Wielka ucieczka

Benek i Mirek byli bliźniakami. Choć dwujajowi, zachowywali się jak jednojajowi – nie rozstawali się ani na krok i jeden poszedłby za drugim w ogień.

Mieszkali w pomorskim miasteczku, przez które zaledwie kilkanaście lat wcześniej przeszedł front. Pozostałością po tamtych wydarzeniach były niewypały i niewybuchy. Znajdowano je przeważnie w lasach i często zdarzały się nieszczęśliwe wypadki wynikłe z manipulowania przy nich przez różnych pseudosaperów.

Inną powojenną pozostałością było leżące w pobliżu sowieckie lotnisko wojskowe i liczni bojcy* na ulicach. Żołnierze z lotniska często przychodzili do ojca bliźniaków pohandlować, czyli zrobić machniom**. Przeważnie przynosili mu benzynę do motocykla, a on dawał im za nią inny łatwopalny płyn, ale nadający się do picia. W czasie tych wizyt chłopcy wypraszali od nich czerwone gwiazdki z czapek. Niekiedy żołnierze konsumowali nowo nabyty napitek na miejscu i wtedy można było wyprosić od nich coś więcej. W taki sposób bracia weszli w posiadanie elektrycznej latarki i komandoskiego noża.

Bliźniacy rośli jak na drożdżach i wszędzie było ich pełno. Znali każdy zakamarek miasteczka i wszystkie drzewa w pobliskim lesie. Rodziców bardzo niepokoiły wypady synów do lasu, bo znali ich talent do wtykania nosa tam, gdzie nie trzeba. Dlatego wielokrotnie mówili im, żeby nie ruszali żadnych znalezionych tam zardzewiałych staroci. Oni solennie obiecywali, że jeśli coś takiego znajdą, to nie tkną i powiedzą o tym rodzicom. Poza tym nie było z braćmi większych problemów, bo uczyli się nieźle i – choć czasem płatali głupie figle – byli ogólnie lubiani.

Ten stan zmienił się nagle w dniu, kiedy dyżurująca nauczycielka zatrzymała biegnącego na łeb na szyję po korytarzu Mirka.

– Uważaj! Gdzie lecisz!? – krzyknęła i chwyciła go za ramię.

Chwyciła i już nie puściła, bo pod ubraniem chłopca wyczuła coś twardego. Okazało się, że był on opasany zardzewiałą taśmą z nabojami do karabinu maszynowego. Zawiadomiono milicję i ona wycisnęła z bliźniaków informację o miejscu pochodzenia taśmy. Była nim na pół zasypana ziemianka w lesie. Została tam jeszcze z czasów wojny, a bracia odkryli ją rok wcześniej. Stała się ona ich ukochanym miejscem zabaw – ich igloo, wigwamem i zamkiem Camelot w jednym. Poprzysięgli też sobie, że nigdy i nikomu – nawet w obliczu śmierci – nie powiedzą o jej istnieniu. Niestety, okazało się, że wystarczyły jedynie oblicza sierżanta milicji i dyrektora szkoły, żeby przysięgę diabli wzięli. Następnie wezwano do szkoły ojca i chłopców w towarzystwie milicyjno-pedagogiczno-rodzicielskiego grona zawieziono do lasu, żeby wskazali swoją kryjówkę. Milicjanci znaleźli w niej zardzewiały karabin i takąż rakietnicę, sporą kupkę drobnej amunicji, dwa niewybuchy artyleryjskie i minę przeciwczołgową. Natychmiast ściągnięto saperów, którzy cały ten skarb zabrali, a ziemiankę rozwalili. Tak oto okryta najściślejszą tajemnicą kryjówka bliźniaków zniknęła na zawsze.

Na tym sprawę urzędowo zakończono. Nie zakończyła się ona jednak w rodzinie, bo rodzice chłopców pamiętali ich zapewnienia, że nie tkną żadnego żelastwa znalezionego w lesie. Matka dostała spazmów, natomiast ojciec załatwił sprawę po męsku, czyli wlał obydwóm po parę pasów na gołe tyłki.

– No i co u was, saperzy? – zapytał ich nauczyciel na drugi dzień po zdarzeniu.

– Dostali lanie od ojca – odpowiedział za nich rudy Edek i cała klasa wybuchnęła śmiechem. Bracia poczuli się poniżeni i ośmieszeni, a ich mołojecka sława nie pozwoliła im znieść takiej zniewagi. Nie bacząc więc na obecność nauczyciela, skoczyli do rudzielca i rozkwasili mu nos. Z trudem ich powstrzymano i wylądowali w pokoju nauczycielskim, gdzie dyrektor powiedział im, że zachowali się jak bandyci, że zagrażają wszystkim w szkole i że on tego nie będzie tolerował. Oświadczył też, że będą mieli obniżoną oceną ze sprawowania, a przy najmniejszym podobnym wyskoku wylecą ze szkoły. Na koniec zażądał, żeby przeprosili kolegę i nauczyciela. Jak poprzedniego dnia wezwano do szkoły ojca i dyrektor długo rozmawiał z nim w swoim gabinecie. Po powrocie do domu ojciec już zaczął odpinać pasek, ale matka obroniła synów. Przekonała go, że codzienne bicie nie ma sensu. Pasek wrócił na miejsce, ale bliźniacy przez tydzień mogli wychodzić tylko do szkoły.

W klasie znosili w milczeniu docinki, na Edka patrzyli wilkiem, ale poprzysięgli mu łomot w jakimś ciemnym zaułku. Sprawa nie była jednak prosta, bo wredny rudzielec na pewno by się poskarżył, a wtedy mogłoby być niewesoło. Pamiętali, że dyrektor groził im wylaniem ze szkoły, a i ojciec by nie poskąpił pasa. Należało tak zlać Edka, żeby uniknąć kary. Przemyśliwali nad tym w czasie przymusowego aresztu domowego, aż wymyślili – wleją Edkowi, a potem uciekną z domu.

Uciekną, ale dokąd? Do babci ani do ciotki nie było sensu, bo tam też dostaliby wciry i byliby odstawieni do domu. W Polsce wcześniej czy później by ich znaleziono, a oni przecież chcieli uciec na zawsze. Pozostał więc tylko jeden kraj, gdzie na pewno nikt by ich nie znalazł, bezkresny kraj znany im z opowiadań podpitych bojców – Związek Radziecki. W szkole uczono ich, że panuje w nim sprawiedliwość społeczna, więc byli pewni, że tam jak nigdzie indziej zostaną zrozumiani i otrzymają pomoc.

Geografię znali już na tyle, żeby wiedzieć, że z ich miasteczka do Kraju Rad jest kawał drogi. Musieli się więc do niej solidnie przygotować. Stary plecak w domu był, latarkę i nóż już mieli, zapałki kupili, ale nie mieli jedzenia. Oczywiście zwinęliby z domu to i owo, ale na tak długą drogę mogłoby nie wystarczyć. Potrzebowali konserw i wtedy pomyśleli o ruskich tuszonkach***. Były one powszechnie znane w okolicy, bo żołnierze z lotniska nimi handlowali. Cierpliwie poczekali do najbliższego machniom benzyny na wódkę i bez wiedzy rodziców poprosili żołnierza o kilka sztuk. Od ręki dostali jedną, a więcej żołnierz obiecał przynieść następnym razem. Słowa dotrzymał, ale przyszedł gdy bliźniacy byli w szkole.

– Przyniosłem zamówione tuszonki – powiedział do ojca, dając mu pięć puszek. – Twoi synowie prosili o nie ostatnim razem.

Zdziwiony ojciec przyjął konserwy, ale po odejściu kontrahenta zaczął przemyśliwać, po co one synom. Bezzwłocznie przeszukał ich pokój i znalazł plecak z nożem, latarką i jedną tuszonką w środku.

– Podobno klasa naszych chłopaków ma jechać na jakąś wycieczkę. Wiesz coś o tym? – zapytał żonę po tym odkryciu.

– Nie – odpowiedziała. – A gdyby nawet, to i tak bym ich nie puściła po ostatnich wyczynach.

Nie pytał już dalej, bo w tejże chwili zrozumiał, że synowie planują ucieczkę. Odczekał do ich powrotu ze szkoły i gdy wszyscy zasiedli do stołu, powiedział do żony:

– Nie dawaj chłopakom obiadu. Oni zamówili u Ruskich tuszonki, to niechaj je jedzą.

Matka chciała coś powiedzieć, ale uprzedził ją, mówiąc:

– O nic nie pytaj. Później ci wytłumaczę. Teraz daj im tylko po kromce chleba.

Następnie postawił na stole wszystkie sześć puszek, otworzył jedną i rozdzielił między synów.

– Zostało jeszcze pięć konserw, to w kilka dni je machniecie, bo nic innego nie dostaniecie. Smacznego – powiedział do synów i wziął się za zupę.

Bliźniacy w milczeniu podłubali trochę w talerzach, a potem pobiegli do swojego pokoju. Nie znaleźli tam plecaka i wtedy zrozumieli, że ojciec odkrył ich plan. Skóry im ścierpły, bo tęgie lanie było tuż-tuż. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Rodzice zachowywali się, jakby nigdy nic, jedynie tuszonkowej diety przestrzegali do wyczerpania zapasów.

W dniu, gdy puszki się skończyły, na obiad były młode ziemniaki z koperkiem i zsiadłym mlekiem. Dla chłopców był to rarytas i zjedli ich tyle, że o mało co nie pękli. Smak tamtego obiadu wspominali jeszcze po wielu latach.

 

bojcy* – dosłownie: wojownicy. Rosyjskie popularne określenie żołnierzy.

machniom** – zamieńmy się. Rosyjskie gwarowe określenie handlu wymiennego.

tuszonka*** – mielonka wieprzowa w puszcze. Podstawowa racja żywnościowa w armii radzieckiej w czasie wojny i długo po niej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • MarBe 02.02.2020
    Ładnie i ciekawie opowiedziane powojenne czasy.
    Pozdrawiam
  • Marian 02.02.2020
    Serdeczne dzięki.
  • Bożena Joanna 03.02.2020
    Oto jak życie codzienne nauczyło chłopców, czym jest dobrobyt w Związku Sowieckim. Ciekawe. Pozdrowienia!
  • Marian 03.02.2020
    Dziękuję za wizytę. Poznali, jak smakuje dobrobyt w Związku Sowieckim, chociaż tylko z puszki..
  • Ciekawe, chociaż proste. Pióro jak zwykle wyborne.
  • Marian 03.02.2020
    Dzięki za wizytę.
  • Bajkopisarz 03.02.2020
    Bardzo dobre opowiadanie. Ciekawa rzecz, że opowiedziałeś historię o dawnych czasach nie odwołując się prawie do sentymentalnych wspomnień, jak to wtedy było. Za ten brak nostalgii plus, bo to rzadko spotykane. Chociaż jakbyś coś takiego dołożył, to też byłby plus :)
    No ale nie dowiedziałem się, czy rudemu spuścili w końcu manto…
  • Marian 03.02.2020
    Dziękuję za odwiedziny i miły komentarz.
    Skoro zrezygnowali z ucieczki, to pewnie rudemu się upiekło.
    Pozdrawiam.
  • Dekaos Dondi 03.02.2020
    Marianie→Przeczytałem wolno i z zainteresowaniem. Bardzo tak... obrazowo opisałeś.
    Rudy tak czy siak powinien dostać na wypadek, gdyby znowu chcieli zwiać. Mieli by jak znalazł:))→Pozdrawiam:))→5
    "Nie znaleźli tam brak plecaka"→tu chyba coś nie pasi?
  • Marian 03.02.2020
    Dzięki za wizytę i komentarz.
    Dzięki też za znalezienie błędu. Już poprawiłem.
  • Pasja 13.02.2020
    Ze wzruszeniem czytałam twoje wspomnienia. Przywróciły mnie moje podwórko. Mieszkałam w sąsiedztwie jednostki wojskowej i niedalekiego poligonu. Kiedy nie ćwiczono tam, po kryjomu uciekaliśmy w poszukiwaniu żelastwa i łusek po nabojach. Ile razy byliśmy przeganiani. Nie dostawaliśmy tuszonki, ale często dawano nam kostki kawy zbożowej z cukrem. Smak dzisiaj poczułam, czytając twoje wspomnienia. Dziękuję. Kraj Rad też gdzieś się przemykał obok.

    Pozdrawiam
  • Marian 13.02.2020
    Dzięki Pasjo za odwiedziny.
    Kawa z cukrem musiała być pyszna. Nie znałem tego rarytasu.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania