Wróbel

Mały, niepozorny ptak niecierpliwie przebierał pazurami, które odciskały wyraźne ślady na śniegu. Wreszcie okno otworzyło się. Ludzka ręka wymiotła zimny puch z parapetu, potem nasypała garść ziarna. Wróbel odczekał, aż okno zostanie zamknięte i radośnie pofrunął na spóźniony obiad.

Zmrok skradał się niepostrzeżenie jak cętkowany kot sąsiadów. Zwierzak za wszelką cenę chciał wejść do domu. Koczował przed drzwiami i nasłuchiwał. Niezrozumiała dla niego mowa stanowiła jedynie kakofonię dźwięków.

Ciemnowłosa kobieta wybiegła z domu. Płakała. Dla kota nie miało to znaczenia - drzwi stały przed nim otworem. Z gracją i zwinnością właściwą swemu gatunkowi pomaszerował prosto do kuchni: w przeciwnym kierunku niż Iza, która musiała zmierzyć się teraz z gorzką prawdą.

 

- Nienawidzę go! Nienawidzę!

Jad sączył się z młodych ust.

- Spokojnie. Nie masz dowodów.

- Właśnie, że mam. - bełkotała Iza przez łzy. - Zabiję go. - Złość płonęła w jej szklistych, niebieskich oczach.

- Dziecko, bój się Boga!

Obrzuciła wzrokiem siedzącego przed nią mężczyznę.

- To co ja mam zrobić?

- Wybaczyć, moje dziecko. Wybaczyć.

 

Ksiądz Piotr modlił się za niewinną duszę, by nie splamił jej grzech. Wierzył, że chwilowe

roztrzęsienie siostrzenicy to wynik skumulowanych emocji. Patrząc na jej sylwetkę wyrzeźbioną przez Stwórcę, przypomniał sobie Ninę. Kaskada jej gęstych, kruczoczarnych włosów wywołała uśmiech na twarzy kaznodziei. Młodzieńcza fascynacja wróciła do niego w miłych wspomnieniach. Pewny, że Iza zachowa w pamięci tylko dobre chwile, a złe puści w niepamięć, oddał się pod opiekę Maryi i zasnął.

 

Księżyc nie chciał patrzeć na śpiącą wieś. Zagonił gwiazdy do łóżek, ale jedna za drugą wróciły na swoje miejsce, czekając na spektakl. Nieświadomie dodawały otuchy człowiekowi, który szedł wytrwale przed siebie. Siekiera ciążyła mu coraz bardziej.

Zatrzymał się przed jednym z domostw, położonym na uboczu. Zapukał. Sekundy uciekające w przestrzeń nie miały końca. Dwa głosy przeplatały się ze sobą, tworząc symfonię dopełnionych przeciwieństw. Zabolało.

- O co chodzi?

Człowiek wyciągnął siekierę. Pierwszy cios zadał z widocznym trudem. Kolejne przychodziły mu dużo łatwiej. Mężczyzna leżał na ziemi, brudząc odśnieżone podwórko. Krzyknął w agonii, nim siekiera dosięgnęła jego gardła. Krew bryzgała z aorty na wszystkie strony. Towarzyszka mężczyzny wybiegła na zewnątrz. Człowiek uniósł siekierę do kolejnego ciosu i posłał jej ostrzegawcze, zimne spojrzenie. Krew ściekająca z narzędzia zbrodni wystraszyła ją. Człowiek wiedział, że zaraz sprowadzi pomoc. Zadał ostatni cios, który pozwolił odsłonić dwudziestodziewięcioletni mózg zamordowanego.

Odrzucił od siebie siekierę i zaczął uciekać, napędzony adrenaliną. Za duże, robocze buty chciały spaść, ale bose stopy nie mogłyby współpracować ze śniegiem. Zostawiał za sobą wieś, siekierę, zamordowanego mężczyznę i szloch kobiety, która przy nim klęczała. Przed tym człowiekiem roztaczała się niepewna przyszłość zapisana w gwiazdach, jaśniejących na boskim firmamencie.

 

- Miał na sobie duże buty. Gumiaki - uzupełniła Paulina Zawadzka, a młodsi stopniem policjanci powstrzymali uśmiech. I nie tylko oni. Morderstwo w małej wsi zgromadziło całkiem spore zbiegowisko. - Miał siekierę.

- Czy to wszystko, co pani pamięta?

- Zakrył twarz szalikiem. Widziałam tylko oczy.

- Pamięta pani kolor?

- Niebieskie. Tak, chyba były niebieskie.

- Chyba, czy na pewno?

- Na pewno - powtórzyła z naciskiem Paulina.

Aspirant stojący po lewej stronie inspektora skończył fotografować ślady krwi i odciski butów sprawcy w śniegu. Przyjrzał się uważniej kochance ofiary. Przekrwione spojówki błagały o kilka godzin snu. Styczniowy wiatr figlował z miękkimi, jasnymi włosami kobiety. Łagodny wzgórek piersi wznosił się i opadał.

Policjant poczuł szturchnięcie w bok. Po krótkiej wymianie zdań dwa granatowe uniformy oddaliły się w umiarkowanym tempie. Tymczasem inspektor i patolog oglądali zwłoki.

- Trzynaście ciosów siekierą. Raczej płytkie.

Inspektor pokiwał głową, notując. Coś mu się jednak nie zgadzało.

- Świadek zeznał, że widział mężczyznę.

- Jeśli już, to o wątłej budowie ciała. Nie zjadł śniadania. - zażartował patolog. Nikt się nie zaśmiał.

Ośnieżona polna ścieżka łączyła się z odśnieżoną drogą. Przy szosie stało dwóch policjantów. Tutaj leżały pozostawione ubrania i buty robocze powalane krwią.

- Weźmiemy to do analizy. Może znajdziemy jakieś odciski.

Nie znaleźli żadnych odcisków: ani na butach, ani na ubraniu, ani na siekierze, na której zdążyła już zaschnąć krew Adama Mazura, śpiącego snem wiecznym w chłodnym prosektorium.

 

Ksiądz Piotr obudził się z niejasnym przeczuciem, że jego siostrzenicy może coś zagrażać. Wyszedł z domu, nie zapominając o porannej modlitwie i nasypaniu ziarna na zmarznięty parapet. Obiecał sobie powiesić kawałek słoniny dla sikorek przy najbliższej okazji. Pierwsza napotkana osoba zrelacjonowała mu minioną noc. Słysząc wyraz "zabójstwo", drgnął niespokojnie.

- Kto zginął? - dopytał.

- Adam Mazur.

- Świeć Panie nad jego duszą. Kto go zabił?

- Tego nikt nie wie. Nawet ci policjanci, co przyjechali. Myślą, że to ta jego Paulina. Wie ksiądz, oni ten tego...

Piotr zgromił parafiankę wzrokiem.

- Dobrze, dobrze, ja swoje wiem. Ksiądz pewnie też wie - mrugnęła do niego filuternie i zniknęła mu z oczu.

 

Zaśnieżone widokówki pod wpływem jazdy zlewały się w białe smugi poprzetykane zmarzniętymi drzewami. Stukot kół pociągu wyciszył znerwicowaną młodą kobietę. Nie spała i nie jadła, choć jechała dość długo. Towarzysz podróży trafił do jej przedziału w ostatniej chwili, na pierwszej stacji. Przestraszyła się zjawy.

- Ale pani ma minę! Pani pozwoli, że się przedstawię. Łukasz Mazur.

Postawił swoją torbę na przeciwległej ławce, a sam przysiadł się do ładnej sąsiadki. Krótko ostrzyżona blondynka zlustrowała go uważnym spojrzeniem. Podała mu rękę do przywitania z usprawiedliwieniem:

- Przepraszam. Pomyliłam pana z kimś.

- Może z moim bratem? - zasugerował. - Jesteśmy bardzo podobni. Ale to raczej niemożliwe, on wyprowadził się na wieś.

- A pan?

- Ja? Ja się nie nadaję na wieś.

Wciąż ją zagadywał i wiele o sobie opowiadał. Młoda kobieta była szczęśliwa, gdy nie musiała nic mówić bez pytania. Rozmawiali na neutralne tematy; Łukasz okazał się taktownym, gadatliwym trzydziestolatkiem.

- Jadę nad morze, do mojej narzeczonej. Adam, mój brat, też mówił, że ma narzeczoną. Ale wie pani, co pani powiem? On się do małżeństwa nie nadaje. Co sobie znajdzie dziewczynę, to zaraz szuka następnej. Wie pani, na boku.

- A kiedy ślub?

- Ustaliliśmy datę na drugiego kwietnia. Dobrze, że nie pierwszego, bo wtedy by nam goście nie uwierzyli.

Uśmiechnęli się. Zadzwonił telefon Łukasza. Przeprosił i wyszedł.

- Halo? Adam?

- To nie Adam. - odezwał się kobiecy głos. - Paulina Zawadzka. Pan jest bratem Adama?

- Tak - potwierdził niepewnie Mazur. - O co chodzi? Kim pani jest?

- Ja byłam jego kochanką. - przyznała się bez pardonu. - Pański brat nie żyje.

- Jak to: nie żyje? Dzwonił do mnie w środę, zapraszał na ślub z tą jego... Nieważne. - machnął ręką. - Jak to: nie żyje? - powtórzył.

- Został zamordowany. Śledztwo jest w toku. Do widzenia.

Paulina zakończyła połączenie. Półprzytomny Łukasz wrócił do przedziału. Jego towarzyszka podróży zaniepokoiła się.

- Mój brat nie żyje.

- Nie żyje? - powtórzyła cicho.

Zdumiała go reakcja ledwo poznanej kobiety. Z otępieniem zaczęła wpatrywać się w krajobraz migający jej przed oczami. Oparła głowę na ręce. Dotarła do niej prawda, przed którą uciekała na drugi koniec kraju.

 

- Ale czemu umarzacie sprawę? Przecież nie znaleźliście zabójcy! - krzyczała Paulina do policjantów. Aspirant był zbity z tropu.

- Nie mieliśmy podejrzanych. - tłumaczył się pokrętnie.

- To co, mieliśmy całą wieś przesłuchiwać? - dodał na odchodnym starszy aspirant. - Niech pani się opanuje.

Paulina powlokła się do domu. Do cudzego domu cudzego narzeczonego. Adam obiecywał jej, że zerwie zaręczyny, że wyjadą stąd i zamieszkają razem... Teraz te zmyślone naprędce obietnice były nieistotne. Poczuła przypływ wściekłości. Nawet nie przesłuchali narzeczonej Adasia. Co on w niej widział?

 

Łukasz rozgadał się jeszcze bardziej. Wewnętrzna potrzeba nakazywała mu wywlec wspomnienia o zmarłym. Współpasażerka słuchała w milczeniu, ze zrozumieniem. Jakby ona też kogoś straciła...

Pociąg stanął na ostatniej stacji. Tupot stóp wysiadających pasażerów nieco otrzeźwił kobietę.

- Trzeba wysiadać, panie Łukaszu - wytrąciła go z zamyślenia, zabierając swój bagaż. Spojrzał na nią innymi oczami.

- Tyle czasu tu z panią siedziałem, a nawet nie zdążyłem spytać, jak się pani nazywa.

- Iza. Izabela Wróbel.

Oprzytomniał. Zerwał się z miejsca i puścił ją przodem.

- Odprowadzę panią.

Pozwoliła prowadzić się Łukaszowi, gdy błądził i znajdował drogę w portowym mieście nad lodowatym Bałtykiem. Przeszła przez ulicę. Nie widziała go już. Zgarbiona, ze spuszczoną głową i myślami dziesiątki kilometrów stąd, wlokła za sobą bagaż doświadczeń, których nie było dużo, ale wydawały się ważyć ponad jej siły.

Przed tym człowiekiem roztaczała się niepewna przyszłość zapisana w gwiazdach, jaśniejących na boskim firmamencie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania