakiś ekskluzywny garnitur. Po reflektorach przy krawężnikach chodników pną się czerwone i złotawe lampki, nazywam je czasami roślinnością miejskiej dżungli. Wkomponowują się doskonale w wiszące nad jezdnią ozdoby- świętego Mikołaja w monumentalnych saniach, spadające płatki śniegu i tak bardzo nadużywane słowa „Wesołych świąt!”. Wszędzie otacza mnie ta przenikliwa czerwień. Taka krwista, bolesna…

Jak ja nienawidzę Bożego Narodzenia. Ten jeden raz w roku wszyscy musimy udawać, że łączy nas coś więcej niż tylko te przeklęte więzy krwi. Po zeszłej gwiazdce zerwałam kontakt z rodziną i od tamtej pory nie otrzymałam od nich żadnych telefonów, wiadomości, nawet listów. Obok mnie przechodzi trójka nastolatków pod wpływem co najmniej kilku piw, wskazują na moją twarz, krzywo zapięty w pośpiechu płaszcz i nogi, gdy nerwowo stawiam kroki. „Nie chcemy uchodźców!”- powtarzają. No tak, pomimo spędzenia w Wielkiej Brytanii całego życia mój kolor skóry się pomimo najszczerszych chęci nie zmieni. Patrzę w górę próbując ich ignnorować. Z podświetlanego plakatu spoglądają na mnie postaci z ekranizacji ostatniej części Tolkienowskiej trylogii. Swymi brązami i szarością wyróżniają się wśród tej wręcz drażniąco kolorowej ulicy. Szybko idę przed siebie nie rozglądając się. Gorączkowo próbuję nie odwracać wzroku od moich czarnych kozaków, może jak nie podniosę głowy to On mnie nie zauważy? Nie lubił, jak wracałam do domu pieszo, dlatego często na mnie czekał. Zawsze z zapalonym papierosem i oczami pełnymi nienawiści. Jeśli tylko o choćby kilka minut przekraczałam magiczny próg godziny piątej miałam pewność, że będzie krzyk. Będzie kolejna blizna na ręce… Ale Jego już przecież nie ma! Pomimo pobytu tego potwora w więzieniu wciąż czuję Jego obecność, jakby miał wyskoczyć na mnie zza rogu piekarni, obok której właśnie przechodzę. Skręcam i już po chwili wchodzę a klatkę schodową mojego blokowiska. Pierwsze, drugie i w końcu też trzecie piętro. Tylko przekręcenie klucza w zamku dzieli mnie od bezpieczeństwa w miejscu, które przyszło mi nazywać domem. Chciałabym powiedzieć, że wita mnie bogato przystrojony stół zastawiony po brzegi specjałami, jednakże nie mogę nawet na to liczyć. Nie zasiada przy nim elegancko ubrany narzeczony, który za promiennym uśmiechem nie chowa swoich chorych tendencji. Zamiast tego wystawionej w rogu pokoju choince brakuje ozdób i nie jest pokryta lśniącym łańcuchem, tylko grubą warstwą kurzu. W tym roku nie chciałam przygotowywać się do świąt, nie przysparzać sobie dodatkowego bólu związanego z samotnością w „najszczęśliwsze dni w roku”. Wyjmuję z lodówki małą porcję pieczonego indyka z ziemniakami zakupioną w lokalnym supermarkecie i wstawiam do mikrofalówki. Włączam telewizor na pierwszy lepszy kanał, na którym akurat emitowana jest jakaś komedia o wątpliwej jakości i humorze. Lepsza ona od przenikliwej ciszy spowijającej resztę mieszkania. Nagle słyszę ciche drapanie w drzwi o dziwo nie dochodzące z telewizora. Otwieram je i moim oczom ukazuje się stary kot Whitehall’ów z piątego piętra- Gary. Nie mam pojęcia jak on się tu znalazł, biedaczek cierpi na artretyzm i zdawało mi się, że już praktycznie nie opuszcza swojego posłania. Bez większego zawahania biorę czarnego sierściucha w swoje ręce i zanoszę do właścicieli. Oni uradowani częstują mnie kawałkiem czekolady i szybko powracają do świątecznego stołu. Z braku innych zajęć powracam przed telewizor, tym razem już z ciepłym posiłkiem, jednakże czuję, że coś jest nie tak. Zaczynam się pocić, wszystko składa się w całość. Kurz, sierść. N-nie mogę…

Nie tak chciałam odejść…

…Dzień dobry, jestem Cathy Newman i witam serdecznie w dzisiejszym wydaniu wiadomości. Zacznijmy od historii, która wstrząsnęła nie tylko Brytanią, ale całym światem. Wczoraj w Londynie odnalezione zostało ciało trzydziestoośmioletniej Joyce Carol Vincent, jednakże była ona już martwa od kilku lat. Przez niezapłacone podatki ostatecznie wtargnięto do jej mieszkania w celu dokonania aresztu, jednakże zastano tam niemalże całkowicie rozłożone zwłoki oraz wciąż włączony telewizor i grzejnik. Zidentyfikowano ją tylko dzięki jej dokumentacji stomatologicznej. Służby są przekonania, że zmarła z przyczyn naturalnych.

Nikt nie podejrzewał, że ona może nie żyć. Trudno uwierzyć, że żaden z sąsiadów nie zwrócił uwagi na to, że nie wychodziła z domu i przede wszystkim na obrzydliwy zapach rozkładającego się ciała.

Jak kobieta uznawana za atrakcyjną i otwartą wśród znajomych mogła zostać tak nagle zapomniana, i to do tego stopnia że jej ciała nie odkryto aż do 25 stycznia 2006 roku, ponad trzy lata po zgonie?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Cofftee 13.04.2019
    Witam autora!
    Przejęłam się tą historią, pięknie opisane emocje i widać duża dbałośc o detale. Proponowałabym jednak jeszcze dać tekstowi więcej miłości - zabrakło tu czy tam kropki, akapitów (co utrudnia czytanie), szyk zdania był czasem za bardzo skomplikowany, przez co nie do końca jasny. Niemniej naprawdę czuje potencjał, wierzę w oczytanie i wyobraźnię autora, widać tutaj oko do obserwowania świata. Na razie jednak bez oceny. Czekam na dalsze dzieła :-)
    Pozdrawiam,
    KAWA.
  • Bardzo dziękuję i poprawię się :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania