Mój sennik

Wracam z uczelni, może z pracy. Jadę nie tym, co trzeba autobusem. Mam zamiar wrócić, cofnąć się jakby. Łapię stopa, bo dziwny jakiś, tajemniczy czterokołowiec nie przyjeżdża, nie chce przyjechać i mnie zabrać. I tak trafiam na upiorną kamienicę i jej mieszkańca, który zaczyna mnie więzić. Moje ciało zostaje unieruchomione, podczas gdy myśl w ograniczony sposób poruszać się może. Niewiele, bo niewiele, ale jednak. Klaustrofobia!

 

Zabita dechami wieś bawarska Weisendorf. Oczka wodne, lasy, pola, łąki i rzepaki (rzepaki waniajet najlepiej i najbardziej swojsko). No więc te: lasy, pola, jeziora i maj. Maj! Już dla niego samego warto żyć. Swojsko tak, obco tak. Śnią się znaki dynamiczne (piano i forte) skryte pod wody lustrem, w którym się sobie przyglądam jak jakiś Narcyz. Nieskromny taki sen artystyczny, ale to tylko sen.

 

Chico jako gąsieniczka. Widzę swego pieska w każdym z maluczkich stworzeń.

 

Nieżyjący dziadek jako papież. W zakrystii poplamione ornaty i zakrwawione habity dogorywającej zakonnicy.

 

Dom na rzece, rzeczny dom. Może zostanie zalany, zdmuchnięty przez wodę? Nie wiem.

 

Chico wędruje ze mną po górach i trafia na wieżę widokową, dzielny piesio.

 

Dziwne miasteczko z jeszcze dziwniejszym ryneczkiem. Tanie sklepy monopolowe na obrzeżach. I jeszcze tubylcy, starzy bywalcy i pociąg. Aha, i jakaś kładka, jakieś przystacyjne zakamarki. Jeden z moich przyjaciół-wycieczkowiczów gubi się w ramionach urodziwej panienki, gdzie jego magnes cielesny – nie wiem, co to dokładnie jest ten magnes – niechcący przyciąga pewne świecidełko. Świecidełko przyczepia mi się potem do ubrania i odpina akurat w momencie, kiedy i ja znajduję się w objęciach panienki, a ona traktuje ten klejnocik jako suwenir. I tylko sąsiadka, co rozpoznaje w nim swoją zgubę, posądza mnie (niewinnego) o kradzież.

 

Oglądam mieszkanie z gardenem sparowane. Dziadek ponoć oglądał już ten ogród (czyli wiemy, że jest ogród). O, i miejsce znajduje się również i na kominek (trzeba będzie przebudować, ale jest). Dziwne to wszystko... to mieszkanie na wysokości, dziwne i jakby na siłę.

 

Człowiek-wiewiór odbywa nocny lot nad Menem.

 

Szkolna wycieczka: 6 chłopców, 6 dziewczynek plus ona i on, opiekunowie. Jakieś symbole w tych liczbach zawarte? Może.

 

Ostatnia z babcią rozmowa. Jest bardzo stara i wymizerowana, sama skóra i kości. Twierdzi, że cierpię na szczególną chorobę duszy. Co na to wskazuje? – pytam. – A to – mówi – że włosy masz siwe, wnuczku.

 

Brzeg morza, całkiem sporo ludzi naokoło, stoimy i podziwiamy piękne widoki, moja siostra Ewa jest ze mną. W oddali winno być widać trakcję, która wybiega daleko w głąb wód. Jak i po co ją wybudowano? Nie wiadomo. Krajobraz niby taki trochę polski, niby trochę norweski. Duży kontrast wysokości, ale dziwność scenerii polega na tym, że myśmy wchodzili na stosunkowo niewysokie wzniesienie, natomiast widoki przed nami ukazały się olbrzymie, jakbyśmy co najmniej dotarli na sam Giewont. Obserwujemy skoczków: trzy dziewczyny. I to, jak jednej z nich nie otwiera się spadochron i ginie, przepada w złowieszczych falach.

 

Pies Chico palący się jak popsuty przegrzany odkurzacz.

 

Mieszkam w jednym z tych domów kolejowych. Obok mnie – młodzież z Etonu. Podczepiamy się pod skład, bo chcemy zrobić kulig, bo życie związane jest z koleją, ale maszynista zaczyna szybować w chmurach i każe nam spadać. Po chwili spadania ląduję w Racławii, gdzie negocjuję likwidację zagród dla zwierzyny oraz rewitalizację starych poniemieckich budynków. A Etonowcy się gdzieś zgubili.

 

Placyk mamy zamiatać w Holandii. Nie wiem, czy wywiązujemy się z tego całego holenderskiego zamiatania. A na tym placyku stoi latająca amfibia, którą odbywamy podróż po różnych państewkach, co rządzą się własnymi prawami, niekiedy nawet bardzo egzotycznymi. Część eskapady odbywa się nocą, co jest szczególnie niebezpieczne. No ale jak przygoda to przygoda!

 

Dziewczynka odkrywa sekret średniowiecznej harmonii i za pomocą głosu spikera radiowego dzieli się ze mną arkanami sztuki muzycznej. Jestem oczarowany. Niestety przed willą, w której mieszkam mała geniuszka niszczy drzewka, jeżdżąc na rolkach i uprawiając inne sporty, czym nie zyskuje sympatii moich wracających właśnie do domu rodziców. Między nią a moimi starymi harmonii nie ma.

 

Pokój urządzony przez żonę złotnika. Dziwny! Nie widać okien. Zasłonięte. Zasłaniają je kolorowe ściany nadmuchiwanego domu dla lalek. Dla lalek?! Tak, dla lalek!

 

Coś jakby wspinaczkowy tor przeszkód, wąsko, ludzie nie mogą się wyminąć, nieporadni spadają w przepaść.

 

Ogromna przestrzeń, a w dali jakieś miasto, a ja w przyczepie na tym odludziu na skraju wszechrzeczy, wkoło jeszcze: zagajniki, drzewne szpalery... „cuda, cuda, powiadają”.

 

Pani z psami i owcami wędruje nocną porą przez las i przez góry, mija mnie, śpiącego w chacie. W pobliżu grasują niedźwiedzie, czasem nawet zaglądają do chaty. Tu potrzeba odwagi!

 

Przystań dla jachtów, wszędzie pełno wody, jej poziom zależy od ilości przycumowanych statków, a właśnie jest odpływ. Uczę się, jak chodzić po tafli. Raz mi to wychodzi lepiej, innym razem gorzej. Podobno mam nie myśleć o tym, że kroczę jak Chrystus. A woda reaguje różnie: raz jest miększa, a raz twardsza i nie załamuje się pode mną. I tak na nauce chodu dzień za dniem upływa.

 

Bogaty dom na stromym stoku oraz piękny zabytkowy wóz Hitlera, którym jadę, oraz droga upstrzona jabłonkami, oraz rozstawione przy tej drodze drabiny, a wkoło pełno zbieraczy jabłek. Chciałbym do nich dołączyć, lecz nim dobijam do końca drogi i się cofam, jabłek już nie ma. Wszystkie zostały zebrane.

 

Nawiedzona stacja kolejowa i czwórka ochotników. Któryś z nich z pewnością zginie, zabity o określonej godzinie przez tajemniczą zjawę. Jestem jednym z tych głupio odważnych ochotników, który stara się odkryć, według jakiego klucza morderca wybiera swoją ofiarę, a zabija tylko jedną danej nocy. Czy chodzi o brak obuwia, przebywanie boso? Czy o bycie chłopcem albo dziewczyną, starym lub młodym? Czy może jeszcze o coś innego?

 

Coś idzie nie tak. Lądownik jest rozszczelniony i porusza się zbyt szybko, traci sterowność i ląduje na planecie Ziemia w miejscu, w którym nie powinien lądować. Na szczęście wszyscy żyją, załodze, której długo na Ziemi nie było, nic się nie stało. Przez cały ten czas zaszły niesamowite zmiany i maszyny przejęły kontrolę nad światem. Ulicami maszeruje właśnie patriotyczna defilada, lecz pod maską narodowców skrywają się roboty. Roboty są w wieżowcach, transformersy są dosłownie wszędzie. Zaczynają ścigać astronautów.

 

Na szczycie kamiennym stojąc i słysząc w dole muzykę, która przez swoje wyrafinowanie jest dla mnie niedostępna. Och, to przecież Mozart! Nigdy nim nie będę, nigdy nie znajdę się na samym szczycie, choć po górach wspinam się wszelakich.

 

Na dziwnej wieży zabarykadowali się terroryści planujący przejąć władzę w księstwie. Posiadają pewien atut, który pozwala im trzymać lokalną społeczność w szachu. I tu pojawia się tajemnicza kobieta fatalna, która morduje w brutalny sposób bohaterów snu jeden po drugim. Podejrzaną natomiast staje się moja matka, która już wkrótce sama znajduje się na celowniku zabójczyni.

 

Tramwajarz uczy się jeździć po kaskadowo-zabudowanej miejscowości. W tej miejscowości działa music band pewnego podstarzałego celebryty, który okazuje się być autorem wielu pięknych przebojów. Kształci on młodych muzyków, którym o dziwo udaje się grać na różnych instrumentach i nieźle zgrywać się z mistrzem.

 

Elita wrocławskich kompozytorów i bywalców salonów literackich pozostawia ślad tytoniowy w sali Filharmonii. Ten ślad przeistacza się wkrótce w rozlewiska i kanały. Wędruję właśnie jednym z tych kanałów. Potem wstępuję na wał, by zbierać borówki, jagódki. Jest ze mną moja babcia i ciocia Jadzia.

 

Wdrapuję się na Kilimandżaro, który okazuje się być położony gdzieś w Ameryce Południowej. Ostatnie etapy wspinaczki pokonuję wchodząc przez kolejne piętra czyjejś willi, czyjejś pasieki. Na samym szczycie nic nie ma, to znaczy nie widać wcale wierzchołka Kilimandżaro. Właściciel okazuje się być niezwykle uprzejmy i gościnny.

 

Skrzat oprowadza mnie po komnatach zamczyska. Pokazuje schowane złoto, zakopane klejnoty. Jedziemy wagonikami dziwnej kolejki wąskotorowej pozbawionej szyn.

 

Przygotowujemy się z Adasiem do górskiej wycieczki. Studiujemy mapę. Namierzamy sklepy i szlaki. Mamy najpierw trochę wspinać się, a następnie zejść i dojść do sklepu. Dopiero wówczas zaczniemy wspinać się tak naprawdę. Znajdujemy się gdzieś w okolicach Wisły, ale nie wiem dokładnie, gdzie. Nie potrafię dojść do tego, co pokazuje mapa. Na jakimś bardziej świadomym poziomie snu, odkrywam, że nie znam w ogóle miejsca ani gór przedstawionych na mapie. Dziwne.

 

Statek, sztorm, sztormowa pogoda, spieniona woda, a właściwie coś pomiędzy wodą a ciałem stałym, jakaś gumowata substancja. Dlatego żeglowanie odbywa się w przedziwny sposób. Są tu wyżyny, niziny i morskie góry. Nawigacja dokonuje się dzięki znajomości terenu, po którym płyniemy. Istnieje spore niebezpieczeństwo zatonięcia, jeśli popełnimy błąd oraz w związku ze sztormem.

 

Biorę udział w osuszaniu Morza Północnego, noc, ciemno, mnóstwo piasku dookoła, przede mną morska głębina, woda czarna i lodowata.

Sen o psiaku-miniaturce, o robocie mini. To sen o żalu, albowiem to żal jest tym, co odczuwam, kiedy widzę Czika, mego Czikusia, i kiedy wiem, że mam pozostawić go w zamknięciu w pustym sklepie, nie wiadomo po co i na co. Żal zabrać go do domu, ale i żal oddać obcym. To bezalternatywne uczucie jest żalu jeziorem, morzem, a nawet oceanem, gdy tak człek stoi i myśli, że los roboto-psa jest bardziej marny od losu ludzkiego, jakże niedoskonałego, a przecież tak samo pieskiego, bezcelowego, efemerycznego.

 

Śnią mi się potężne wodne tarasy, a w nich zatopione jachty.

 

Wędrujemy z Adasiem nowym szlakiem. Natrafiamy na chatkę, w której mamy zamiar spędzić noc. Chcę jeszcze tylko szybko przejść się po okolicy i zrobić jakieś zakupy. Adaś nie jest zachwycony okolicą, która przypomina mu Żywiecczyznę, ja – wprost przeciwnie.

 

Papież ma przyjaciela, kardynała X, którego spotykam. Uśmiecha się do mnie i następnie rozmawiamy. Spotkanie ma miejsce w dziwnym miejscu, dziwnym budynku, o którym za chwilę. Odbywa się msza święta z udziałem najwyższych hierarchów kościelnych. No to teraz o dziwnym budynku słów parę. Budynek jest niesamowicie nowoczesny, lecz ma jeden feler, który udaje mi się w porę odkryć. I okazuje się, że cała ta rozbuchana, wielopiętrowa konstrukcja opiera się na mniejszych i węższych częściach, te zaś – na jeszcze mniejszych, co uznać należy za błąd w sztuce architektonicznej. Na sam koniec wreszcie znajduje się najmniejszy element o podstawie prostokąta i on, ten element mizernych, podtrzymuje na swych barkach z żelaza i betonu cały ten ciężar ogromny. Ale jak długo można wytrzymać? Przecież słychać już jak trzeszczy okropnie. Wreszcie wszystko się zapada niczym kończąca żywot gwiazda.

 

Sen pączkował niczym komórki drożdży, po ukazaniu się jednej sali, natychmiast odsłaniała się kolejna, dalsza i mroczniejsza, ja natomiast uciekałem od robotów obcych. Potem, wraz z innymi zbirami, bo byłem zbirem, porwałem taką jedną aktoreczkę, która zginęła w wypadku, przeze mnie zginęła, spadając w jakąś przepaść nadbrzeżną. Koleżanka ją zastąpiła i wraz z kolegą pojawiła się na luksusowym jachcie niedługo potem. Imprezowali.

 

Przechadzam się wraz ze schorowanym papieżem po deptaku pełnym małych sklepików. Ciekawscy gapie wyglądają z okien. Jego świętobliwość okazuje się być wyjątkowo sprawny jak na starca, choć wcześniej nie mógł zrobić nawet kroku bez lektyki.

 

Powracam do leśnej sekty. Leżąc w ogromnym materacu, w którym nie ma już dla mnie miejsca, zastanawiam się nad tym, w jaki sposób udało się przeciętniakom i średnio utalentowanym ludziom zaistnieć na polu artystycznym. Jeden z członków owej sekty, łysol, zrobił karierę muzyczną, o której ja, wykształcony kompozytor, mogę tylko pomarzyć.

 

Trwa msza. Wujowie z Wałbrzycha modlą się w kościele. Pojawia się kwestia butelek zwrotnych, z którymi związany jest jakiś przedziwny kult religijny.

 

Sen o wędrówce po górach z Adasiem, ale bez Adasia. Ja i on się rozdzielamy, co wzbudza we mnie nieokreślony jakiś żal. Po jakimś czasie dowiaduję się, że kumpel był pięć godzin temu na tej oto górze, w której wnętrzu znajduje się galeria handlowa. Idę jej schodami, a wnętrzem góry i wychodzę na sam szczyt. Wchodzę w las i odczuwam coś w rodzaju nostalgii, poszukując w tym lesie sam nie wiem czego. I oto, bez wyraźnej przyczyny, manifestuje się cały potencjał możliwości wędrowania. Jakiż to dar, gdy można robić wszystko, co się chce. Wolno znieruchomieć albo iść naprzód i wędrować to tu, to tam. I przebywać jednocześnie w wielu miejscach. Będąc wszędzie, można być sytym i zarazem głodnym, pijanym i trzeźwym, można zjeść ciastko i mieć ciastko. I wszystko byłoby ładnie, pięknie, gdyby nie ów żal przerażający.

 

Sen o Warszawie, która się rozwija i przeistacza w prawdziwie światową metropolię. O, jakże śmiesznie wyglądają drzewka rosnące u podnóża tych masywnych wieżowców. Spać mieliśmy z kumplem w jednym pokoju w budynku, który się dopiero co budował. Mieliśmy mieć swój prowiant i nigdzie się nie pałętać, nie rozłazić ani szwendać po piętrach, mieliśmy nie sprawiać problemów. Adaś spał na zagraconym strychu i był na tyle niepewny siebie, że nie chciał jechać ze mną na saksy, choć jego rodzina o to zabiegała, kiedy była u mnie kiedyś z wizytą. Byłem też czasami grajkiem ulicznym w tym wielkim bardzo mieście, w którym przebywałem. A muzykowałem do pustych ścian właściwie, gdyż ludzkość została wytrzebiona przez nieznaną zarazę. Tak więc wszyscy prawie przepadli lub poumierali. No cóż, nie wiem dokładnie, co się z nimi stało. Ci nieliczni, co się po labiryncie mostków, mosteczków, kładek, kładeczek, ganków, tarasików, chodniczków wałęsali – nie chcieli i nawet nie mieli czym płacić. A jednak jeden z nich zdobył się na wspaniały gest i wrzucił mi do futerału nowiutką złotówkę.

 

Korpoludki spotykają się w obszernej dziupli prastarego dębu. Zakładają charakterystyczne czapki na głowy. Z tego, w jaki sposób je nakładają można wydedukować, co i ile poszczególni członkowie sprzedali i jaką pozycję zajmują w korporacyjnej hierarchii. To rodzaj dziwnego rytuału, ta cała zabawa z nakryciami. Jeden z ludków, dziękując wszystkim po kolei, ma zamiar pożegnać się i odejść już na dobre. Obserwuję to wszystko, a następnie schodzę żółtym szlakiem z Żarnowca, przez Lipowiec aż do Skoczowa. Jest to ten sam, co znajdujący się w rzeczywistości szlak, tyle że bardziej stromy i efektowny. I może jeszcze kolorek oznakowania jest inny? Dokładnie nie wiem, nie pamiętam. Natykam się na turystkę, z którą ucinam sobie intrygującą pogawędkę, idąc wzdłuż asfaltówki i ślicznego strumyczka, o dziwnym nazewnictwie tutejszych uliczek. Znajdują się tu na przykład ulice imienia Kiszczaka, Wojciecha Jaruzelskiego i tym podobnych „bohaterów”. Sen nie jest może jakoś bardzo straszny, ale zastanawiające są owe korpoludki i ich ciemne sprawki.

 

Kanibale prowadzą kino, w którym uśmiercają swe ofiary. Pewnego razu udaje mi się wyminąć wał przy kanale w Slough, w którego podziemiach znajduje się owe kino. Wyminąłem wał i już prawie uszedłem z życie, prawie! Nagle ktoś mnie wziął pod ramię i wciągnął na siłę do mrocznych podziemi przerażającego the cinema.

 

Jadę nocnym pociągiem z Bieguna Północnego do Opola na dwa sposoby: najpierw przez Warszawę, potem zaś przez Wrocław. Obserwuję tory. To mój ulubiony, kolejarski konik, przedmiot kontemplacji i doznań estetycznych. Dostrzegam sporą ilość wietrznych i opustoszałych zupełnie korytarzy i podziemnych tuneli. Zastanawiam się nad rentownością tej całej nordycko-polarnej magistrali. W Gdańsku mamy dłuższy postój, jedyny zresztą, więc wyskakuję na sekundę z pociągu i kupuję w kiosku czekoladę. Jest tak samo czarna jak wnętrza arktycznych tuneli. Gryzę kawałem i od razu też się krzywię. Smakuje trupem.

 

Tułam się nocną koleją. Śpię gdzieś na dworcu, czekając na dogodne połączenie. Jest tam wygwizdów i panuje ogólne wrażenie pustki pustej podwójnie, potrójnie, poczwórnie... Słowem: jedno wielkie blokowisko, a właściwie to betonowa dżungla i coś, jakby poniemiecka autostrada z tymi charakterystycznymi pęknięciami i szczelinami. Dworzec jest odkryty niczym stary i zapaskudzony kabriolet (taki, z tych gorszych, a więc i nieistniejących, no bo przecież nie ma gorszych kabrioletów, są tylko dobre i bardzo dobre). I wszystko tutaj jest jakieś takie surrealistyczne.

 

Wychodzę z domu przy Ogrodowej w Racławicach i wędruję w kierunku pijalni piwa. Mam w perspektywie samotną, kawalerską noc do przepędzenia, a spędzić ją zamierzam nad starą kuchnią w dobudówce. Zostało już tylko trzydzieści minut do zamknięcia sklepów i baru, więc muszę się spieszyć. A problemy się piętrzą niestety. Tak gdzieś w połowie brukowanej poniemieckiej drogi wzniesiono dwie potężne bramy z drewna. Jedna jest nie do sforsowania, przez drugą mogę przejść, lecz w ten sposób nadkładam trochę drogi. Mój cel kawalerski powoli się oddala, gdyż czas biegnie nieubłaganie.

 

Podstępem wymykam się czarownicy kanałowo-dziuplowej. Przemierzam ośnieżone zakątki Nibylandii i jakieś ciemne zakamarki. Pomaga mi w tym moje ulubione zwierzątko – nie wiem, co to za zwierzątko. Tymczasem w lesie, niedaleko od siedziby wiedźmy, trwa właśnie narada osiłków i ogrów. Mam zamiar wmieszać się w tłum i w ten sposób się uratować. Mam świadomość, że ktoś inny, miast mnie, pozostał jeszcze w dziupli i jest przez wiedźmę torturowany, obdzierany ze skóry, podtapiany i duszony. Ja sam natomiast jestem bacznie obserwowany. Czuję, dosłownie czuję na sobie w sposób namacalny i fizyczny jej przeszywające spojrzenie.

 

Autostrada, będąca szynostradą, będącą sankostradą wiedzie ku Północy przez Kanadę i Alaskę. Tempo poruszania się po niej w trakcie śnieżycy uzależnione jest od siły woli i potęgi umysłu. Za pierwszym razem moja prędkość jest zadowalająca, bo jestem sam. Za drugim razem nasza ekipa przemieszcza się zbyt wolno i dopadają nas wilki. Wszyscy giną, wszyscy prócz mnie. Trafiam na leczenie, na nocną terapię. Znajduję się więc w nieoświetlonym labiryncie szpitala o niezwykle skomplikowanej siatce korytarzy. Nawet główny biegnie w sposób skomplikowany, trochę po łuku, trochę jakby skokowo, nigdy zaś po linii prostej. Na dodatek miejscami znajdują się odnogi, otwierające alternatywne sposoby dojścia do tego czy innego celu. Gubię się w tym wszystkim, w tym całym gąszczu. Straszne!

 

Redaktor Man prowadzi modlitewną audycję. Radio rozbrzmiewa w niewielkim miasteczku albo wsi z głośnika, a echo niesie się jak w lesie. Tymczasem okazuje się, że jedna z moich ciotek została pochowana jako martwa niedoumarła i właśnie się wybudziła. Nikt tego jej zmartwychwstania nie zauważa, prócz mnie. Niestety jestem zajęty schodzeniem z jakiejś góry w jakiejś wsi, tej wsi niewielkiej, maluteńkiej, z radiowęzłem. Coś pilnego mnie gna, ale co, nie wiadomo.

 

Kupuję z rodzicami na spółę tratwę, która po roku nieprzerwanego użytkowania wygląda na dość już zniszczoną. Chcę więc ją za wszelką cenę komuś odsprzedać, na co nie godzą się z kolei bliscy. Pomimo złego stanu, nadal funkcjonuje jako statek wycieczkowy, a na pokład przyjmuje w porywach aż do pięciu aut. Ma się niekiedy wrażenie, że na płaski pokład przedostaje się woda. Ludzie nurkują wokół tratwy, bawią się, pluskają, a ich amfibie poruszają się tam i z powrotem, z promu na prom, i to nawet podczas rejsu, ku niezadowoleniu mojej mamy, która zauważa liczne uszkodzenia, spowodowane przez swawolników.

 

I było tak, że miałem wynajęte mieszkanie. W tym wynajętym mieszkaniu znajdowały się klucze do drugiego, które teraz wygląda na nielegalnie zajęte. W środku zastaję tylko psa, ale dzicy lokatorzy mogą wrócić lada moment, więc oczekuję ich powrotu w napięciu. I było jeszcze tak, że kogoś zamordowałem. I uciekałem potem wśród żywopłotów, a następnie pociągiem, gdzie czułem się stosunkowo bezpiecznie, z dala od tego całego zamieszania i przybyłej na miejsce zdarzenia policji. Uciekając, nagle, zupełnie nagle wylądowałem w tym właśnie dziko zaludnionym lokum: ludzie ludziom potrafią nieraz płatać figle, choć do śmiechu mi nie było.

 

Śni mi się Łemkowszczyzna – kraina przepastna, urokliwa i jakby nie z tego świata. Zatrzymuję się u jednej takiej starowinki, która ostrzega mnie przed agresywnymi niedźwiedziami i wchodzeniem po zmroku do lasu. Wycieczka po Beskidzie staje się w pewnym momencie uciążliwa z uwagi na brak sklepów po drodze oraz zabranie ze sobą balastu w postaci pieska i rowerka, przez co staję się bardziej uwiązany. Odczuwam lęk przed prawdopodobnie nadchodzącą burzą, bowiem opadów atmosferycznych nie brak i klimat jest kapryśny. W pewnej chwili przejeżdżam w pobliżu efektownych wzgórz i bajecznie zazielenionych pagórów. To dla mnie ogromna pokusa, te wiecznie zielone stoki. Niestety nie jestem w stanie ulegać chwilowym kaprysom, iść tu, tam i gdzie się rzewnie podoba. Wędruję, trzymając się wytyczonej trasy, ale po pewnym czasie wchodzę jednak w las, w te bezdroża radosne. I zastanawiam się, gdzie znajdują się kryjówki dużych drapieżców, skoro i ludzie, i zwierzęta są wolne i nikt nikogo nie ogranicza, a kraina jest przecież bezkresna i dzika. Idę i się zastanawiam: czy trafię kiedyś na ślad legendarnego niedźwiedziego giganta? A może prędzej on trafi na mnie? Oj, tego bym nie chciał, nie przeżyłbym takiego z nim spotkania. Nagły trzask wyrywa mnie z głębokiej zadumy. To już koniec!

 

Łotoccy mieszkają na miejscu Bąbenków. Nie chcemy ich niepokoić, więc włazimy ukradkiem na potężne wzgórze, ulokowane na ogrodzie pani Staszyńskich, naszej sąsiadki i sąsiadki Bąbenków, to znaczy teraz już Łotockich. Włamujemy się do drewnianej chatynki, znajdującej się na samym szczycie tego wzgórza, aby odnaleźć psa, który – może to dziwnie zabrzmi – wybuchł albo miał wybuchnąć. Wybuchowy pies. Być może ze złości na kota taki, a nie inny. Bo tak się mówi nieraz, że ktoś pęka ze złości bądź zazdrości. Nie wiemy, co dokładnie odnajdziemy i czy to nadal żyje. Ciężko wleźć do środka, bo drzwi i okna, i ściany, i całą senną dekorację przesypały wysokie zaspy śnieżne i przyozdobiły swoją bielą.

 

Zdobywam szczyt znajdujący się w pewnym tajemniczym mieście. Koledzy alpiniści są daleko przede mną, lecz ja się nie śpieszę. Niepokoi natomiast piaszczyste, sypkie podłoże pod stopami, a także niebywała stromizna w pobliżu samego wierchu. Okazuje się, że zdobyte przeze mnie wzniesienie nie jest tym samym, które sobie upatrzyłem. Co gorsza nie udaje mi się odnaleźć moich towarzyszy.

 

Złotnika dom podwójny ze złotnikiem w środku należy teraz do mnie. Jest tam przejście sekretne, które wypadałoby czym prędzej zamurować, by nie dzielić spraw nieswoich ze swoimi. A z tego domu pełnego tajemnic rozpościera się widok na wierch w tak gęstym gąszczu zieleni skryty, że nikt nań nie łazi, choć przecież górka to niewielka i cudnie symetryczna. Ku dołowi brukowana la strada opada, a przy niej znajduje się sklepik z piweczkami w małych buteleczkach, drogich i o dziwnych kształtach, jakby po szamponach. Na samym dole rynek się mości, bo to miasteczko, choć całkiem malutkie.

 

Dominują żółć i zieleń, zwłaszcza zieleń. Ech! Ta droga, te lasy bliższe i dalsze, a dokoła nic, tylko żółć. Okoliczne, bliższe nieco uprawy, to jest właśnie owa żółć. A wśród pól i lasów biegnie sobie dróżka, na której się znajduję. I jestem sam chyba. Ptaszki śpiewają wesolutko, a sceneria jest uroczysta. Słyszę, jak na polach pękają dojrzewające ziarenka pszenicy. Z początku nie potrafię rozpoznać delikatnych dźwięków, ale później udaje mi się załapać. Załapałem i rozeznałem się w mowie polnej. I wszystko to pięknie i ładnie, ale gdzieś coś się czai złego, niewypowiedzianego wśród tych żółtych kłosów i łodyg. Oj, boję się, tylko sam nie wiem czego.

 

Luksemburg. Noc miesza się z dniem, północ z południem, dół z górą. Totalna dezorientacja i przestrzenny miszmasz. Wędruję w asyście do apartamentu młodego właściciela dyskoteki. Z początku wydaje się, że klub mieści się w podziemiach, a my schodzimy głębiej. Ale co się okazuje: że owszem, schodzimy, ale wciąż znajdujemy się na którymś z kolei piętrze wieżowca. I teraz najlepsze. Apartament obraca się wokół własnej osi, zmieniając tym samym widok z okna. Tak się zastanawiam, na ilu śrubach umocowane zostało to pomieszczenie, które widzę i podziwiam. Czy jest bezpieczne? Czy nie lepiej było wykorzystać strasznie, strasznie dużo maluteńkich śrubek do jego przytwierdzenia aniżeli tych grubszych pięć na krzyż? Czy nie byłoby to lepsze rozwiązanie? Sen mój staje się wybitnie techniczny i schodzi na tory raczej nudne.

 

Pewien człowiek chce łowić ryby w morzu, zaciąga się więc na statek. Wkrótce awansuje na kapitana. Jest bardzo pewny siebie i świetnie pływa. Potrafi podtopić okręt efektownie, nic mu przy tym nie robiąc, ku uciesze pasażerów i gapiów.

 

W lesie znajduje się osada. Jeden z domów na balach, który mam zamiar kupić, zawisł był nad szlakiem. Jest też w lesie namiot, mój namiot, który z kimś współdzielę. To znaczy czasem współdzielę, a czasem nie. Kiedy wchodzę, wciskam się do tego wigwamu od góry, to bywa, że go lekko uszkadzam, to znaczy robię dziurki w delikatnym materiale. Tymczasem namiot powinien mi służyć rok, a może dwa. Ale mniejsza z tym. Idę więc przez las, idę i idę. I zamyśliwszy się nad czymś, gubię się, to znaczy nadal znajduję się na drodze, ale nie wiem, w którym dokładnie miejscu. Ktoś ratuje mnie z opresji, apeluje do wyobraźni i ukazuje mi, co by było, gdybym szedł nadal prosto tą właśnie ścieżką. Potem jedziemy wspólnie do Klisina, skąd wędruję w stronę Szonowa oraz Szczyrku. Dziwne, bo Szczyrku na mapach Opolszczyzny nie ma. Ale co tam, grunt, że żyję i idę. I gdzieś cało pewno dojdę o rozsądnej porze.

 

Mieszkam z rodzicami w budzie kempingowej na plaży. Właśnie jestem sam, a dzionek zapowiada się cudownie. Planuję zabawić się, a potem gdzieś wybyć na pół dnia. Niestety nic z tego nie wychodzi, gdyż rodzinka wraca przedwcześnie. Jestem w związku z tym potwornie zły. Wychodzę i jadę autobusem w siną dal. I późnym popołudniem wysiadam, nie wiadomo gdzie. Usiłuję wrócić do domu, i to pieszo! Drogi nie pamiętam ani nie znam, więc robi się nieciekawie.

 

Zalało mi radyjko firmy Kasprzak. I ja znajduję się pod wodą. Muzyczka rozbrzmiewa, choć słabo ją słychać, zaś w podwodnym hipermarkecie, w którym się znajduję, odbywa się coś w rodzaju czatowania, a pracownicy wymieniają maile między sobą.

 

Przebywam w mieście, które wyglądem przypomina Pragę. Właściwie to nie wiem, jak ona wygląda i jak wyglądać powinna, albowiem gościłem w stolicy Czeskiej Republiki raz tylko, i to dawno temu. Miasto, o którym jest mowa zlokalizowano tam, gdzie Cieszyn obecnie się mości, a dokładnie – wjazd od strony Polski do czeskiego Cieszyna. Wychodzi na to, że znajduję się jednocześnie i w czeskiej stolicy, i w czeskim Cieszynie. Za mostem skręcam w prawo i wędruję nadrzeczną uliczką piknie, trochę dołem, a trochę górą, bo jak się okazuje i góry się tu znajdują nie byle jakie. W pewnym momencie muszę przejść przez knajpę, czyli teren prywatny. I zmuszony jestem coś zamówić. Zbieram podstawki pod filiżanki – całą ich masę. Po co, na co? Nie wiadomo. Udaję kelnera. A dalej to nic nie pamiętam.

 

Dramatyczna sytuacja w związku z pandemią. Zaraza zarazą i może nawet nie jest aż tak groźna sama w sobie, ale że rynki trzeszczą światowe finansowe i trzeszczeć będą, to fakt niezaprzeczalny i wszyscy o tym wiedzą. Śni się kumpel ze Słowacji, Drahosz, z którym pracowałem przez wiele lat w Etonie. Śni się namiot i leśny postapokaliptyczny survival. Wreszcie majaczy przed oczami piekło Dantego. Straszne! Chodzimy? Nie! Ja chodzę, wspinam się po stromych ścianach czegoś w rodzaju trawersu. A jest tu spróchniała kładka (czy jak ją nazwać), która przymocowana została do stromych ścian w ramach tego właśnie trawersu. Samo piekło ma kształt beczki strachów, tunelu albo może prędzej potężnej owalnej jaskini podziemnej.

 

Na statku. Postapo. Nie wiem, że jestem na statku, dowiaduję się o tym dopiero na końcu, kiedy zdobywam wędkę, bo mam zamiar z moją dziewczyną łowić ryby podczas naszej wspólnej samotnej podróży po morzach i oceanach. Jej matka zachwala smak bobra, pieczonego mięsa bobrzego. A fe! Nie zachęca mnie to, nie nastraja do jedzenia. Na statku znajduje się supermarket. Ja i moja dziewczyna musimy zaopatrzyć się w prowiant, głównie suche produkty, takie jak: mąki, kasze, ryże i tym podobne. Poluję na Grześki i inne słodkości.

 

Górski wodospad. Zastanawiam się, czy prawdą jest, że ta kobieta, której nie znam, zginęła na, a raczej pod wodospadem? Podobno została wchłonięta w ziemię i te kamienie znajdujące się pod spienioną wodą. Nie tyle „ostała się” w ziemi i w ziemię wsiąkła, co „ostała się” w przerwach, szczelinach między kamieniami, które raz się oczom ukazują, a raz nikną, skryte pod wodą, między kamieniami, zaroślami, zakamarkami.

 

W mieście jest autobus, który ciągnie babę. Ciągnie ją po bruku, ale – jak się okazuje – nic jej nie jest. Wstaje i lekko otrzepuje się z kurzu. Czekam na Adasia. Powinien zaraz tu być z piwkiem. Czekam pod kościelną w kształcie rakiety wieżą. Kosmos i gotyk w jednym! A tu kaznodzieja mówi mi, że Jezus i Maryja byli obcymi. I naraz rakieta startuje. Lecę w nieznane.

 

Ja, Adaś, Racławice, teren nadrzeczny obficie porosły trawą, która nieco przeraża. Z pagóra zjeżdżam konno lub rowerem, wiedząc, że ani Adaś, ani nikt inny mnie nie znajdzie. To z jednej strony dobrze, z drugiej źle, bowiem wszystko od trawy zależy i tego, co mi się w niej przydarzy.

 

Z lasu wchodzę do niewielkiego miasteczka, gdzie znajduje się parking z mieszkaniami pod wynajem. Kategoria B, C lub D. Jakieś zasłony miast normalnych drzwi. Wędruję od dołu do góry, szukając noclegu na krzywy ryj, jakby powiedział Michał Pater. Wychodzę z parkingu i wspinam się na pobliskie wzgórze porośnięte iglaczkami. Może coś znajdę, może nie? Choć miasto jest miasto, wiadomo. Już wolałbym chyba przekimać sobie gdzieś w ambonie myśliwskiej, być wolny i czuć się swobodnie.

 

Idąc szlakiem pogranicza, spotykam młodą Czeszkę, która – podobnie jak ja – kocha góry. Widzę piętra, kolejne stopnie, labirynty wyżej położonych zakamarków, tonących w mroku, a nieopodal tego całego małomiasteczkowego bezładu – mieszkanie kumpla ze Słowacji.

 

Moja siostra wędruje z Czikiem w okolicach racławickiej Osobłogi. Kraina traw się tam rysuje, prawdziwa dżungla źdźbeł zielonych, w której Ewa gubi psa. Na szczęście Cziko sam odnajduje drogę powrotną i znów jest przy nas. Przemierzam z kolei ja sam trawy wysokie, dochodząc aż do mostu przerzuconego nad rzeką. I wracam po siostrę i psa. I stwierdzam, że trzeba iść asfaltówką, bo wśród traw się nie da. A jest tam jedno takie miejsce, w którym znajduje się namiot nadrzeczny. Ktoś go rozbił i tak stoi. Drugiego dnia mam zamiar ów przedmiot podtopiony a użyteczny sobie przywłaszczyć, ale okazuje się, że Zdzisiu i w ogóle cała rodzinka Źrałych już ma na mnie baczenie. Głupio sięgać ręką po nieswoją własność. Stwierdzam oficjalnie, że namiot miałem zamiar złożyć i schować w pobliskiej szafie na czas powodzi. A skąd tam szafa, tego nie wiem. I najlepsze: jeden z moich towarzyszy zaczyna śpiewać, bo nie jestem przecież sam. No więc śpiewa, tirli, tirli, no więc pieje, pi, tu, pi, tu, ale niesporo mu to idzie.

 

Has kręci film. Widzę pociągi, kolej widzę. Aktorka ma się położyć na blacie stołu, na płasko. Nie wiem, w jakim celu. Dorabiam muzykę, improwizując na skrzypcach. Improwizacja przeradza się w wielki koncert.

 

Muzeum Hitlera. Unikalne nagrania, dokumenty, pamiątki po wodzu wszędzie. Kiedy zachodzę tam po raz pierwszy i wracam stamtąd jakąś przydługawą drogą, wypijam podczas eskapady kilka piw. Za drugim razem moja matka nie chce mi pozwolić tam wdepnąć, gdyż boi się, że się upiję, choć tym razem mam zupełnie czyste intencje. Śpimy w dwóch namiotach: ja – obok babci, mama – po sąsiedzku w drugim.

 

W monstrualnym biurowcu grasują niedźwiedzie. Muszę ich unikać, a w pewnym momencie przed nimi uciekać.

 

Schodzę w dół przejścia krętymi schodami. Za mną idą jacyś ludzie. Może warto podsłuchać, o czym rozmawiają? Jeśli się chce zostać pisarzem, to nie można się izolować. Wychodzę na świeże powietrze. Widzę osiedle wewnętrzne wraz z placem zabaw. Nachodzi mnie myśl, by rozłożyć się jako grajek, ale kukam na zegarek i okazuje się, że za niespełna godzinę mam pociąg, na który muszę zdążyć.

 

Upton Park. Kilka razy nachodzą mnie bandyci, będący jednocześnie muzykami. Mam gdzieś wspólnie razem grać. Straszą mnie, że jak się spóźnię, to mi coś zrobią, coś złego. A ja przecież nigdy nie nawalam, nigdy!

 

Z Adasiem jeździmy koleją po niemieckich górach. Z jednego krańca-łańcucha przemieszczamy się na drugi. Jakieś miasteczka, place zabaw mijamy. A ja już nie mogę się doczekać wyjścia z pociągu i wejścia w dzicz.

 

Mam domek nadrzewny, a nawet dwa: jeden – do wynajęcia, wielopiętrowy, ze schodami na zewnątrz, drugi – taki dla siebie, z własną fabryką miodu, pasieką w środku. Jestem człowiekiem w sile wieku, który się nigdy nie starzeje i którego stan zdrowia nie ulega pogorszeniu. Na samotność nie narzekam, żyję sobie jak w bajce.

 

Niepokoję się, że spóźnię się na autobus, który ma mieć postój na rogu budynku. A tymczasem kłócę się w sklepie o złotówkę za butelki zwrotne po piwie, na które nie mam rachunku. Potem zwiedzam obce sobie miasto. Mój czas jest ograniczony, albowiem jeszcze tego samego dnia, po 20.00 mam śmigać za granicę. Udaję się pieszo w kierunku lasów i wzgórz podmiejskich, których jest najwięcej na zachodzie. Drogę pokonuję częściowo pieszo, a częściowo jadąc na gapę. Kiedy pytam o coś blokersów, zaskakuje mnie burza, ale mimo tego czuję się bezpiecznie, znajdując się pod drutami wysokiego napięcia. Blokersi siedzą obok mnie na ławce. Burza mija szybko. Następnie wskakuję w busa i jadę na gapę. Przemierzam blokowisko, nie bardzo wiedząc, dokąd mam iść i jak to daleko jeszcze. Tutaj sen się nagle urywa.

 

Zamakają mi instrumenty elektroniczne, gdyż leje. Przechadzam się po kompleksie budowlanym nocą. Ktoś jeszcze przechodzi specjalną tamą, zaporą, przejściem dla personelu, ale mnie nie widzi. Jest cholernie stromo i boję się, że nie będę mógł wyleźć.

 

Tresowany pies-skrzypek zamknięty w szkole w futerale na skrzypce. Jest to szkoła dwupiętrowa, a w niej znajduje się mnóstwo śmieci i kolejka do tychże gnijących, zalegających, śmierdzących. Nie ma rady, trzeba poszukać sobie miejsca, gdzie kolejka jest krótsza albo jej wcale nie ma. Na dole mieści się drugie nieoblegane wysypisko. No ale czas płynie i za chwilę na górze nie będzie już czego szukać. Na szczęście załapuję się na ostatki jadła deserowego, brytyjskiego, strawnego tak nie za bardzo.

 

Pociąg modułowy przemierza ogromne straszne morze, poruszając się po moście nawodnym, również modułowym. Nagle kompozycja mostu ulega destrukcji i pociąg dzieli się na części, spośród których każda dryfuje sobie w nieznane na swojej rozpadłej części konstrukcji.

 

Gram w orkiestrze z rodzicami, którzy podobnie jak ja są muzykami. Specjalnie dziś przyjechaliśmy na próbę, po której ma być koncert. Okazuje się, że za próbę nikt nam nie zapłaci.

 

Wychodzę skądś i nie umiem w to samo miejsce powrócić. Chodzę po głównych ulicach miasta, a potem wracam na jego obrzeża. Pnę się w górę, a uliczka staje się coraz węższa i węższa. Mija mnie z trudem hulajnoga, samochodówkę pozostawiłem dawno już za sobą. Tymczasem dochodzę do białego kościoła i nie wiem, co znajduje się za nim. Być może dojdę do celu, miejsca, z którego pierwotnie wyszedłem, ale tego nie wiem na pewno. Przed oczyma mam obraz Brennej i gór. A ściany kościoła oklejone są zdjęciami, które przedstawiają jakąś dzielnicę amerykańskiego miasteczka i jakiś festiwal. Być może jest to miejsce, do którego zmierzam? Przekonamy się.

 

Na końcu ulicy Ogrodowej w Racławicach, nieopodal Łotockich, jest sklep, do którego wchodzę wraz z babcią oraz ciocią. Po chwili jednak wycofuję się, widząc rusycystkę, panią Jonakową. Potem staję się czymś między latającym człowiekiem a samolotem i frunę nad ulicą Ogrodową.

 

Gigantyczna, niczym wieżowiec, ambona myśliwska z jedną jedyną kondygnacją, znajdującą się na samej górze, na samym szczycie. Ambona, las, słoneczny dzionek plus ja wśród tego wszystkiego. Pięknie!

 

Przemierzam pieszo okolicy Łąki Prudnickiej. Dowiaduję się, że na skrytym przed ludzkim okiem, zalesionym stoku dochodziło nieraz do tajemniczych mordów na Ślązakach, Niemcach i Żydach. Jedziemy potem, ja, siostra i rodzice, samochodem w stronę Wrocławia. Okazuje się, że Polska zalesiona jest połowicznie i dzieli się przez to swoje zalesienie na część wschodnią i zachodnią. I właśnie mijamy tę granicę, odnajdując się w stronach bardziej atrakcyjnych, bardziej pagórkowatych. A mamy zatrzymać się w jakiejś niedużej przytulnej miejscowości, lecz niestety nieopatrznie rozpędzamy się i docieramy do samego Wrocławia.

 

Mieszkamy w przyczepie kempingowej z naszym psem Chico. Chico lubi lody, które powstają z jego kup, odchodów, a dostępne są w dwóch smakach: kupo-truskawkowym i kupo-waniliowym. Umm, pychota. Raczą się nimi również moi rodzice, twierdząc, że są wyborne.

 

Tunel-wieża i studnia świętych zarazem. Ci najświętsi znajdują się na samym dole, ja wolę sobie przebywać na strychu, tam na górze. Ktoś kradnie święty artefakt. Ktoś inny zaprasza na koncert, na który iść nie mam wcale to a wcale ochoty. Kasia Sokolnicka, Jasiu i inni muzycy obecni.

 

Most kolejowy nad Osobłogą w Racławicach. Stawiam wraz z dziadkiem i innymi filar pod nim. Odbywa się piwny poczęstunek. Nie wiem, co to za alkohol i ile liczy procent. Dziadek i inni oddalają się następnie w kierunku Klisina, porzucając beznadziejny i z góry zdany na klęskę projekt wzmocnienia mostu, który przecież jest stary i nikomu już niepotrzebny.

 

Jestem w dziwnym hostelu, nieco przepełnionym, ale tanim. Czekam na Adasia, ale go nie ma. Mamy zamiar przez parę dni łazić po okolicznych górach. Czekam i czekam, a Adaś nie przybywa. Za to w moim pokoju pełno jakichś obcych ludzi.

 

Mroczne miasto, które jest zabudowane kaskadowo. Na wysokości, w blokach grasują terroryści. Udaje mi się ich zgarnąć razem z ładunkami wybuchowymi, które następnie eksplodują sobie gdzieś wysoko, uniesione specjalnie na tę okoliczność przez helikopter. Miasto uratowane, przynajmniej do następnego razu.

 

Mknę pociągiem przez górską okolicę. Lada moment będę musiał wysiąść i iść na piechotę. Te szczyty i mniejsze pagórki są niemalże szpiczaste, a porasta je gęsty las. I w związku z tym przypominają Góry Słowacji. Obserwuję je trochę z lotu ptaka, a trochę z boku i zdają mi się zupełnie, ale to zupełnie nie do przejścia.

 

Wędruję po górze, a w pobliżu cmentarzu w Racławicach, która to góra okazuje się być stosem nowych, elegancko wydanych i drogich książek, podobno już niepotrzebnych. Każdy może sobie zabrać tyle książek, ile tylko zdoła.

 

Ucieczka kradzionymi łodziami, śnią się różne dziwne skróty nadbrzeżne i morskie – istny labirynt zakamarków i miejsc zalanych wodą i wyłączonych z użytku.

 

Wędruję ze „Stodoły” (kwatery prywatnej, w której mój pokój znajduje się na górze, na piętrze). Okazuje się, że dokonując zakupów w „Żabce” stwierdzam, iż nie mam grosza przy duszy. Nawet wody, ni piwa, ni zwykłej kajzerki nie jestem w stanie sobie kupić. Wracam więc, maszerując wzdłuż czy raczej wraz z wiejskim pochodem. Świętowanie, które przyszło mi teraz podziwiać, ma charakter ludowo-góralski. Nie wiem, czy nie będę musiał wracać przez ciemny, czarny las, bo zasiedziałem się w sklepie, a noc tuż-tuż. Nie zapamiętałem zbyt dobrze trasy, więc idę w ciemno.

 

Mistrz kucharski przyrządza i podaje dania bezpośrednio – jak to się mówi – spod stołu, a jego asystenci oraz zwykli kelnerzy serwują je gościom. Opracował sprytną oszukańczą technikę wykorzystywanie gotowców, które podrzuca mu dyskretnie podajnik, schowany za i jednocześnie pod stołem. Wygląda to tak, jak gdyby mistrz wyczarowywał pyszności w jedyne pięć sekund. Po paru godzinach kelnerzy są już senni i zmęczeni, ale goście nadal siedzą na swych miejscach i nie zamierzają wstawać. Kelnerzy oczekują na koniec imprezki za zamkniętymi drzwiami i tylko ja mam odwagę podejrzeć, co dzieje się w środku. Zaglądam i okazuje się, że został w środku już tylko jeden facet-szczęściarz. I tak kolacja ze śniadaniem przechodzi do powoli historii.

 

Regaty. Ja, kibic kibicuję swojej dziewczynie z pozycji łodzi, ale ktoś mi zarzuca pijaństwo i nakazuje odpłynięcie z przystani, na której mógłbym niejedną szkodę i sobie, i kutrom wyrządzić. Na brzegu podchodzę na wzgórze, z którego widać efekt jakiejś zbrodni. Widać efekt tylko i wyłącznie z góry, z tych parunastu, parędziesięciu metrów, i nie inaczej.

 

A w telewizji podają zawyżone statystyki odnoszące się do problemu pedofilii w Kościele, każda jedna wypowiedź spikera, nawet pozornie neutralna kończy się odniesieniem do pedofilii w Kościele. Nagonka na Kościół trwa.

 

Nie mam za dużo czasu. Wędruję górskim pasmem, z którego widzę szczyty, takie, których dziś już na pewno nie osiągnę. A tam są niedźwiedzie i odległości do pokonania znaczne, ogromne, trzeba więc odpowiednio się do wyprawy przygotowywać, a ja nie jestem prawie wcale gotów. Mimo to po paru godzinach marszu odsłania mi się widok z tych właśnie szczytów i przełęczy, które wcześniej podziwiałem. Uświadamiam sobie, że wkoło nie ma nic, tylko dzicz, a zatem trzeba się spieszyć, by zdążyć zejść do dolinki i cywilizacji.

 

Chwalę się mamie, że zaprojektowałem domek modułowy. Tymczasem łatwo jest wykazać, iż wzorowałem się na gotowym, istniejącym już projekcie z katalogu. Po chwili jestem na imprezie u prezydenta amerykańskiego, gdzie podają mi harnasia w dziwnie eleganckiej butelce. Wypijam i załatwiam się za kotarą przy oknie. Potem biorę jeszcze dwa piwka na drogę, sprawdzam godzinę, bo jest noc, a niedawno była zmiana czasu, i planuję eskapadę – około dwugodzinny powrót do domu nadranny.

 

W Upton Parku trwa eksperyment ze świecącą kulą. Nie wiem, czy to coś ważnego, ale być może jest to po prostu seans filmowy. Wcześniej wraz z dziadkiem przebywam u staruszków na dorocznej imprezie okolicznościowej. Ja mam apetyt, ale oni nie za bardzo, co jest przykre. Sędziwych lokatorów z roku na rok ubywa. Potem wracam do domu, który mieści się w pobliżu poniemieckiego wiaduktu, koło Skorchutów. Śni się porwana księżniczka, jadąca konno jako pasażerka (porwana może?). Chowa się przed przelatującym w powietrzu jedzeniem, nakładając na głowę i usta coś w rodzaju turbanu, bo już nie chce więcej jeść, to znaczy – nie chce łykać tego, co samo do ust wpada. Ja tymczasem włamuję się do magazynu z trawą, a następnie wzywam policję.

 

Statek został zaskoczony przez piratów, piratów albo łódź z uchodźcami. Wystraszeni marynarze tłoczą się na siatce rybackiej, w szczelinie okrętu. Dokładnie nie wiem, co to za szczelina i gdzie się znajduje? Piracki okręt czarny obserwują z ukrycia. W dole zaś widać drugą sieć, a potem nic, tylko otchłań wody kipiącej, bulgocącej. Niektórzy majtkowie nie wytrzymują napięcia i spadają w dół, lecą po śmierć.

 

Wybieram się z Adasiem na tereny podobne do Żywiecczyzny. Okazuje się, że można tam dojechać samochodówką, która wchodzi zanadto – według mnie – w knieję. Na szczęście znajdują się tam też, ważne dla nas, polno-leśne dróżki i ścieżki. W strefie buforowej, między lasem a światem ludzi, znajduje się chatka, a w niej – łoże z trójką outsiderów, w tym: jedną kobietą. Trwa eksperyment, taki sam, jak w „Osadzie”. Adaś zdaje egzamin z leśnictwa, nie przygotowawszy się wcale do niego. Wylatuje za nim egzaminatorka, która poznała się na jego niewiedzy i draństwie, ale jest już za późno, bo ocenę dostał student pozytywną. Biegnie teraz po studencku przez knieję i wrzeszczy, że się upije, że jest co świętować. Ja takiego szczęścia nie mam i muszę zakuwać, by nie oblać.

 

Podziwiam koncert Michaela Jacksona z bliska, stojąc prawie na szczycie wieży, na której on występuje. Z tyłu platformy, na wspomnianym szczycie, znajduje się knajpa, w której od czasu do czasu Michael popija sobie mineralkę. Mam więc okazję, by spotkać go i zagaić.

 

Mamy na pieńku z „siostrą” Dorotką Rogulą. Pozostała w domu, okno otworzyła na oścież, a my – ja i Ewa – musimy zadowolić się spaniem na materacu na podwórzu przed blokiem. Mrówki nas gryzą w tyłek i pszczoły. Spać nie dają. Rano pojawia się całkiem pokaźny rój. Zwisa z murku, bzyczy, kształtuje się w coś w rodzaju gigantycznego kokonu.

 

Mieszkam w Upton Parku. Odwiedza mnie mój ojciec i zarzuca pijaństwo, podczas gdy wypiłem dwa tylko łyczki piwa przed wyjściem z domu, kiedy go odprowadzałem. Na krzyżówce gubię drogę. W Uptonie odwiedza mnie ksiądz Adaś, a następnie jakaś piękna pani. Matki i siostry nie ma przy mnie przez cały dzień, zapasy piwa czekają już w lodówce, a ja nie mogę się nawet napić, bo nie mam kiedy.

 

Studiuję mapę pogranicza, z której wynika, że trasa pociągu, którym podróżuję, przebiega przez góry dzikie i niedostępne, znajdujące się z dala od samochodówek i jakichkolwiek miejscówek typu: miasta, wsie i przysiółki.

 

Znajduję się w klubie nocnym przypominającym kościół. Klub składa się z dwóch części komercyjnych oraz jednej środkowej, przeznaczonej dla muzyków. Ja jestem jednym z nich i właśnie przygotowuję się do gry. Mało widoczny dla ewentualnych klientów lokalu, jestem za to wszędzie doskonale słyszalny.

 

Gram do podkładów znanych przebojów na skrzypcach, jadąc pociągiem. Zatrzymujemy się na stacji. Piwnica dzieli się za sprawą parawanu na dwie części: piwnicę, magazyn, w którym jest jakoś strasznie tak, oraz piwnicę-korytarz. Film kręcą. Znany aktor Nicolas Cage musi nurkować w pobliskim kanale.

 

Jestem seryjnym zabójcą, który jeszcze dziś wieczór spodziewa się gości. Ogarnia mnie niepokój, dyskomfort – to za mało powiedziane, ale niepokój – to właściwe słowo. Muszę szybko zatuszować ślady krwawych zbrodni, jakich się dopuściłem, by przybyli niczego podejrzanego nie zdołali zauważyć, co wcale nie jest takie proste, gdyż za szybą znajduje się coś jakby czwarty wymiar, który mnie może pogrążyć w każdej jednej sekundzie. Nagle rozlega się dźwięk domofonu. Goście przybywają, siadamy w saloniku, rozmawiamy, pijemy winko, a czas płynie. I co się dzieje? Ogarnia mnie jeszcze większy niepokój, który narasta z każdą chwilą, a z zewnątrz dobiega coś jakby drapanie w ścianę. Tego się obawiałem. Powstałe na skutek licznych zabójstw monstra starają się za wszelką cenę przedostać do normalnej rzeczywistości, zwracając na siebie uwagę, wynurzając z mroku, stukając w szyby okienne i drapiąc w ściany. Goście są przerażeni, tymczasem ja spokojnie podchodzę do okna, otwieram je na oścież, wyglądam na zewnątrz i w końcu daję się ukatrupić tak licznie przybyłym potworkom, moim ofiarom zmartwychwstałym, co to ich pełno na dworze. I teraz nareszcie mam spokój. Koniec jest.

 

Racławice, gdzieś na stoku łączącym Zwycięstwa z Ogrodową. Zachwalam międzynarodowy, polsko-rumuński personel pomocniczy Etonu, zwłaszcza kucharzy. Nagle nadlatuje helikopter ratunkowy i zakłada pętlę na szyi, a właściwie głowie rannego. I dusi go, unosząc się z powrotem w przestworza, tworząc wrażenie nieudolnej, źle przeprowadzonej akcji.

 

Wędruję późnym popołudniem wzdłuż rzeczki, tworzącej granicę z Holandią. Po drugiej stronie znajduje się przyjemna dla oka ścieżyna. Trwają rozważania na dziwny temat. Chodzi o to, że Holandii możemy oddać Polskę Bis, a sami zwiększyć swoje terytoria przez przesunięcie granicy z Niemcami, kosztem Niemiec właśnie.

 

Przyjęcie u królowej Elżbiety II i spotkanie się z królową-matką. Pięknie się tej ostatniej ukłoniłem, chociaż ukłonów królewskich wcale nie znałem. Ktoś wpadł, informując Elżbietę o czymś ważnym i łamiąc tym samym protokół, burząc mir królewskiego domu. Ktoś namierzył pod stołem wódkę w butelce, sprytnie udającą koniaczek albo – jeszcze lepiej – pozbawioną „prądu” oranżadkę.

 

Znany aktor siedzi w sławojce. Na pniaku w parku czekają na niego jego kompanii – inni celebryci.

 

Jacyś wojskowi wychodzą krętymi drewnianymi schodami ze strażnicy, która znajduje się na terenie zamku. Turyści spozierają na nich z zachwytem i zainteresowaniem. Schody, zbite byle jak i bez wystarczającej ilości podpór, ledwie się trzymają, o czym mam okazję się sam przekonać podczas próby zwiedzenia posterunku.

 

Agencyjni rozsiadają się przy suto zastawionych stołach i, jak na hasło, rozkładają swoje rzeczy i zaczynają towarzyszyć znanym ludziom: aktorom, muzykom, politykom. Mojemu dziadkowi przypada miła kompania Wilhelmiego.

 

Jestem na spotkaniu Etonowców przed spotkaniem Etonowców, gdzieś przy linii brzegowej Bałtyku albo innego morza, i wiem, że się na to spotkanie spóźnię, gdyż idę pieszo. A mimo to nic nikomu nie mówię o swych problemach z dotarciem do College.

 

Jadę pociągiem na gapę. Boję się prosić kompanów, by mi pomogli i pożyczyli pieniążki na bilet. Chcę czmychnąć konduktorowi, który oddalił się na chwilę, ale wróci, na pewno jeszcze wróci z wypisanym biletem i karą.

 

Wchodzimy z Adasiem, wspinamy się pod górę. Ściana jest stosunkowo stroma, a nawet miejscami prawie że spadzista. Na szczęście trzymamy się drutów niczym poręczy, które znaczą pastwiska. Nic, tylko owce, kozy i konie, no i polany.

 

Lekko się upiłem piweczkiem. Starając się ów fakt ukryć przed mateczką, którą tak bardzo szanuję, informuję ją o tym, iż jeszcze dziś żenię się z koleżanką ze szkolnej ławy, której nie widziałem lata. Staram się w ten sposób odciągnąć uwagę ukochanej rodzicielki od stanu lekkiego zamroczenia, w którym się znalazłem. Trzeźwiejąc, stwierdzam, iż nie mam najmniejszej ochoty, by żenić się z kimkolwiek, a już na pewno nie z rówieśniczką – osobą już przecież niemłodą, której na dodatek prawie wcale nie znam... albo znam, lecz pamiętam tylko z czasów mej młodości. Chcę się zabić, ale miast do siebie – strzelam do wiszących zegarów, które mi przypominają nieubłagany upływ czasu. Wdrapuję się na wieżę, by zatrzymać tamtejszy czasomierz, ale zamiast tego – decyduję się skoczyć z dużej wysokości. Tuż przed upadkiem na ziemię spostrzegam pannę młodą. Jest o wiele ładniejsza niż sądziłem i wygląda niezwykle młodo i atrakcyjnie. Niestety: dla mnie jest już za późno.

 

Dużo czarnej wody w kanałach, pogrążonych w ciemności nocy, w których to kanałach odbywają się dziwne manewry brył monstrualnych rozmiarów, przypominających okręty.

 

Przecudna i dziewicza laguna tropikalna, ze sztuczną plażą i całą resztą... To nadbrzeże – z bliska wyglądające niczym linia brzegowa (prostopadła względem okalającej ją – linię tafli wody), z dala zdradzające kanciastą, wieloboczną podstawę bryły, na której raj ten jest umiejscowiony – oto twór niebotycznych rozmiarów, stworzony, choć trudno w to uwierzyć, ludzką ręką.

 

Śnił mi się szkolny labirynt. Chyba było to liceum dla dziewcząt. Podglądałem uczennice między piętrami. Były tam takie kręte schody i mnóstwo wąskich ciemnych korytarzy, nieskończenie długich. Nie wiem, co jako facet w ogóle tam robiłem.

 

Trwa koncert w filharmonii. Krzesła z II piętra spadają w dół na I piętro. Nie ma żadnych balustrad, balkony są otwarte. Na dodatek ujawnia się jakaś wada konstrukcyjna. No cóż, mojej muzyki i tak nikt nie chciał wykonywać ani słuchać.

 

Busking w podziemnym mieście. Jeden z placyków podziemnego miasta, o bardzo niskich stropach, jest zupełnie wyludniony. Wychodząc, natykam się na marksistę kulturowego, który mnie przepytuje, a miejsce, w którym się pojawiam, to chyba londyńskie Camden.

 

Młyn z dwoma niezależnymi wejściami. Jedno z tych wejść złożone jest ze schodów krętych, wychodzących na zewnątrz wieżyczki. Ogólnie: bardzo klimatyczne miejsce. A tuż obok znajduje się fabryka czekolady, gdzie dostaję darmowe słodkości. Kończę pracę przed czasem, muszę tylko uważać na szefa.

 

Jestem pracownikiem schroniska, którego wrota trzeba domykać, gdyż powstaje przeciąg. Ale nikt nie chce tego robić, jako że są wakacje, okres urlopowy. Któregoś razu wymykam się przez sezam niedomknięty i wychodzę na dwór, wstępuję na ścieżkę, dosięgam, nie tylko wzrokiem, piękne jeziorka śródleśne. I jest cudownie.

 

Nowy Poltegor, nowe ruchome schody, o kształcie gigantycznego koła młyńskiego. Dużo szklanych elementów. Totalna awangarda. Coś mnie niepokoi i zastanawia. Schody nie są w żaden sposób przymocowane do budynku, a mimo wszystko są jego częścią i spełniają swą funkcję łącznikową: spajają piętra. Przewiduję katastrofę budowlaną.

 

Robię doktorat, ale zadanie mnie przerasta. Jeżdżę po manowcach i bezdrożach. Jedna z dróg wiedzie pod górę, a potem skręca w las. Chyba kończy się chwilę później. Przeszkadza mi chaotyczna zabudowa. W przeszklonej rotundzie unikam znajomych z Bekynton (to nazwa szkolnej stołówki, w której dorywczo pracuję).

 

Wysiadam z autokaru w jakimś mieście i tracę Adasia z oczu. Chcę wykonać telefon do rodziców, by poinformować ich, że udaję się do Koniakowa po zagubiony plecak górski, mój ulubiony zresztą. No a póki co usiłuję odszukać Adasia. Wysyłam mu esemesa, a on dopytuje się, gdzie jestem. Mówię, że tam, gdzie mnie zostawił, czyli przy autokarze. Gdy pojazd odjeżdża, ja przeciskam się z tobołami przez dość spory tłum. Wstyd mi, że noszę swe rzeczy w otwartej skrzynce z plastiku i nie mam żadnego porządnego plecaka.

 

Jadę z ojcem do Głubczyc z Racławic na dwa sposoby: naprzód trasą krótszą, a potem dłuższą i od strony Marysieńki. Ktoś na kogoś czeka: nie wiem, czy ja na ojca, czy ojciec na mnie. Robimy po drodze przestoje w różnych miejscowościach. Załatwiamy sprawy. Widzę jakieś miejskie parki, ryneczki, stare budynki i szkoły.

 

Gram w Londynie koncert z Danem. Przed koncertem pęka mi struna. Po próbie dźwięku wychodzę na zewnątrz, aby się nieco przejść, lecz potem, bezpośrednio przed koncertem, nie potrafię trafić z powrotem do klubu. Pamiętam wielką, metalową bramę, pamiętam ludzi, gromadzących się, by wejść od tyłu na nasz koncert, pamiętam lichego DJ, będącego też jednocześnie bramkarzem oraz jego wątpliwej jakości sprzęt muzyczny. To, co jest badziewne na zewnątrz budynku, nie jest wcale takie badziewne w jego przepastnych wnętrzach. Koncertujemy z Danem z wielką pompą.

 

Sen w czterech aktach: wypad po browca do miasta rowerem, problem z wyborem piwa (w sklepie mały wybór plus niewystarczająca ilość kaski), odszukanie rynku oraz trasy powrotnej (podziwianie murów miasta, epifania związana z czymś dla mnie nowym, obejście całego rynku), koncert skrzypcowy w podziemiach ratusza (towarzyszy mi niesforna młodzież, gram, ale coś mi nie wychodzi, poprawiam swe błędy niczym profesjonalny didżej-radiowiec).

 

Sen miałem o pracy lub o jej braku w PTTK „Jagodno” w Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie dane mi było spotkać starych znajomych z poprzednich sezonów: dziewczynę i chłopaka Jacka. Moi rodzice mieszkali w ekskluzywnym mieszkaniu na piętrze. Nieopodal znajdowały się też ośrodki rekreacyjne oraz aż dwa sklepy monopolowe – dwa, ale oba drogie, gdzie klientów było co niemiara. Był też czołgista, rozwalający jakąś upiorną ruderą tak na niby, to znaczy na potrzeby realizowanego filmidła.

 

Noc. Poniemiecki wielki most kolejowy w Racławicach Śląskich. Pod mostem coś w rodzaju kolejki linowej. Usiłuję wbić się do jednego z wagoników i przejechać nim na gapę.

 

Sen o statku, który dobił do brzegu w Suczanach, gdzie de facto nie ma ani żadnego morza, ani żadnego jeziora. A co jest? Ano są tylko i wyłącznie Suczany – typowa niepozorna słowacka bida-wieś. A dalej nic, tylko „te góry, pikne góry”. Fatra w tle. Ten statek już ze mną pozostanie do końca życia w mej pamięci.

 

Brzeg jeziora, nie-jeziora jest płaski, a jego wody – płytkie i o czystej, przejrzystej toni. A my, niemi uczestnicy tego... sam nie wiem czego... My właśnie wyruszamy w rejs w doborowym towarzystwie. Potem przychodzi pora na zwiedzanie. Statek bardziej przypomina zapyziały kuter rybacki, bida-okręt, aniżeli transatlantyk z prawdziwego zdarzenia. I teraz coś robimy na jego tyłach, na rufie, ale sam nie wiem, co i z kim. Tajemnica, znaczy się. Lubię tajemnice. Wszystko gdziekolwiek okiem sięgnąć jest tajemnicą.

 

Przygotowania do koncertu rockowego, jaki miał odbyć się na Upton Park. Przed grą zszedłem do podziemi, aby załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Nie chciałem się spóźnić na własny koncert, nie chciałem za nić płacić, bałem się, że to oni mi nie zapłacą. Śpiewaliśmy po polsku, co dziwne, bo to Anglia. I na dodatek późno, już po dwudziestej drugiej. No jak tak można?!

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania