Pokaż listęUkryj listę

Wielkie święto borówki niemczańskiej: człowiek i klimat (wersja poprawiona)

W ostatnich dniach lata polana rozciągająca się między Arboretum Wojsławice a Skrzyżowaniem nad Niemczą stała się sceną niecodziennego wydarzenia. Krzaki borówki niemczańskiej rosnące na jej stoku musiały zostać rytualnie podlane, co zbiec się miało w czasie z dorocznym dokarmianiem miejscowej fauny liśćmi tejże borówki oraz Wielkim Rodzinnym Festynem, którego inaugurację planowano zrobić jak co roku na wysprzątanym i cudownie na tę okoliczność przystrojonym rynku. Festyn rozpoczynał się jeszcze w miasteczku, i to wczesnym rankiem, a kończył na wspomnianej na wstępie polanie w nocy.

Na okoliczność tego radosnego wydarzenia, będącego okazją do wspólnej zabawy, w oknach domostw pojawiło się wiele kwiatów i flag, a także obrazków namalowanych przez dzieci oraz młodzież szkolną, nad ulicami porozwieszano baloniki i chorągiewki, a na główny plac miasta poznoszono stoły, krzesła, pufy, a nawet leżaki. I nagle zrobiło się dokoła strasznie kolorowo.

Dyrektor szkoły gminnej, pan Szczurek, jak szczurek wyglądający, wymyślił wraz ze swoimi uczniami wiele śmiesznych zawodów oraz gier grupowych, które stanowiły konkurencję dla tych zwyczajowych, tradycyjnie już związanych z Dniem Borówki, o których może nieco później.

Zaczęło się od podrzucania piłki głową, czyli – jak się niebawem okazało – ulubionego zajęcia niektórych wysportowanych tatusiów. Następnie zadawano różne zagadki: trudne, łatwe i umiarkowanie łatwe. Pierwszaki zorganizowały pokaz puszczania baniek mydlanych, które wirowały efektownie w powietrzu. Brzmi zwyczajnie? Co z tego? Wierzcie mi, że było na co popatrzeć, zwłaszcza, że niektóre z tych baniek nie chciały pękać, a jedna to nawet wylądowała na wydatnym nosie dyrektora Szczurka i tam pozostała przez ładnych trzydzieści sekund. No istny szok! Nie obyło się również bez nadmuchiwania balonów na czas czy rodzinnego śpiewania połączonego z rodzinnym fałszowaniem, bo śpiewać każdy może, ale tylko w teorii. Najciekawsze zaś ze wszystkiego okazały się: bieg z surowym jajkiem trzymanym na końcu łyżeczki (dla niektórych zakończony niechcianą jajecznicą i plamą na ubraniu) czy skakanie na wyścigi na jednej nodze naokoło całego, caluśkiego rynku, co stanowiło dla wielu nie lada ubaw, zwłaszcza, jeśli skoczek biorący udział w konkurencji lekko się zataczał. Odbywały się ponadto loterie i tańce zespołów ludowych (ach, jak te kiecki wirowały), a w części artystycznej nie zabrakło także konkursu recytatorskiego. Było hucznie i gwarno; piwo lało się strumieniami, a i wyśmienitego jadła nikt nikomu nie żałował.

Już na dzień dobry zamknięto jedną z głównych ulic Niemczy, tak, by ludzie mogli po niej swobodnie spacerować. Na samym jej środku ustawiono wielkie podium dla uczestników najważniejszego konkursu tego dnia – konkursu piwnego. Jego zasady wszyscy znali i nie trzeba było ich nikomu powtarzać: chodziło o to, ażeby wypić jak najwięcej złocistego trunku, a następnie niczego w majty nie popuścić i donieść ów balast, który miał swe źródełko w jednym albo niejednym małym beczkowym, aż na samą górkę, het, het daleko poza Stasin, by w końcu tam, czując niebywałą wprost ulgę, zasilić wypaloną przez słońce, suchą ziemię. Prawda, że brzmi dziwnie? Ale spokojnie, to stara ludowa tradycja, nie ja ją wymyśliłem, choć lubię folklor i góralską muzykę.

Punktualnie o szesnastej uczestnicy jeden po drugim weszli na podium i ustawili się za długim stołem nakrytym obrusem i przystrojonym koronkami koniakowskimi. Barmani i kelnerzy stali już w pogotowiu; ci ostatni dzierżyli po kilka kufli pełnych piwa w jednej dłoni. Ile to będzie razem? Chyba całkiem sporo, nie? To pytanie oczywiście retoryczne. Nad podium, skąpany w świetle reflektorów i promieni słońca, znajdował się długi transparent, który głosił: Wielki Doroczny Konkurs Picia Piwa, Trzymania Moczu i Odlewania się na Polance, Niemcza 2023! Po obu stronach transparentu rozstawiono głośniki, które dostarczył niejaki Maciej Żulnowski (zwróćcie, proszę, uwagę na jego oryginalne nazwisko), prowadzący sklep radiowo-telewizyjny i zakład naprawczy. Jacek Cupałek, aktualny mistrz, był wujkiem Maćka, co wiele wyjaśnia, bo Niemcza nie jest znowu aż taka duża i tutaj wszyscy stety-niestety znają się jak łyse konie.

Kiedy kolejny uczestnik wchodził na podwyższenie, prezydent miasta krótko go przedstawiał, podawał nazwisko i wiązał mu na szyi śliczny krawacik z wielkim fallusem – symbolem siusiaka i oddawania moczu. Przysadzisty Andrzej Woźnica otrzymał tylko symboliczne oklaski; pomimo swego brzucha wielkości beczki na wino uchodził za najsłabszego konkurenta, i to zaraz za młodym, liczącym zaledwie osiemnaście lat Wroną, który służył jako ministrant w tutejszej parafii i zdawał się po prostu zbyt mało doświadczony, by móc skutecznie zawalczyć.

Po Woźnicy przyszła kolej na wysportowanego Adama z Krakowa. Tak go tutaj wszyscy nazywali – „wysportowany Adam z Krakowa” – choć nie ulega wątpliwości, że związał się bardziej z Dolnym Śląskiem aniżeli Małopolską. Powitały go nieco głośniejsze brawa oraz piski nastolatek, które uważały, że jest fantastyczny i fantastycznie też, prawie jak niedźwiedź, owłosiony.

Po nim na podium pojawił się dyrektor Szczurek, na którego młodzież zareagowała pomrukami czy wręcz gwizdami. Na takie przyjęcie pełniący obowiązki dyrektora zdołał jednocześnie uśmiechnąć się szczerze, adresując swój uśmiech do starszej widowni, jak i groźnie zmarszczyć brwi, gdyż nie znosił gwizdów ani pomruków, a już zwłaszcza pod swoim belferskim adresem.

Całkiem sporo oklasków zgarnął Wronka – ministrant o kamiennej i nic niemówiącej, pyzatej twarzy, za to posiadający śmieszne ptasie nazwisko. Sądzono, że jeśli nie wygra w tym roku, to zapewne w przyszłym. I nawet sam prezydent publicznie uścisnął mu dłoń, a następnie stwierdził w imieniu swoim i zebranych, że spodziewa się, my wszyscy spodziewamy się, że w przyszłości przeniesie góry.

Jednakże za faworyta zawodów uznawano wspomnianego Jacka Cupałka, który pojawił się na podium jako jeden z ostatnich i otrzymał brawa na stojąco. Widownia widząc go, wołała:

– Jacek, ile dzisiaj wypijesz?!

– Jacek, postawiłem na ciebie, więc musisz wygrać. Rozumiesz?! Musisz!!!

– Hej, stary. Liczę na ciebie! Dasz radę wypić dziesięć?!

– Ja-cek, Ja-cek, Ja-cek!!!

Ten niepozorny, żarłoczny i pijacko nastrojony człowiek cieszył się w mieście swoistą popularnością. Nie istniał mechanizm, którego by nie potrafił rozgryźć i w zależności od potrzeby naprawić. Wszyscy przychodzili do zakładu, w którym pracował, i dyskutowali o emocjach związanych z ostatnim albo przedostatnim festynem, a on zawsze z radością z każdym rozmawiał, nie przerywając wszelako swej pracy, naprawiając telewizor albo czajnik elektryczny i pięknie się przy tym uśmiechając. I wszyscy doskonale wiedzieli, że w całej tej grze dorosłych nie chodzi o jakąś tam symboliczną wygraną, ale o coś więcej – o prestiż i szacunek mieszkańców, co w tym konkretnym przypadku przekładało się także na ruch w interesie.

Uczestników było znacznie, znacznie więcej i, no cóż, nie będę ich wszystkich wymieniał. Warto natomiast odnotować następujący fakt: piwem raczyli się prawie wszyscy, a dzieci spożywały w tym czasie podpiwek. I wszyscy też, niezależnie od tego, czy brali udział w zawodach czy też nie, po uraczeniu się jasnym pełnym albo ciemnym mocnym wędrowali albo wbiegali na górkę, by tam na cudownie nasłonecznionej polance, uroczyście i przy dźwiękach orkiestry dętej, oddać mocz. Rytuał powtarzano codziennie, tyle, że już poza świętem, poza festynem i dniem wolnym od pracy, poza godzinami – że tak powiem – szczytu. W następstwie sucha, wyprażona słońcem ziemia stawała się bardziej żyzna i jako taka – bogato mineralizowana – sprzyjała właśnie takim roślinkom endemicznym, jak nasza jagódka.

Tutaj nikt nikogo nie pilnował, każdy każdemu ufał, uczestnicy sami sobie liczyli ilość wypitych browarków, no może z pewnym małym zastrzeżeniem. Kiedy konkursowicze znajdowali się na podium, wszystko przebiegało w blasku słońca i reflektorów, no po prostu przy publiczności. A gdy wbiegali na górkę z piwem w dłoni, to także powinien im towarzyszyć przynajmniej jeden świadek – jednak nie krewny ani znajomy, lecz ktoś obiektywny i niezaangażowany. Zwycięzcą zostawał szczęściarz, który wypił najwięcej i zrobił siku dopiero na polance, lecz nie wcześniej. Jeśli szedł i nie doszedł, to miał pecha; jeśli szedł i po drodze się posikał, zostawał dyskwalifikowany. Przy czym istniały dwie możliwości dojścia na górkę: powoli, to jest za uroczystą procesją (można powiedzieć, że w ramach niej) albo w biegu, na szybko i jeszcze przed wszystkimi. I tutaj dochodzimy do różnych strategii obranych przez poszczególnych zawodników, jak również do kwestii zasadniczej – kwestii hazardu.

No bo widzicie... W Niemczy doroczny festyn to święto hazardzistów. Większość ludzi przychodziła tylko po to, by się pośmiać, pokibicować i potańczyć, ale znajdowała się też w miasteczku mniejszość, która stawiała żywą gotówkę na zwycięzcę. Gracze obserwowali zawodników, omawiali ich zalety i wady, dyskutowali o piwnych preferencjach i zastanawiali się, czy dany trunek jest słabszy czy może mocniejszy, lżejszy czy też cięższy, bardziej czy mniej moczopędny.

Jednocześnie rodziły się inne pytania. Czy uczestnik pije szybko, a potem zwalnia? Czy też odwrotnie: powoli się rozkręca? A może systematycznie dudli w stałym tempie? Czy przedkłada alkohol ponad jedzenie? Czy beka potężnie? Sądzono, że przeciągle bekającego zawodnika trudniej na dłuższą metę pokonać. Robiono zakłady, wymieniano informacje, obliczano szanse i grano zażarcie, lecz uczciwie.

Na gwizdek, który starszej, siwej pani Ani z Koła Gospodyń Wiejskich wręczył prezydent tego wyjątkowego, położonego nad Ślężą grajdołka, rozpoczął się istny młyn. Kelnerzy nie nadążali z donoszeniem złocistego trunku. Po scenie biegała może setka osób: wspomniani już kelnerzy, komentujący sprawy lokalne blogerzy, zapracowani sędziowie, operatorzy kamer i aparatów fotograficznych i inni. A chór gapiów głośno ryczał, mając na myśli mocz oczywiście:

– Trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj, trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj!

Oj, było na co popatrzeć! Zawodnicy pili jak szaleni; rzadko się zdarzało, by któryś skakał do wychodka i tym samym zostawał zdyskwalifikowany. Częściej przytrafiały się pawie, ale te wbrew pozorom na dłużą metę nie przeszkadzały w piciu na umór. Jedna puszysta pani (siedząca w pierwszym rzędzie) wrzeszczała na swojego męża, że jeśli ten przegra i popuści, to więcej w domu może się nie pokazywać.

Gruby Andrzej pił powoli, Adaś z Krakowa zdawał się z piciem wielce spieszyć, młody Wronka, którego głośno dopingowano, był szybszy od Andrzeja, ale wolniejszy od Adasia. Cupałek szacował i rachował, rachował i szacował i wyszło mu, że dziesięć wydudlonych zapewni mu mistrzostwo, tankował umiarkowanie szybko, natomiast dyrektor Szczurek a to zwalniał, a to przyspieszał. Pośród uczestników rzucał się w oczy także pewien inwalida, który wymyślił sobie, że alternatywną drogą – asfaltówką biegnącą wzdłuż Arboretum – z Bożą oraz żony pomocą w porę dojedzie na górkę i tam się pięknie odleje.

Jeszcze w trakcie zawodów, które od gwizdka do gwizdka, od sygnału do sygnału miały trwać równo dziesięć minut, zaczął formować się pochód, na którego czele stanął jak co roku wielebny Świstak, pełniący obowiązki mistrza tej przedziwnej ceremonii. Za nim ustawiły się mażoretki, następnie orkiestra strażacka „Los Bomberos”, a korowód zamykali miejscowi oficjele, przedstawiciele grona pedagogicznego oraz zwykli mieszkańcy przyodziani w różnobarwne stroje ludowe.

Kiedy wybrzmiał końcowy gwizdek, my z Adasiem capnęliśmy po dwa browce i popędziliśmy szlakiem zielonym lecącym w górę przez Stasin. Miałem tylko jedno zadanie: pilnować, by Krakus nie szedł nigdzie za potrzebą. Mógł się do woli poić, ale nie wolno mu było oddawać moczu po drodze, dopiero na polance. Zauważyłem, że kiedy zdjął koszulkę, to rzeczywiście wyglądał trochę jak ten beskidzki małopolski misiek. Przez chwilę bawiłem go rozmową:

– Adaśko, ty mnie lubisz? Czy mnie nie lubisz? – zagaiłem jak w tym kabarecie „Koń Polski” w skeczu o Marianie.

– No!

– A wygrasz dzisiaj, wygrasz?

– No!

– A lubisz piwo, lubisz?

– No!

– Zawsze mówisz „no”, zawsze?

– No!

Cieszyłem się, że to właśnie mnie przypadł zaszczyt towarzyszenia tej miłej i skromnej osobie i z tej radości wygrzmociłem, sam nie wiem kiedy, dwa małe piwka.

Ten pozbawiony swojej Ewy samiec nie krył radości, gdy w końcu dotarliśmy do upragnionego celu. W samą porę stanął twarzą do zachodzącego z wolna słoneczka i w kierunku pobliskiej Niemczy, której panoramę miał teraz przed oczami, naprężył wszystkie, wszyściutkie żyły, wyjął, za przeproszeniem, siusiaka i dosłownie wytrysnął – wylało się to dobro z niego. „Ach, co za kosmiczna ulga!”, zdawał się krzyczeć, a błogi uśmiech na jego facjacie oznaczał niebywałe wprost szczęście. Siuśki pieniły się na skąpej, pożółkłej trawie, a wysuszona ziemia dosłownie aż syczała, zapewne również z tego szczęścia.

Zaczynało robić się ciekawie: borówczyska rozsiane tu i ówdzie domagały się swego: „chcemy pić, chcemy pić”, a głębiej w pobliskim lesie dało się już zaobserwować niezwykłe poruszenie w świecie przyrody. To pterorosomaki niemczańskie przybywały na żer. Żyły te zwierzątka w całkowitej symbiozie z jagodami: użyźniały glebę, na której rosły krzewinki, a wdzięczne krzewinki pozwalały tym niespotykanym nigdzie indziej ssakom podskubywać listki. Rosomaczki wyczuwały ów moment przybycia piwoszów i nadejścia lepszych, urodzajnych czasów. Póki co trzymały się jeszcze na uboczu, zapewne czekając na zapadnięcie zmroku.

Tymczasem przez Niemczę i Stasin kroczyła już procesja. Orkiestra przygrywała marsza. Ludzie wyglądali na szczęśliwych. Mniej szczęśliwi wydawali się piwosze, których pęcherze znajdowały się pod rosnącą wciąż presją. Wiecie, jaka to presja, gdy chce się lać potężnie?! Jeden nie wytrzymał i posikał się w gacie, a kochanka go za to skarciła, drugi rzygnął, tylko czterej opisani charyzmatyczni zawodnicy (Wronka, gruby Andrzej, Jacek Cupałek i dyrektor Szczurek) jakoś się trzymali. Osiemnastoletni kawaler kroczył sam, pozostałym asystowały żony. Korowód, który po pół godzinie osiągnął wytyczony cel, wyglądał bajecznie. Żałujcie, że was tam ze mną nie było.

O siedemnastej na znak wielebnego bezzębnego Świstaka zaczęło się wielkie walne szczanie. Skrzyżowanie nad Niemczą zaroiło się od nieprzebranych tłumów. Teraz czas zdawał się pędzić jak szalony. Kto żyw wychodził na otwartą przestrzeń, przywodzącą na myśl bieszczadzką połoninę, rozpinał rozporek i siurał. Męski chór ochów i achów, tego radosnego pomrukiwania, gdy mruczysz i wiesz, że żyjesz, zgrywał się z orkiestrą straży pożarnej, która na przemian rżnęła: a to marsze, a to znowu polki.

Tak jak przewidywano, zwyciężył Jacek Cupałek, wypijając dziesięć kufli piwa. Na drugim miejscu uplasował się mój nowy koleżka Adaśko, który wytrąbił aż dziewięć, trzecie miejsce zajął Wronka z wynikiem osiem i pół browca – niezłym, jeśli wziąć pod uwagę młody wiek i brak doświadczenia. Pozostali cieszyli się z suchej bielizny i możliwości uczestnictwa w tym wielkim, rodzinnym święcie.

Należało jeszcze odebrać od prezydenta puchary i dyplomy uczestnictwa, a następnie wyciszyć się, uspokoić, rozsiąść wygodnie na rozległym stoku (na jego suchej części) i zaczekać na przybycie pterorosomaków, które już za moment miały pojawić się na borówkowym habitacie i dać się popodglądać. Noktowizory były na podorędziu. Gawiedź zacierała ręce. Słońce zachodziło. Ukazywały się gwiazdy. Wiaterek szeleścił w koronach drzew. Krzewinki lekko się bujały, a ściółka parowała. No i przyszły. I zaczęły się paść. Całe ich stado. Sama słodycz i miód.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • il cuore 5 miesięcy temu
    przyjemność czytania narracji zdarzeń.
    wciąż siedzisz za wodą?
    cul8r
  • maciekzolnowski 5 miesięcy temu
    Dzięki, Il Cuore, za szybki odzew i pozostawienie swojego śladu; nie, siedzę w Polszy, ale pewnie lada miesiąc stąd wyjadę (Hiszpania, UK, kto wie?); podróże kształcą (podobno); pozdro, MZ. ;-)
  • Agrafka 5 miesięcy temu
    Świetny tekst. Mistrzostwo jak dla mnie :)
  • maciekzolnowski 4 miesiące temu
    Bardzo się cieszę, dziękuję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania