Wspólny Wróg i Mętna Woda część 7

Loszbe pociągnął porządny łyk z gąsiorka i zachwiał się lekko na swoim taborku.

- A tą znasz? Stary, nawiedzony cekhauz na bagnach i grupa najemników zmuszonych tam nocować przez psią pogodę. No i nocują, ale do świtu giną jeden po drugim zaduszani przez widma. Ale ostaje się jeden, jedyny halabardnik...

- Znam to - przerwał Kolgem przecierając sobie oczy ze znużenia - Ten jeden przeżył ale jak rankiem idzie na bagna to odkrywa z tuzin zwłok. Swoich własnych.

- Dobra, dobra. Tą historię znasz. Ale tej pewnie nie... - Loszbe poprawił demonstracyjnie kapalin i pogładził swoją skórzaną kamizelę - Zatopiona wieża przy bezludnej wyspie i dwóch braci, poszukiwaczy skarbów. Chcą wyłowić jakieś magiczne precjoza ale...

- Ale miast klejnotów znajdują bursztyn z idealnie zakonserwowaną głową elfa. To też znam. Później starszy brat dostaje obłędu, zabija młodszego, ze zwłok robi ołtarzyk bursztynowi a sam na koniec rzuca się w fale.

Loszbe charknął coś niezrozumiale i znów przechylił gąsior. Kolgem zaś westchnął i dorzucił do koksownika dwie szczapy. Było już po północy a wiatr wzmógł się nieznacznie, nawet jakby poważnie wizgało nie wolno im było zamykać okiennic wieży wartowniczej.

- Aleś ty oczytany, kurde bele. Dobra, ostatnia szansa! Tego to niemożliwe żeby znać! Ot co. Mamy stary nawiedzony gaj wisielców pod wsią. I pewnego dnia syn kowala goni za kotem w gęstwinę i znika! Kowal całą wieś na nogi stawia i ruszają na pomoc, ale już jest za późno...

- Bo mały już wrócił w dom - znów przezwał koledze Kolgem - Ino to nie on, a wybebeszone ścierwo opętane przez Nekromancję. A jak zapada noc to poroniec lata od chałupy do chałupy i morduje wieśniaków.

- Kurwa! - Loszbe trzasnął łapą o blat stolika - Jak ty wszystkie straszne historie znasz? Telepata jesteś? Mag pierniczony.

- Ta. Od razu ten upir co go porucznik Jafiela złapała. Ta berbelucha z gruszek ostro ci wali na łeb chłopie, tydzień temu też tu siedzieliśmy na warcie i też mi opowiadałeś o tym gaju wisielców - Kolgem zdjął swój kapalin ukazując siwe włosy i przetarł czoło rękawem - I tako samo jak tydzień temu nic się tu nie dzieje. Zdycham z nudów.

- Nie kracz stary. Niedobrze ci? Mogli nas wysłać na patrol. Chciałbyś łazić nocą po mieście? Ja nie, wolę siedzieć na wieży i gapić się w las. I pić rzecz jasna.

- Takiś tłusty jak głupi, wieprzu. Nic dla ciebie ważniejsze od chlania.

Obydwaj się zaśmiali, Loszbe znów napił się demonstracyjnie bimbru z gruszek.

- Mi to nie chodzi żeby, broń tego Duchy, jakiś jaszczur śmierdzący gowpierz czy inne gothowy pod mur podlazły. Ale wiesz, łoś chociażby jaki się pokazał. Borsuk, sarenka, nie wiem psia mać, driada. Chłopaki od Jafieli nieumarłego złowili... A my co? My siedzimy kolejny tydzień na wieży i nic. Zupełnie nic.

- To w puszczy są driady? - zdziwił się Loszbe zerkając w czarny pas drzew majaczący gdzieś w dali - Pierwsze słyszę.

- Berbelucha nie bimber przyjacielu. Łeb ci wyżre od środka - Kolgem pokiwał z dezaprobatą głową - A bo to czemu nie ma być? Jest puszcza, jest. To i driady muszą być. Dalej na stokach i w górach to i oready i lejmoniady.

- No ta... A! Tak, tak. Czaje.

- No widzisz. Logika chłopie. Logika.

Zapadła cisza, przerywana okazyjnymi ziewnięciami to jednego szyldwacha wartownika, to drugiego. Znad puszczy przywiał swąd ściółki, gąsiorek został opróżniony do cna. Zaś tematy do rozmowy najwyraźniej się wyczerpały, a jeszcze nawet porządnie nie rozkręcone.

Wtem, coś chrobotnęło. Jakby kto grabiami uderzył o piaskowiec. Zaraz potem jakiś zniekształcony, przytłumiony świst jaki mógłby wydać zapchany sadzą miech. I znów, chrobot, tylko teraz jakby tygrys bawiący się w podwórkowego pchlarza...

Nagle Kolgem zerwał się na równe nogi, dopadł parapetu, wychylił się ze stękiem i chwytając okiennice zatrzasnął je z hukiem. Dyszał jak opętany a oczy miał otwarte tak szeroko jak tylko człowiek potrafi.

- Stary kurwa, nie wolno zamykać! Coś się tak nagle zerwał... My na warcie...

- Przymknij się opoju! Teraz to ci się udało, psia jucha, mnie nastraszyć. Nie słyszałeś, do chuja? Coś chciało tu wleźć. Licho jakie - siwy widocznie się trząsł, bynajmniej nie z zimna.

- Pokój, pokój daj - Loszbe najwyraźniej troszkę otrzeźwiał widząc rozdrażnionego kolegę - Zwykłe bajanie to, głupoty pletłem jak co dzień. No nie gadaj, żem cię wystrachał. Kolgem... To pewnie jaki ptak a nie duchy...

- Osz kurwa zamknij się! Plotłem idioto! - wrzasnął w odpowiedzi i ciężko opadł na taboret - Pierniczę to, nie będę w puszczę oczu wbijać. Strachu ja już w życiu się nażarłem do syta, na starość mi to niepotrzebne. Spadamy stąd.

- No ale my na warcie...

- Dupa zbita nie warta! Nic się tu nie dzieje! Od pół roku tu nas gonią bo właśnie nic się nie dzieje! Nic się nie działo, a teraz trza na alarm bić... - zerwał się z siedziska i podszedł do dzwonu poważnie roztrzęsiony.

- Teraz to ty dej już spokój. Jakie licho? To że jaka sowa się o wieże obiła to nic...

Loszbe wstał, pogładził się po kałdunie i zbliżył się do okiennic.

- Ani mi się waż! Tknij zasuwę a ci tak trzepnę w ten tłusty łeb, że pożałujesz!

- Nie panikuj do cholery. Lokicznie do tematu podejdźmy.

- Logicznie. Logicznie ty nieuku jeden. A podchody to sam se rób.

- Uchylę ino, przecie się podusimy od dymu, a tak to przewiew będzie. Licho słyszał, ta...

Siwy szyldwach odsunął się od dzwonu by dopaść swojego kolegę, jednak nie był na tyle szybki. Okiennice na powrót rozwarły się, a dym spalanych brzózek uleciał w mrok nocy. Przez chwilę słychać było jeno oddechy dwóch ludzi i trzask ognia. Żadnych nocnych stworzeń. Absolutna cisza biła od rozwartego okna.

Loszbe wychylił się trochę i zerknął w dół. Milczał.

- L... Loszbe kurwa... Co...

- To nie żadne licho, dwa oka ma... - wykrztusił wreszcie szyldwach.

Chciał zmusić swoje grube cielsko do odskoku od parytetu, jednak okazał się za wolny. Spod parapetu wystrzeliła jakby nabazgrolona i zamazana dłoń na długim ramieniu. Niewyraźnie wyglądająca kończyna głośno wbiła się swymi kanciastymi szponami w podbrzusze szyldwacha.

Ten jęknął głucho, złapał od razu za tasak i chciał ciąć ciemną kończynę o niewyraźnych konturach. Ale duch już go opuszczał. Szpony zacisnęły się potężnie i wyrwały kawał tłuszczu wraz ze skórzaną kamizelą.

Struga krwi pociurkała na dechy a Loszbe wybełkotał jakieś piskliwe zdanie, po czym padł na plecy z hukiem i paskudnym, żółto krwawym dziurskiem w torsie zalewającym się parującą czerwonką.

Kolgem w jednej chwili został sparaliżowany, jego starcze serce biło jak szalone tłukąc w żebra jak młot w gorejącą sztabę żelaza. Gapił się ino jak widmowe łapsko wypuszcza kawał do niedawana żywego ciała i łapiąc chwyt na parapecie, wciąga za sobą resztę postaci mordercy.

Podobnie jak szponiasta łapa, całość przypuszczalnego licha była ciemna, mętna niczym ściekowa woda nakryta zużytymi szmatami do ścierania kurzu. Kontur jakoby nabazgrolony niepewną ręką, rozmyty jakby w ciągłym ruchu, drganiu niesłychanie szybkim. Ogół jednak mógł na siłę przywodzić skojarzenia z postacią ludzką. Wszak widmowy morderca miał dwie chyboczące ręce i parę rozmytych nóg. Oraz jajowatą głowę, z której w górę ciągnęły się wijące, podobne mackom pasemka być może włosów.

No i były jeszcze oczy, jak słusznie zauważył Loszbe w swych ostatnich artykułowanych słowach, dwa. Dwa żarzące się zadymioną pomarańczą zgubne ogniki, złe topazy z zatęchłego laboratorium alchemicznego gdzieś na dnie starego zamczyska mrocznych elfów...

Postać wydała z siebie ten dziwny furkot jak miech, do którego nasypać owsa i uparcie nim pracować. Po czym, odezwała się głosem podobnym chyba jedynie papugom, takim z przeżartymi zgnilizną strunami głosowymi.

- A więc jakimś cudem się wam udało złapać tego nieszczęśnika? Gdzie on.

Kolgem choćby chciał, nie mógł odpowiedzieć na pytanie, za bardzo petryfikowały go przeklęte oczy

bytu.

- Ludzkie ścierwo - jakby gwizdnęło straszydło - Gorsze od was są chyba tylko te w dupę jebane gnomy. Chociaż nie, wszystkie obecnie żyjące rasy rozumne to jakiś ponury żart. Paskudne pomyłki i odrzuty lepszych i czystszych potomków... A po chuj ja się produkuję? Jak nie chcesz gadać to po prostu cię zabije. Chociaż nie, zwierząt się nie zabija, podobnie pierdolonych intruzów. Takich to się eksterminuje. Ubija by zrobić miejsce lepszemu chowowi. Prawowitym właścicielom.

Ze łzami lejącymi się po licu i sercem kruszącym żebra, Kolgem wykrztusił:

- Jutro... Będzie sąd wojenny jutro. Upira tego to sądzić będą.

Widmowy byt przechylił lekko głowę. Być może zdziwiony albo i rozbawiony.

- To ciekawe. Co też ten nieszczęsny gówniarz sobie wymyślił... Tyle mi wystarczy. Dobra już, możesz sobie zdechnąć. No, już!

Jakby z makabryczną parodią ulgi malującą się jego twarzy, stary szyldwach opadł bez życia obok dzwonu alarmowego. Z sercem wciśniętym między żebra.

Widmo już miało ruszyć dalej, gdy dostrzegło pękaty gąsiorek stojący na stoliku. Pochwyciło naczynie zamaszystym ruchem i wyrywając korek zamazanym kciukiem, przechyliło zawartość gdzieś gdzie teoretycznie powinny być usta.

Kiedy skończyło, gąsiorek poleciał z trzaskiem na dechy. Podobnie jak chwilę wcześniej jego zawartość.

- Nawet trunku nie potrafią zrobić. I im podobne kreatury żądzą teraz światem? Żądzą zgliszczami naszego Królestwa? Ponury żart. Ponury kurwa, niesmaczny żart.

 

Rynek Główny imienia Trytwata, pierwszego tego imienia a drugiego z trzeciego rodu suzerenów Frastaru, pękał w szwach. A raczej w swych kamiennych murkach i drewnianych budach. Wszyscy mieszkańcy chcieli tam być w to południe. W końcu egzekucja to nie lada rozrywka, a egzekucja dwóch ludzi, jaszczurata i upiora to już w ogóle. Znać było cały wachlarz ras, lamie, elfy wysokie a nawet mroczne oraz ludzie. Gdzie nie gdzie znać było nawet gonadów czy jednego lub dwóch satyrów.

Skąd inąd, raczej nielubianych wśród frastarowców bo i składających się na największą część mieszkańców wrogiej siły, teokracji Kattamongo. Ale w obliczu widowiska ścinanych bandytów czy innych złoczyńców, nie zwracano uwagi na patriotyczny obowiązek oskarżenia satyra o przynależność do bluźnierczej sekty składającej płody hydrom.

Przydzieleni do stania przy lichych barierkach, szyldwachowie co rusz musieli zmęczonymi głosami apelować o spokój, i że w ogóle trochę cierpliwości, przecież łby w końcu polecą. Żywa masa mieszkańców Obrębka Byczego jednak średnio chciała słuchać, pchali się tak blisko jak tylko mogli.

A to ze względu na stare zabobony przetrwałe wśród poddanych suzerena od czasów gdy zamiast frakcji, na Archipelagu były kolonie państw z Kontynentu. Powszechne przekonanie było takie, iż krew ze ściętego na stryczku jaszczurata miała pono leczyć schorzenia stawów. Jeśli zmieszać ją z sadłem gęsim i śliną jakiegoś doświadczonego znachora.

Tak więc od kultywowania zabobonów dzielił miejscowych tylko cienki szereg szyldwachów. Otaczali oni ściśle i szubienicę z krzywych dech i murowaną scenę, przystrojoną na chybcika barwami narodowymi Frastaru, złotem, czerwienią i bladoszarym błękitem morskim. Dokładnie w tej kolejności, tak jak przed laty zarządził jeden z pierwszych suzerenów.

Pod scenę też się tłum pchał, głównie po to by pogapić się na wojskowych oficerów i na słynnego Szkewraża Brzytwonoża, zasiadających przy szerokim stole, rozpartych na krzesłach pod ceglaną ścianką, przygotowujących się do rozpoczęcia procesu. W tym przypadku szyldwachy wymieszane z żołdakami bez litości odpędzali natrętów drzewcami włóczni.

Za to na skazańców można było gapić się do woli, nie pchając się na barierki oczywiście. Co rusz ktoś z gawiedzi gwizdał czy miotał inwektywy na czterech nieszczęśników.

- A te twoje wizje też ci pokazały jak głowy nam się po bruku toczą? - zagadnął Wodotak Atleinejra.

Stali w szeregu, Wodotak, Kedej, Horszam i Atleinejr, odarci do samych koszul i portek, przed nimi pieniek, naznaczony starymi szramami i jeszcze starszą juchą. Obok Wodotaka stali oczywiście wielki kat i niski pomocnik, który właśnie skończył krępować nogi Upiorowi. Reszta miała związane ręce ale przecież ciało elfa pozbawione zostało wczorajszego wieczoru ręki.

- Panie Wodotak, z całym szacunkiem, ale wyjątkowo trzyma się pana wisielczy humor. Już któryś raz utyskujesz - odparł spokojnie zapytany, stał nieruchomo jak zwłoki nabite na pal, nawet szczęką nie ruszał za bardzo.

- Ciekawe czemu? - udał zamyślenie, po czym wybuchnął - A! Już wiem, bo do pizdy Charybdy, zaraz nas zetną! A tobie wszystko jedno boś pierdolony duszek z zaświatów. Przeklęty nieumarły zdechlak! Żeś sobie zrobił z nas swoich sługusów i jak skończyliśmy!? Ja, na przykład, całą noc siedziałem w jakiejś zasranej piwnicy! O!

Wysunął głowę przed szereg by Atleinejr mógł zobaczyć ślady pobicia, ale on nie zwrócił na to żadnej uwagi.

- Pierdolec z ciebie. Przeklętnik upiór. A pomyśleć, że się ciebie bałem. Jak widać, jesteś na tyle głupi by pozwolić nam zdechnąć. I co ci to da? Jebańcu? No? Pytam się!

Postać kata, cała w smołowanej byczej skórze, położyła swoją wielką, kowalską łapę leciutko na bark marynarza.

- Się chłopaki nie martwcie, ja to wyćwiczony. Już jakem sześć wiosen miał, to kury siekierką trzaskałem. Będzie szybko a czysto - oznajmił mistrz małodobry, ciepłym tonem dziadka mówiącego do ulubionego wnuczka.

Wodotak na nowo się wściekł. Wbił nienawistne spojrzenie w twarz kata, w ramach walczenia z kulturowymi naleciałościami z Kontynentu, nie miał on maski, rozwarło się nawet podbite oko. Na to, egzekutor cofnął się zrażony na skraj podestu.

- Słyszeliście!? Szybko będzie! Ja pierdole, normalnie tak jak w moich wizjach! - znów wychylił się przed szereg i zwrócił się do jaszczurata - Cieszysz się kapitanie? No? Zadowolony żeś jest? Gadzia spierdolino?

Horszam zetknął swój wzrok z wzrokiem człeka, oczy miał jakby oddalone, zżerane przez gorączkę, broniące się ostatkiem sił za błoną migawkową. Kłapnął paszczą od niechcenia, oblizał, wyschniętym ozorem też poskrobał się po czarnej łusce pod szparkami nosa. Kłapnął znów, wydobywając z siebie chrypliwe słowa:

- Zabrali mi kapelusz i rapier. Kapitan bez statku, broni, kapelusza... W co ja się wpakowałem? Acha, i bez załogi. Wyrzucam was, ciebie Wodotak ty pieniaczu jebany i ciebie Kedej. Stary nerwusie. Zdychajcie sobie jako wolni ludzie pod nikim nie służący.

- Kapitanie... - wyrwało się Kedejowi ale został zakrzyczany przez pana pieniacza.

- I tyle masz do powiedzenia!? Twoja to wina! Wszystko kurwa mać, twoja wina! Było wywalić tego skurwiela za burtę jak była okazja. Ale nie! Jak sroka na błyskotki żeś poleciał. Obyś po śmierci z tym widmem się błąkał Horszam. Obyś...

Wodotak nie dokończył swej klątwy, rozległo się bowiem walenie w dzwon i krzyki strażników o zachowanie ciszy. Proces się właśnie rozpoczął. Oczy wszystkich skierowane zostały na scenę i oficerów, no, prawie wszystkich, skazańcom nie wolno było odwracać twarzy od publiczności.

- Dzisiejszego dnia... Szesnastego łżykwiatu... Roku dziewięćset siedemdziesiątego ósmego... - to wstał sam Szkewraż Brzytwonóż, widocznie jeszcze troszkę na kacu, deklamował z pliku pergaminów ściskanego w dłoniach - Odbędzie się sąd wojskowy i egzekucja publiczna sprawców zaginięcia szóstej drużyny, drugiego batalionu Korpusu Łowców Niewolników wchodzącego w skład armii...

Tu przerwał i skłonił się lekko ku siedzącemu obok wąsatemu człowiekowi. Wyszeptał podirytowany:

- Który to pisał? Gadajcie majorze, który mi tu tą biurokrację odstawił? Nie będę z siebie debila robił przez czernią.

Zapytany major zaczerwienił się porządnie i przełknął ślinę niezauważalnie. Wbił wzrok w zastawiony pustymi papierami, tak dla ozdoby, stół. Byle dalej od niezadowolonej twarzy mrocznego elfa.

- Ja... Panie pułkowniku. Według przepisów...

- W dupe se przepisy wsadź. Jesteśmy na zabitej dechami, śmierdzącej krowim gównem prowincji. A ty mi tu... - przekartkował pergaminy - Półtorej strony samej przedmowy, wszystkie tytuły suzerena zapisałeś. Nawet kurwa o "Zarządcy Plemion Dzikich Dbondekrra" pamiętałeś. Skąd żeś się urwał majorze? Z akademii jakiej?

Wąsaty major zapewne chciał się usprawiedliwić ale nie było mu to dane.

- Morda żołnierzu - syknął Szkewraż - Tym razem daruję te debilizmy, bo i pewnie żeś synek kiego szlachetki z dworu miłościwie panującego nam suzerena. Ale jak znowu mi będziesz takie bzdety pisał, to dwa baty za każdy tytuł miłościwie wypłacającego nam żołd suzerena. I nawet mi nie jęcz kurwa.

Oderwał fioletowe oczy od spiętego karku majora i zauważył, że cały rynek gapi się w oczekiwaniu. Upuścił pergaminy, rozleciały się i na i pod stół, odchrząknął i donośnie podjął przerwaną przemowę. Zrugany człek wciąż był cały czerwony.

- Za zbrodnie przeciw Frakcji, zetniemy tych gnojów!

Gawiedź aż zaklaskała, niby pułkownik w armii a taki swojski ten cały elfik mroczny. Kat również klasnął i dobył z pochwy swoje insygnium. Tym razem gawiedź zawrzeszczała radośnie.

Szerokie katowskie ostrze ze ściętym sztychem i miniaturowym herbem Frakcji Stali i Rudy zdobiącym jelec, strzeliło odbitym promieniem słonecznym w oczy Kedeja. Marynarz jęknął i aż ugięły się pod nim nogi. Subtortor doskoczył doń i złapał w pasie podtrzymując.

- Tego pierwszego mistrzu Komdcie, bo zara sam nam skapieje - mruknął pomocnik.

Szyldwachy znów musiały wytrzymać napór chętnych na jaszczurzą krew, a Szkewraż kontynuował.

- Od prawej zaczynać racz, mistrzu egzekutorze! Ludzie ci i ten gad pójdą od razu pod ostrze - przerwa na kilka porykiwań tłumu - Tego bezrękiego wpierw czeka proces, to ma być w końcu sąd! - zakończył, trochę jakby rozbawiony.

Powalony na kolana Wodotak z furią w głosie wycharczał:

- No kurwa jebana morświn twoja stara, Horszam!

Jaszczur jednak dalej wyglądał jakby mu do bebechów wlać kwas, chwiał się nawet na nogach a ogon zwisał mu jakby wyrwać kręgi. Biedny subtortor musiał podtrzymywać teraz i jego, tak na wszelki wypadek.

- Ostatnie słowa? - spytał kat Komd ze współczuciem w głosie.

- Obym na Rajskiej Wyspie miał harem syren. I własny statek!

Kilku szyldwachów się zaśmiało, lokalny znachor mocno rozpychał się łokciami, już zaraz poleci pierwsza głowa. A pierwsza z kilku miała wiele ciekawych szamańskich zastosowań.

Wtem wrzask, krzyk jakby kogo ze skóry obdzierali... I jak wzburzona armatnią kulą, tafla jeziora, czerń zgromadzona na Rynku Głównym imienia Trytwata, zaczęła falować. Jakby pod wpływem spowalniającego ruchy uroku, z początku powoli, kilka sekund jednak wystarczyło by masa nabrała i pędu i skowytu. Jednym słowem, ucieczka. Paniczna ucieczka.

Kapitan Rokamszt pojawiwszy się nagle na scenie zaczął wykrzykiwać do podkomendnych by ruszyli się li sprawdzili co się tam wyprawia, lecz nikt nie musiał nijak się ruszać. Mogli bowiem dobrze zobaczyć sprawcę całego zamieszania.

Wzburzając fale tłumu, od zachodniej bramy rynku parł w stronę szubienicy jakiś rozmyty, rozwiewany niczym dym, lecz wyraźny kształt wysokiego kogoś. Co raz w prawej, wyginającej się niczym wierzbowa gałąź, ręce intruza błyskał długi li krzywy kindżał. Srebrzyste ostrze tnąc miękko karki i plecy umykających, powalał ich w grupkach po kilku.

Dostrzec można było całkiem nieźle, jak wyglądały szerokie rany cieniutkiego ostrza. A to jednemu elfowi przez rozcięte łopatki wystrzeliły płuca. A to innemu lamii wywaliła się spomiędzy rozwalonych kręgów, pulsująca tchawica...

I czarny byt o rozmazanych konturach kroczył tak stawiając długie kroki i machając kindżałem jak żniwiarz kosą, z rozmachem, z wprawą ale i znużeniem celując w jak największą ilość kłosów. Wrzeszczących i oblewających się krwią przypadkowych mieszkańców Obrębka.

- Jakbyś wciąż był ciekaw, panie Wodotaku - ozwał się uśmiechnięty szeroko Atleinejr - To właśnie w tej chwili wizje umieściły nasz ratunek. Mój i Horszama, mego doradcy.

- Ja pierdolę. W co ja się wpakowałem - wybełkotał jaszczur i upadł ciężko na kolana.

Subtortor, zupełnie przerażony, zbiegł. A za nim kat. Rzucili się w kocioł pierzchających cywilów.

- Na tego skurwiela! Zatłuc! - darł się Szkewraż, jakby podirytowany, że ktoś przerywa egzekucję.

- Ani mi się ważcie spierdalać! Bronić ludu! - darł się Rokamszt, zwyczajnie wkurzony.

Grupka zbrojnych w halabardy i włócznie szyldwachów w liczbie pięciu przeskoczyła przez barierki i pognała w rynek. Ruszyli wprost na mordercę o chybotliwej postaci poprzez błyskawicznie przerzedzający się tłum. Poprzez kilku startowanych pechowców, nawet znalazł się tam jakiś mały chłopiec. Okazało się, że oglądanie kata przy robocie to nie do końca dobra rozrywka.

Pierwsi dopadli widmo lamie halabardnicy, dwóch półwęży nabierając pędu wystrzeliło jednocześnie ze swych ogonów by na wylot przeszpilić i rozkrwawić cel. A ten, zwyczajnie, wolnym krokiem szedł dalej.

Rozłożyste ostrza halabard przeniknęły przez ciało jakby powite z dymu. W rezultacie lamie padli na ziemię trzepiąc wielkimi ogonami jak sumy giganty duszone powietrzem. Widmo pochyliło się lekko i chlasnęło ich po owych ogonach. Zasyczeli płaczliwie, aż kapaliny pospadały im na bruk.

Jedno długie cięcie znaczące też ziemię. Z otwartych ran prysnęła łuska, jucha i popękane kręgi, bujające się niczym trzcina na wichrze.

Kolejny atakujący nie zdążył wyhamować i musiał już nadaremno nie ugodzić widma włócznią. Ta trafiła jakby w powietrze, natomiast głowa jej właściciela poleciała wysoko, prawie od samą szubienicę. Reszta pierwszego szturmu rozbiegła się porzucając broń i nic sobie nie robiąc z gróźb kapitana Rokamszta.

- Pierdolę taką pomoc... - wycharczał Wodotak gramoląc się nerwowo na nogi - Kedej, radzę ci spierniczać, a wam - splunął pod nogi niewyraźnie wyglądającego jaszczura - Chuj z wami. Ahoj.

I zeskoczył ze stryku, a w ślad za nim chwiejący się Kedej. Straż nie próbowała nawet zatrzymywać zbiegów ze związanymi rękami. Głównie dla tego, że co drugi z szyldwachów a i nawet kilku żołdaków, również rzucili się między domy. Byle dalej od tego cholerstwa co wkroczyło na rynek.

Rynek rzecz jasna, opustoszał niczym przekłuty kindżałem bukłak.

- Formacja kurwa! Pierścień wokół mnie! Za każdego dezertera, dwóch pójdzie do pręgieża! I to ja będę tłukł! Ruszać się kurwie syny! - dudnił nieprzyjemnie głośnie Szkewraż.

Okazało się, że ma on większy posłuch niż Rokamszt, który został właśnie z raptem czterema wiernymi szeregowymi. Kopniakami wysłał ich w grupę podkomendnych mrocznego elfa. Teraz pod sceną roiło się od ciasno zbitych zbrojnych.

O kilka metrów od szubienicy, na której wytrwale stały zwłoki elfiego kusznika z Korpusu Łowców Niewolników i pojękujący jaszczurzy marynarz, zatrzymał się intruz. Oficerowie za stołem powstali i dobyli broni nerwowo zerkając na swego przywódcę. A pułkownik z hukiem posadził prawą nogę na blacie w pozie godnej zabójcy smoków i biorąc się pod boki zakrzyknął:

- Kim ty kurwa jesteś!? Też chcesz na szafot? Bo właśnie to ciebie czeka pokrako, za masakrę jaką dziś urządziłeś! Pytam się, kim ty kurwa jesteś, pierdolony sukinsynu!

Przy końcu zdania wyszarpał z pochwy oficerską szabelkę o złotym grawerze na piórze. Posługa Suzerenowi Moim Życiem. I machał nią groźnie.

Pomarańczowe ogniki zatopione w ciemnej masie głowy widma, jakby rozjarzyły się jadowicie.

- Kim jestem? - zaświszczał, niczym zasypany piachem miech - Nawet jak bym odpowiedział, to wasze tępe, gładziutkie móżdżki by tego nie zrozumiały. Starczy powiedzieć, że wy tutaj jesteście szkodnikami. Ja, wyższą formą.

Nie czekając na jakikolwiek kontratak, widmo podrzuciło kindżał w drgającej, dymnej dłoni i złapało broń za ostrze. Machnął tedy nim szeroko, lecz jakby od niechcenia.

W moment rozległ się huk, taki bolesny dla uszu, poruszający organy i podrywający falą powietrza małe kamyczki. Nie tylko kamyczki był poderwał, ale i rozsypał zbitych wokół sceny żołdaków jak drewniane figurki. Z podestu zwiało Horszama li Atleinejra. Pierwszy poleciał w masę zbrojnych a drugi wyrżnął tyłem w stół na scenie.

Pod naporem nagłego wichru wszelkie papierzyska uleciały w zamieci a stół owy przy kleszczył z trzaskiem oficerów, boleśnie miażdżąc kilka nóg czy żeber. Szkewraż przez pozę, którą przyjął mógł się pożegnać z kością udową. Chrupnęła ona głośno niczym pancerz homara na biesiadnym, no właśnie, stole.

A przed charczącym, wiosłującym wolną nogą mrocznym elfem, na blacie leżały sobie rozkrwawione zwłoki elfa wysokiego z odciętą ręką. Widocznie podmuch był celowany właśnie w naczynie Upiora, teraz doprawdy, zupełnie bez życia.

Ci którzy potrafili otrząsnąć się od razu z bolesnego pogłosu i gniotącego wichru, zobaczyli, że na szafocie stał drugi stwór bez równych konturów. Druga chybotliwa niczym przyłożony pod nos płomień świecy, niby ludzka, niby elfia, niby zwykła acz o dziwnych proporcjach, postać czarna jak obsydian.

- Wizje mego Ojca zapewniły me wybawienie... Lecz nie przypuszczałem, iż przybędziesz tu akurat ty, mój drogi krewniaku, kuzynie mój. Owiragylau! Witaj! - radośnie oznajmił Upiór wyrwany z ciała - Widzę, iż zorientowałeś się co do pieczęci jaka ciążyła nad mą powłoką... Aczkolwiek przesadziłeś nieznacznie z poziomem brutalności, jeśli mam być szczery. Tak więc pozwól ino, że...

Pomarańczookie widmo Owiragylaua zgięło się wpół i zasapało w groteskowo zniekształconym śmiechu. Wywołał tym skonsternowany gest przechylenia widmowej głowy u Upiora oraz przyćmienie jego błyskających jadeitów w miejsce oczu.

- Ja nie mogę! Czy tyś postradał zmysły przez tyle lat śmierci? - wyprostował się na nowo i poprawnie złapał swój kindżał - Naprawdę się łudzisz, że on miał jakąkolwiek moc by powstrzymać... By odwrócić to co się stało? Jesteś głupcem! Przeklętym, pierdolniętym jak tatuś głupcem! A po co ja tu? A pozwiedzać przyszedłem. Nic tyko zgliszcza wokół i jakieś śmierdzące termitiery pokracznych prymitywów! Acha, i jeszcze mam cię powstrzymać, tak długo jak będzie trzeba! Póki twój braciszek nie zbierze swoich hieroglifów, jebany gówniarzu! No właśnie, masz od niego pozdrowienia, po koronacji zapewne będzie chciał osobiście zaśmiać ci się w twarz.

Cała dymna sylwetka Upiora zwanego Atleinejrem jakby zamroziła się i zapadła w sobie. Znieruchomiał ten czarny kształt, niczym statua z obsydianu.

"Co? Ale... Cóż to on wygaduje? Przecież zasady są jasne... Sami mamy działać, bez pomocy z zaświatów. Przecież Ojciec wyrażał się jasno..." buzowało w widmowej głowie księcia.

Nie dokończył swej myśli, gdyż Owiragylau wyprysnął w skoku na szafot wprost do niego. Z rozmachem wbił szponiastą łapę tam gdzie Upiór, gdyby upiorem nie był, miałby krtań. W jednym płynnym ruchu porwał go w górę.

Jedna rozmyta figura rzuca drugą za siebie. Ta druga szybuje niczym bełt i uderza w powierzchnię rynku o czterdzieści metrów dalej. Niczym kometa z ciemnej pary wżynająca się w taflę oceaniczną, widmo ryje długi rów w bruku a dookoła lecą fontanny pogruchotanego kamienia. Powstający na nogi zbrojni gapią się oniemiali.

Owiragylau obrócił się na pięcie wytrzaskując z podestu drzazgi i znów uleciał w powietrze jakby posiadał skrzydła ważki. W dwóch wielkich susach wylądował okrakiem nad wstrzelonym w bruk Atleinejrem. Jadowita pomarańcz w oczach nieumarłego zafalowała kiedy kindżał wtopił się w przedramię. Szpony znów wystrzeliły wczepiając się w widmowe ciało księcia.

- Pamiętasz może co ci powtarzałem podczas lekcji lotu na smokach? - gwizdnął swym zniekształconym głosem zza grobu.

Uniósł rozmyte widmo Atleinejra i wykonując piruet rzucił nim. Tym razem Upiór świsnął przez powietrze wprost w stragany. W górę poleciały skrzynie, paliki, kapusty, melony, marchewki, beczki i ich resztki.

Nim Owiragylau wylazł z rowu i skierował się do swego kuzyna, ten zdołał się tym razem podnieść. Dziwna to rzecz, niby nieumarłe widziadło, a chwiał się jakby skrzywdzono u niego żywe ciało. Postąpił krok w przód opanowując swą postawę.

Jadeity zatopione w głowie zadrgały kiedy odruchowo sięgnął do szyi, po talizmany których przecież tam nie było. Zostały na do niedawna okupowanych zwłokach. Zacisnął dłoń tam gdzie w żywego powinien być obojczyk i spojrzał na kuzyna.

Ten przystanął o kilka metrów od niego. Atleinejr mógłby przysiąc, że uśmiecha się to widmo mroczne.

- Podczas naszych lekcji lubiłeś powtarzać, że okiełznanie smoka jest niemożliwe. Można próbować dekadami i wiekami a nie uda się... - wyszeptał Upiór.

- Nie ważne jak bardzo się starasz. Smok bowiem przeżyje i ciebie i wszystkich innych jeźdźców. Byliśmy dla tych wspaniałych stworzeń niczym... Pluskwy czyszczące ich nieczystości, znoszące jedzenie i kłaniające się w pas. Ale te bestie nas nie potrzebowały. Niektórzy nie potrafili zrozumieć, nawet będąc otoczonym tyloma wiecznymi bytami. Nawet mając za nieboskłon pejzaż kosmosu... Nie potrafili zrozumieć, że co śmiertelne, jest ułomne i na wieczność takie pozostanie - wygwizdał upiór.

Atleinejr poczuł nagle gniew. Biorący swój kolczasty początek gdzieś głęboko w podświadomości, wypęczniał on szybko li nagle. Wzbił się aż do kopuły czaszki. A że widma kośćca nie posiadają, wybuchł był tym gniewem, wprost w kuzyna.

Przypuścił lot, zginając jednocześnie prawicę do ciosu. Owiragylau nawet nie próbował wykonać uniku, przyjął cały impet między swe pomarańczowe topazy. Siła uderzenia odrzuciła go krzywym torem poprzez stragany w ścianę jednego z budynków. Posypała się chmura tynku i pospadały skruszone cegiełki.

Gramoląc się lekko na równe nogi, kuzyn świszcząco zachichotał:

- Ja rozumiem, myśmy martwe cienie są. Ale na bogów, wierzaj mi drogi książę, za życia nawet gorzej biłeś!

- Odpuść Owiragylau! Nie przeszkadzaj w wykonywaniu woli mego Ojca! Twojego władcy!

- Ha! Daj sobie spokój! Hamując twoją podróż działam na korzyść nam wszystkim. Zrozumiesz to młokosie. Ja już o to zadbam!

Z tymi słowy wypluwanymi przez mętlik dymnych pasm, wyskoczył w przód podrywając wokół siebie kurzawę z rozdrobnionego tynku. Wleciał wprost w tors Upiora przewracając go z hukiem w bruk. Odbił się od leżącego i wyprysnął w górę by przymierzyć się do kolejnego ciosu.

Atleinejr jednak zdołał się poderwać i umknąć w chwili kiedy kuzyn jego opadł ciężko niczym pocisk z balisty w fontannie wyrzucanej w górę ziemi. Odleciał o dwadzieścia metrów i zniknął maskując swój rozwiany kształt. Adwersarz zorientowawszy się błyskawicznie co się stało, również stał się niewidzialny, jakby ktoś zmywał wodną strugą pył ze starych mebli.

W miejscu gdzie chwilę temu stał Owiragylau coś eksplodowało głucho, znów rozkruszając biedny bruk. Zaraz potem gdzieś bliżej środka placu pojawiła się spora szrama, a później w rozsypkę poszło kilka straganów aż na drugim końcu niszczonego rynku. Nie trzeba było mędrca by odgadnąć, że upiory nie zniknęły dosłownie a wciąż tłukły się brutalnie.

- Wstawać! Już do cholery! Zabierzcie ten przeklęty stół! - wycharczał Szkewraż cierpiąc od rozgniecionego uda.

A jego głos jak i boleści innych z nim uwięzionych przebijały się ponad rozróbę odczynianą przez niewidoczne widma.

Kiedy na scenę zaczęli się wtaczać pierwsi żołnierze spojrzał po innych zasiadających, nie było za ładnie. Wszyscy pognieceni paskudnie, tak jak i on, syczący z bólu i krwawiący, z połamanymi nogami czy trochę lepiej, zmiażdżonymi z lekka.

Solidna ciesielska robota wykonana z czarnego dębu halnego, co dało się poznać po szparowatych sękach, uśmierciła co najmniej trzech z dziesięciu zakleszczonych oficerów. Jeden podpułkownik leżał na blacie zwiotczały, inny major przebity własną brzytwą... A zrugany przez niego człek toczył strużki krwi z rozdziawionych ust. Wątpia wylewały się na blat wyciśnięte z żywota od dołu z miednicy przyciśniętej przez kant stołu.

Mętne oczy jakoś tak dziwnie wbite w mrocznego elfa. Nie spodobało się to Szkewrażowi, spoliczkował podkomendnego tak, że głowa jego odskoczyła w drugą stronę.

- Nie gap się - warknął po czym zwrócił się do chwytających blatu żołdaków - Gdzie ten cały Rokamszt? Kapitan.

- Pod stołem leży panie pułkowniku! Łeb ma otwarty... Martwy jest nie ma co! - wykrztusił ktoś.

- Czyli ja wami wszystkimi dowodzę ułomki jedne... Ach! Kurwa mać, szybciej z tym stołem jebanym!

- Kiedy nie da się! Nogami się wbiło w podłogę... - jeden z żołnierzy odezwał się płaczliwym tonem.

- To rozrąbcie tego śmiecia! Wy bezmózgie ścierwa! Żywo! - zajęczał elf a jego rozkaz poparli inni oficerowie, również jękami.

Kiedy już pierwsze miecze zderzyły się o drewno, rozległ się jakiś przeszywający wizg i niewidzialny jakiś pocisk trafił w szubienicę rozrywając ją na miriady szczap, które deszczem padły na ledwo co odnowiony szyk żołnierzy.

Nagle na wysokości ponad rozgromioną szubienicą zjawił się upiór o pomarańczowych oczach, śmiał się ze skrzyżowanymi rękami falując niczym sztandar wojskowy w szczytowym momencie bitwy.

- Głupiś jak ten gnom z wodogłowiem! I co ci da znikanie? Przecież my oboje z zaświatów!

W małym kraterze jaki powstał po uderzeniu pojawił się wypełniony jakby płynnym obsydianem kontur Upiora. Powstał on giętko i odwrócił się energicznie do sceny wykrzykując szybko, gorączkowo wręcz prośbę:

- Talizmany! Przy trupie są talizmany! Dajcie je czym prędzej!

- Róbcie co mówi! - dało się słyszeć słabe sarknięcie jaszczura gdzieś między zbrojnymi.

- Spróbujcie się ino wtrącić prymitywy - zabrzmiał donośnie zapchany szlamem miech kowalski.

Od uprzednio zrzuconego na podłogę sceny trupa elfiego odstąpiono, oczy spanikowanych a niepewnych co czynić żołnierzy wlepiły się w pułkownika.

Szkewraż zaś miał wrażenie że czas jakby zwolnił, cała scenka trwała może z dwie, trzy sekundy, a jednak czuł jakby jadeit oczu proszącego o jakieś tam talizmany, wypalał mu się pod czaszką przez setki lat. Kolejny dreszcz bólu płynącego od roztrzaskanej kości, ledwo oparta na blacie noga rozjechała się a elf opadł na płasko dysząc. Poczuł jakby jakaś kolejna, nagle powstała kość złamała się z hukiem.

Spojrzał to na zielonookiego, to na pomarańczookiego. Tak jak na wczorajszym przesłuchaniu w duchu zaplanował sobie by po prostu wrzucić nieumarłego do żelaznej trumny okutej srebrem i w poświęconej ziemi uwięzić... Tak teraz upatrywał w jednym mordercy ratunku przed drugim mordercą.

"Trochę takie mniejsze zło... Ten zabił tylko tamtych partaczy od Gazkanwa, a ten drugi... Nogę mi rozjebał. I pierwszą zjawę chce zatłuc jeszcze? Wspólnym on wrogiem, ha" myślał Szkewraż przygryzając swój język z bólu, do krwi.

Kolejny wyprysk dyskomfortu z rozwalonego po całości uda pomógł mu podjąć decyzję. Podnosząc się na rękach splunął juchą z języka i wrzasnął:

- Dawać mu to! A ty Atleinejr, zabij tego twojego kuzyna!

Rozkaz został wykonany przez jakiegoś lamię, który zwinnym ruchem zabrał naszyjnik trupowi elfiego kusznika i cisnął nim w Upiora. Pofalowana dłoń owinęła się wokół pęku kościanych odłamków i postać czarnego widma odwróciła się w stronę swego przeciwnika w ułamku sekundy. Z dłoni owej wyleciał jeden z talizmanów.

Mała kropka dla obserwujących, nierówny kształt wpijający się w sylwetkę lewitującego widma. A zaraz potem hucząca eksplozja nasyconego żywymi barwami ognia formującego jakby kielich wonnego kwiatu.

Owiragylau wrzasnął przeciągle i w kłębach owego pięknego ognia upadł mniej więcej tam gdzie rzucił Atleinejra. Wyglądał niczym meteoryt o rdzeniu z getytu lub też melanitu.

- Z góry dziękuję za zaufanie! - zatrzęsła się zjawa zawieszając na sobie naszyjnik - Jest pan doprawdy mądry panie pułkowniku!

Kuzyn wyleciał w górę, a z jego widmowego ciała toczyły się chmury dymu, widocznie niezadowolony z tego co zaszło zaczął nerwowo grzebać swymi szponami w samym sobie.

- Mówiłem wy przeklęte prymitywy! - krzyknął brzmiąc już nie jak jakiś miech a trąba wojenna oznajmiająca kolejny szturm na wrogie okopy.

Ze swych wątpi widmowych wydobył jakąś kulistą rzecz, którą w szybkim piruecie cisnął w resztki szubienicy. Atleinejr uchylił się jednak odlatując w bok. Pocisk rozbił się z ceramicznym brzękiem i spomiędzy swych skorup wytoczył słup gęstej, oleistej mgły o barwie ciemnego granatu.

- Uciekajcie! - zakrzyknął Upiór - To...

W tym właśnie momencie Owiragylau dopadł w świszczącym locie księcia i oboje ulecieli ponad dachy, dalej w głąb miasteczka. Niczym szczepione rogami ptaki kagu w krwawej walce o wodopój. Idealne wyczucie, właśnie rozbite naczynie kończyło rozpylać swą mgłę.

Nikt nie zdążył zareagować odpowiednio, choćby sugerowaną ucieczką.

- Do diaska! - jęknął jakiś nieszczęśnik okryty mgłą.

Chwilę potem, ku przerażeniu pozostałych, zdzierał sobie gardło w szaleńczym ryku. A z gęstych oparów przywodzących na myśl ciała upiorów, wystrzelił paskudnie biały kształt ptasi...

Wielka, pokracznie skrzecząca sowa wpadła między zbrojnych, waląc rozłożystymi skrzydłami co ciskały lotki niby bełty. Podniósł się skowyt kiedy kilku padło ze stalowoszarymi piórami wbitymi w gardła czy w czoła poprzez moriony. Ktoś próbował naturalnie zatłuc pokrakę mieczem, ale sowia bestia wzbiła się ponad głowy i plunęła gęstą plwociną.

Okręciła się w powietrzu i ukazała swój najdziwniejszy atrybut, niepokojąco ludzką rękę o sępich szponach zwisającą spod klatki piersiowej. Majtnęła poczwara tą kończyną wydzierając miecz temu kto chciał ją skrzywdzić po czym zaczęła tłuc bronią jak młotkiem.

Kiedy z mgły nadleciały kolejne trzy paskudy żołnierze popadli w popłoch.

- Strzygi! Strzygi! - darli się rzucając w ucieczkę poprzez rzednące opary.

Sowie demony jednak nie chciały pozwolić im uciec. Pierw zbiły się w klikę a zaraz potem nabrawszy ode siebie pędu odleciały uformowawszy okrąg wokół sceny. Skrzecząc nad głowami i pikując na nie, zdzierały hełmy rękami li wydzierały oczy pazurami.

Nagle jednak zawisły w powietrzu, niczym latające fetysze jakiegoś złego bóstwa, tworząc niewidzialną barierę śmierci i okaleczenia. Do tej akcji zmusił je zapewne wibrujący wizg mający swe źródło w wysokiej, dziurawej sylwetce jaka stała w miejscu rozbicia się naczynia.

Opar zniknął już niemal całkowicie, ujawniając najwyraźniej tresera strzyg, kościotrupa o wielu ułamanych różkach, obleczonego w srebrzyste futra, ściskającego gruby łuk bez cięciwy. Nieumarły ten zagrzechotał czaszką z pełgającymi pod nią krwawymi ognikami i zwisającymi z niej resztkami skalpów.

Bajkok, zwany też pagukiem czy bakaakiem, w zależności od części świata. Mściwy i brutalny nieumarły łowca. A na cóż kościotrup może lubić polować jak nie na żywych? Powstaniec świsnął przez kołyszące się zęby i jego ptaszarnia na powrót ruszyła do ataku.

Uniósł sękaty konar służący za łuk i wygiął swe kości jak do strzału. Lecz, czym miałby strzelać i jak, skoro ani kołczana z pociskami ani cięciwy...

Wykonał gest puszczenia żyłki.

Zwijający się z bólu podpułkownik po lewej od Szkewraża doznał ukojenia, głowa jego została przybita do ściany nagle zmaterializowaną strzałą o piórze z czystego, jakby, szkła. Mroczny elf rozdziawił usta niczym dziecko widzące po raz pierwszy w życiu jakąś magiczną sztuczkę. Kiedy kolejny oficer został przybity do ściany, zaczął zdzierać sobie gardło w czystej panice :

- Do mnie! Rozwalić ten stół! Rozwalić tego skurwiela! Strzelnicę sobie z nas robi! Słyszycie?! Do mnie!

Stojący na scenie zbrojni na powrót wzięli się za rąbanie drewna, ale bajkok szybko ich do tego zniechęcił. Trzech biedaków upadło z grotami wyglądającymi spod kirysów.

Szkewraż przełknął ślinę widząc jak czacha nieumarłego łowcy przekrzywia się w jego kierunku. Wokół harmider szaleńczej walki ze strzygami, gdzieś w dali huk lądujących upiorów a tuż obok zmęczone jęki dogorywających oficerów.

Zrobiło mu się słabo.

 

Niczym bełt o grocie rozpryskowym, waląc w dach jakiejś tam kamieniczki rozbili go z hukiem i w akompaniamencie wrzasków postronnych ranionych. Spadł też bowiem deszczyk połamanych dachówek. Walka trwała dalej.

Przygwożdżony Atleinejr szybkim ruchem sprawdził czy talizmany dalej trzymają się na jego widmowej szyi, a kiedy potwierdził to, z rozmachem wyrżną głową w łeb kuzyna. Ten wciąż wczepiony w jego ciało szponami, odpowiedział tym samym, tylko że silniej, aż zaskrzypiały dachowe krokwie.

Szamotali się tak jeszcze przez chwilę, Upiór próbując zerwać kolejny talizman a Owiragylau raz po raz tarmoszący całą jego postacią. Jednocześnie przyciskał go do dachu kolanami, napierając z taką siłą jakby chciał przewiercić się przez nadwyrężone krokwie do mieszkań kamienicy.

Ich zagrobowe powłoki zjaw zdawały się sczepiać przy każdym ruchu. Niczym dwie strugi kadzidlanego dymu wiedzione tym samym ruchem wachlarza.

- Ja ci dam te twoje dziecinne sztuczki! Gnoju niemyty, walcz jak na dziedzica wielkiego królestwa przystało! - zagwizdał Owiragylau używając swej czaszy niczym młota.

Atleinejr przyjął ciosy głową w twarz czując jednocześnie jak łamią się pod nimi krokwie. Znów spróbował chwycić jeden z talizmanów, byle jaki, byle to zakończyć. Przeszkodził mu nagły podskok jego kuzyna.

Owiragylau uleciał w powietrze i jakby rozpraszając swe kontury poza normę odpowiednią widmom, wbił się wprost w sylwetkę Atleinejra.

Krokwie wreszcie się poddały i w ogromnej chmurze nadpróchniałego drewna zapadli się w głąb kilkupiętrowego budynku. Upadek i przebijanie się przez kolejne podłogi trwał ledwie kilka chwil. Legli na parterze, zasypani gruzami poprzetykanymi ciałami nieszczęśników jacy znajdowali się w środku.

Nastąpiła chwila ciszy. Dało się bowiem słyszeć jeno dogorywających żywych i osuwające się gruzy.

Na szerokiej ulicy przed kamienicą zaroiło się od ostrożnego tłumu, przypuszczalnie nie mającego pojęcia co odczyniało się na rynku. Nie wiedzieli też, że wołanie na pomoc szyldwachów nic nie da, gdyż całe ich siły skierowano na rynek właśnie.

Ktoś odważny zbliżył się nieznacznie do murowanego bloku, którego wnętrzności w większości opadły w postaci rumowiska na parter i wysypały się na ulicę. Jakby ktoś skumulował wszystkie wątpia jakiegoś olbrzyma w eksplozji w lędźwiach.

Owy odważny nie pożył zbyt długo.

Rumowisko jakby tąpnęło, wybrzuszyło się i wypluło z głębi siebie czarną kometę oraz istny rój odłamków. Kometa ta trafiła biedaka rozwalając go na strzępy i chmurkę juchy, po czym wbiła się w stojący naprzeciw budynek, wprost przez gapiów.

Odłamki z gruzowiska też zebrały żniwo, stymulując do ucieczki tego kto był jeszcze żyw.

Ze zdemolowanego parterowego sklepiku wyleciał Atleinejr obijający się od żwiru ulicy jak płaski kamyk od wody. Zdołał jednak przerwać swój pęd wbijając widmowe pazury w podłoże.

Zaraz potem z ciemnego wnętrza zniszczonego lokalu, przekraczając zakrwawione resztki witryny, wyszedł kuzyn Owiragylau. Pomarańcz błysnął płomiennie, widmo zaśmiało się chrapliwie.

- Niezły nieporządek odwalamy! - zerknął na wiszący nad wyrwanymi przez nich drzwiami szyld - To jakiś szewc był chyba? But koślawo rysowany... Żałosne, tyle lat upłynęło a wszystkie te elfy czy inne ludzie, nie posunęły się nawet o krok dalej. Ha! Mimo, iż nie widziałem innych ichnich, jakże szumnie egzaltowanych, cywilizacji, jestem pewien że wszędzie jest tak prymitywnie. I czymś takim chcesz rządzić książę?

W jego dłoni pojawił się na powrót kindżał, machnął nim niedbale a szyld szewski opadł ze stukotem na ziemię.

- Coś taki przygarbiony? Książę? Przecież cię nie zabije, ani ty mnie. Wiesz czemu? - podrzucił demonstracyjnie brzytwę i przejechał nią po swej upiorowej szyi - Bośmy już z dawien dawna martwi. Jak każdy jeden przedstawiciel naszej wielkiej rasy, jak każde osiągnięcie naszych przodków, jak każde kłamstwo twego Ojca.

- Zamknij się! Ostatni raz znieważyłeś wolę Ojca! Mojego Ojca! Twojego władcy!

Szum jaki wydobywał się z głębi Upiora był bardzo niski, przeszywająco gniewny a jednak jakoś tak... Piskliwy. Zastraszony.

Owiragylau z pewnością gdyby posiadał ciało żywego, rozciągnął by usta w szerokim uśmiechu.

- Powtarzasz się. Powtarzasz i powtarzasz... To jedno ci wychodziło świetnie. Na smokach latać nie umiałeś, z polityki też chuja rozumiałeś, szermierka ci szła, ale tylko podstawy. Wystarczy wspomnieć, żeś nigdy własnego zaklęcia nie wykręcił. Wielki książę, a raczej, zwykły gówniarz marnujący miejsce prawdziwemu następcy. Brat twój będzie lepszym, nie! Był, jest i będzie lepszym następcą! Jemu przyjdzie zasiąść na tronie w czas koronacji! Będę się tu z tobą napierdalał choćby i dwieście lat, tylko po to, byś nie wykonał woli tego jebanego szaleńca!

Wystrzelił w Atleinejra zamachując się kindżałem. Błyszcząca brzytwa zdawała się kierować jego ciałem ciągnąc wprost ku księciu. W kilku metrach nabrało widmo takiego rozpędu, iż nie zdołał już zmienić swego toru, kiedy dostrzegł jak w niezwykle płynnym ruchu, Atleinejr strąca jeden z mniejszych talizmanów na ziemię.

W momencie zetknięcia się z podłożem, kościany strzęp wykwitł w rozłożysty gąszcz chyba kamiennych pnączy, które niczym paszcza zamknęły się wokół Owiragylaua kokonem. Zderzając się z owym kokonem wywołał solidne drganie i grzmot jak głuchy piorun.

Atleinejr zagrzechotał talizmanami a jadeit jego oczu zabłysnął. Zaczął powoli okrążać wyrosłe wnyki.

- Może i sztuczki... Może i powtarzalne... Ale mam tu coś, czym zakończę to pogwałcanie woli Ojca.

Delikatnie przejechał widmowymi palcami po sporej szczapie kościanej z wymalowanym symbolem księżyca obejmowanego przez dwa, czarne jak noc węże o rozłożystych kapturach. Kąsały one srebrny okrąg zaciekle.

- Jad zatruwał księżycowe wody, posyłając całe jego życie w niebyt...

Talizman trzasnął mu w prawej dłoni i rozleciał się w proch...

Zerknął jeszcze na zdemolowaną kamienicę, na ległych trupem cywili...

- Niepotrzebna przemoc...

Powierzchnia kokonu bryznęła mu swymi fragmentami w twarz chwilowo zajmując wizję. Nim odleciał, otrząsnął się, kindżał wbił się tam, gdzie żyw, winien mieć bark.

Atleinejr poczuł jakby w miejsce dźgnięcia wlano mu ocean lodu. Skowyt uwiązł mu gdzieś w widmowych wątpiach kiedy upadał jak martwy. Podwójnie, potrójnie zabity samym tym jednym ciosem przeklętej klingi.

Tłukąc jak wściekły, Owiragylau wypadł z kokonu niczym ślepe pisklę z jaja. Uniósł się o kilka metrów w górę i podrzucił kindżał w dłoniach. Bawił się nim przez chwilę, po czym rzekł do sparaliżowanego bólem kuzyna:

- Lufiubrnelha, jedno z tych osiągnięć naszej cywilizacji, które na szczęście nie umarło. Ostrze wykute ponoć przez naszego antenata od którego wszyscy się wywodzimy! W ogniu samego żarptaka Sameszda hartowany i tak dalej i tym podobne bzdury... Ważne jest to, że paskudnie okrwawia żywych, co już widziałeś, i jeszcze paskudniej paraliżuje zjawy! Jeszcze kilka cięć i wpadniesz w taką katatonię, że... No nie wiem... W każdym razie, koniec przepychanek książę, nie będziesz mi tu groził niebytem, gówniarzu.

"Umrę ja w ten sposób? Mało... Ciekawe. Skończyć jak tarcza strzelecka jakiegoś losowego umarlaka... Cóż, trzeba na coś umrzeć..." rozmyślał sobie Szkewraż wpatrując się w nieforemny łuk bajkoka "Ciekaw jestem czy zobaczę tą strzałę zanim mnie porazi?"

Z niemal katatonicznego stanu pogodzenia się ze śmiercią, wyrwała mrocznego elfa scenka następująca, coś ze świstem nadleciało od prawej i powaliło nieumarłego łowcę na glebę rozpryskując jego kanciaste żebra we wszystkie strony.

Zaaferowany zarzucił głową energicznie, aż zachrzęszczała mu noga, oto na rynek wylewały się mieszane grupki szyldwachów i żołnierzy pędzące na pomoc w podskokach. Na czele najprędzej biegnących, w susach przemieszczał się rosły trol, właśnie ładował sporą kuszę.

"Troll? Trol. Trol!" zakrzyczał w myślach elf i waląc pięściami w blat wrzasnął na głos:

- Nareszcie! Weźcie ten stół!

- Posiłki!

- Uratowan!

- Nogi! Moje nogi!

Wspólny skowyt oficerów jednak zagubił się w trzasku wielu butów i skrzeku strzyg.

Bajkok nie marnował już czasu na strzelanie do celów. Powstał jak targany za sznurki i widząc wkraczających na rynek zbrojnych, dobył spod fałd futra brzywiastej buławy i zamachnął się nią szeroko.

Idealnie wczas, rozbił bowiem w drobny mak kolejny pędzący ku niemu bełt. Zagwizdał falując zębami i obniżając buławę ruszył wprost na trola, rozpoznał najwyraźniej godne wyzwanie.

Ten widząc co się szykuje, zwolnił tempa i odrzucił kuszę. Zrzucił też swój płaszcz prezentując folgowany napierśnik, karwasze i kilt z kolczugi. Z wiszącej u pasa pochwy wyrwał falchion, rodzaj miecza często żartobliwie określany wulgarnym tasakiem do mięsa lub też prostacką maczetą z jelcem.

Kiedy skrócili dystans między sobą na około dziesięć metrów, rzucili się sobie do gardeł niczym wściekłe cerbery. Bajkok tłukł buławą to od dołu to od góry, jednak ciosy zawsze odbijały się od szerokiego ostrza falchiona. Trol odpowiadał zamachami celowanymi w kręgi szyjne zdechlaka, by unieruchomić go choć na chwilę, ten jednak zwinnie odskakiwał.

Ścierali się więc zajadle, kompletnie ignorując sporą masę zbrojnych mających problem z kilkoma strzygami.

Szkewraż wprost nie mógł oderwać wzroku od tych dwóch dziwadeł walczących jak najlepsi szermierze jakich widział, a to bajkok zwodniczo przerzucał buławę z dłoni w dłoń, a to trol ciął zygzakiem manewrując ostrzem sprawnie tak, jakby widział świat w zwolnionym tempie. Rzec by można, że wgapiony w walczących elf mroczny zapomniał na chwilę o rozkruszonej kości udowej i niezwykle niewygodnej pozycji w jakiej tkwił.

Niewystawieni już na niewidzialne strzały, żołdacy na powrót zabrali się do ratowania z potrzasku tego co zostało z forpoczty kadry oficerskiej ich oddziałów.

A wokół trwał zgiełk. Jakaś strzyga wreszcie padła, nie zabita bo nikt srebra nie miał, ale za to porozcinana do niepoznaki. Ktoś nie do końca mądry chciał zajść bajkoka od tyłu i razić go przez plecy. Łowca jakby posiadając żywe oczy z tyłu czaszki, wykręcił swoją buławą taki łuk, że trol aż sapnął przy blokowaniu. Twarz niemądrego żołnierza poleciała w kawałkach na bruk.

Bez litości, teraz obryzgana krwią i strzępkami mięsa buława nabita brzytwami waliła w trola, ten jednak wciąż trwał hardo zbijając uderzenia mimo tego, iż był widocznie pozbawiony wytchnienia.

Kilka razy najwyraźniej przeliczył swoje umiejętności i uderzenia nieumarłego osiadały tak ciężko na klindze, że aż sypały skry. A ostrze pchane w tył czy w dół napotkawszy spore sploty mięśni, krwawiły swego właściciela.

Ogniki wijące się w czaszce bajkoka zdawały się wyrywać z niej wprost na płaską, brązową twarz trola, chcąc chyba zeżreć z niej skórę. A po twarzy tej zaczynał już lać się pot, wykwitł też wyraz lekkiej paniki, w końcu powstaniec łowca perfidnie wyczerpywał go z sił wyprowadzając niemożliwie silne dla żywych ciosy.

Wtem, trol upadł na jedno kolano odbiwszy chyba jak dotąd najgorszy cios i grzywiasty łeb opadł mu z lekka. Bajkok zaszczebiotał obrzydliwie, ruszając swymi ząbkami niczym skarabeusz organista wygrywający pustynną kołysankę skrzydełkami. Podrzucone do góry berło zostało szarpanym ruchem ściągnięte w dół, ku ciemieniu trolowemu.

- Wyrg'huka! - zaryczał włochacz.

Było to tak doniosłe, że aż kilku stojących najbliżej elfów i lamii zatkało swe uszy. W tym samym momencie zwyczajnie prześcignął spadającą, wydawać by się mogło że prędkością pikującej wiwerny, buławę. Podrywając się z chrobotem zbroi na nogi, wypchnąwszy falchion ponad siebie obydwoma łapami, trafił w stylisko bajkokowej broni.

Rozległ się drapiący szczęk i berło wypadło umarłemu z kościstych, pociągniętych pergaminową skórą dłoni. Upadła kilka metrów dalej, obijając się podczas turlania.

- Wyrg'huka!!! - zaryczał jeszcze potężniej.

Falchion z wyraźnym szczerbem pośrodku brzytwy upadł mu pod nogi. Wolne dłonie zacisnęły się w pięści, ramiona niczym mechanizmy katapulty naciągnęły się. W gruchoczącym kość ciosie powalił bajkoka na plecy.

Zdechlak upadł jak długi a zaraz po nim strzaskane szczątki jego żuchwy i koraliki zębów. Czerwień pełgająca pod czaszą niemal zgasła, a przynajmniej tak to wyglądało. Zasłonił się ręką, jakby w błagalnym geście, trol jednak nie zamierzał rozpatrzeć prośby o litość, wszak co żywych mają obchodzić uczucia zmarłych, i to jeszcze takiego sortu?

Sapiąc ciężko opadł kolanami na bajkoka, te żebra które wytrzymały wcześniejszy strzał z kuszy, teraz rozleciały się w drobnicę. Złapał za czachę łowcy i jął ją ściskać jakby to chciał roztworzyć orzech. Nie przerwał tej czynności nawet kiedy bajkok w panicznych ruchach zaczął wbijać paliczki swych dłoni w jego ramiona. Trol z wyrazem wręcz teatralnego gniewu pstryknął czaszką, zamieniając ją w coś na kształt strzaskanej urny z jakiej bajkok się pojawił.

Buzujące pod kością krwawe ogniki rozwiały się, jakby wypalone przez południowe słońce co właśnie wzeszło.

Trol wstał z wolna i w zamaszystym kopnięciu roztrącił kupę futer i gnatów. Obejrzał się za strzygami, ze stratami, ale żołdacy przygwoździli demoniczne ptaszyska do ziemi i ćwiartowali metodycznie.

Odetchnął spoglądając w stronę sceny, mroczny elf pułkownik właśnie był znoszony z niej, podobnie jak i pięciu innych, których może dałoby się uratować.

- Ej... Tak właściwie to kto ty kurwa jesteś? - zagadnął jakiś głos.

Odwrócił się na pięcie i ujrzał jednego ze zbrojnych, elfa wysokiego, lotki strzygi tkwiły mu w ramieniu. Z całych sił postarał się spędzić wyraz gniewu z twarzy, sądząc jednak po minie elfa, nie do końca się to udało.

- Uratowałem życie waszemu dowódcy, ta? - chrapliwie odpowiedział pytaniem na pytanie.

- No... Ta.

- Jak tylko dojdzie do siebie, chciałbym z nim pogadać. Jeśli to będzie możliwe.

- Nie no, da się zrobić! Po tym jak nam chłopie pomogłeś to wiesz... Nawet mimo żeś trol - tu elf widocznie ugryzł się w język - To pan pułkownik Szkewraż z pewnością będzie chciał cię jakoś wynagrodzić!

Trol podniósł i schował swój falchion. Zmarszczył płaski jak rzeczny kamień nos.

- A niby na Archipelagu jest mniejszy rasizm względem moich - mruknął.

- Ja nic nie powiedziałem! Nic! Znaczy się, słyszałem, że tu jest jakiś trol...

- I że pierwsze co zrobił to złamał łapę jakiemuś pijaczynie - wzruszył potężnymi ramionami - Sam się lump prosił.

- No jasne, jasne - trajkotał elf - A jak cię przedstawić pułkownikowi?

- Ommadou.

- Jasne jasne... Jeśli można, to coś tak krzyczał, to jakieś zaklęcie było?

Trol Ommadou prychnął.

- Nie, to coś w moim języku. Tym, którego używało pół świata nim nie pojawili się ludzie, krasnale i wy. Spokojnie, nie chowam za to urazy.

Uśmiechnął się prezentując srogo stępione uzębienie.

 

Z wielkim wysiłkiem, ale jednak, Atleinejr zdołał podnieść się. Niesamowite uczucie, mieć wrażenie rany w żywym ciele. Zadowolony spojrzał na pęczniejącą w jego prawicy szaroniebieską masę pulsującego czegoś. Jakby mięsny miąższ, co raz występowały na nim bąble, wyglądał zdecydowanie niezdrów.

- Co to? - gwizdnął Owiragylau.

Książę zacisnął chwyt mocniej, miękka bulwa oblepiła jego widmowe szpony.

- Całe życie w niebyt, zmarłych też. To, drogi kuzynie jest pewne stare zaklęcie. Opracowane ponoć przez naszego przodka.

Owiragylau zaśmiał się.

- Zabawne, znowu powtarzasz, tym razem po mnie. Domyślam się, że będzie bolało jak mnie tym pomacasz?

- Powinno.

- No to zobaczmy, czyje starożytne zabawki lepsze.

Kindżał został rzucony a rzucający pomknął oskrzydlić księcia. Atleinejr mimo wciąż mrożącej rany, zdołał zwinnie uniknąć kolejnego sztychu, ostrze zgrzytliwie wbiło się w żwir. Swego kuzyna nie musiał szukać wzrokiem, ten wleciał w niego od lewej.

Wytrąciwszy go z równowagi, targnął za rękę gdzie tkwił szary miąższ i przerzucił całą jego postać przez plecy. Trzasnął nim tuż obok wbitego kindżału.

- Nie ma tak łatwo gówniarzu!

I targnął Atleinejrem brutalnie. Ostrze wcięło się w ramię i choć nie zostawiło żadnego śladu w upiorowym dymie, zadało paskudną ranę. Książę wrzasnął próbując poruszyć kończyną, ta, nie chciała słuchać.

- Zamknij ryj! Przecież nie umrzesz od tego! - roześmiał się Owiragylau.

Znów nim szarpnął przewracając twarzą do ziemi. Przydeptał stopą tył głowy i wyrwał swoją broń z ziemi. Ustawił się do dźgania.

- Będzie bolało książę, będzie zajebiście bolało... Możesz już przestać jęczeć!? No kurwa mać! Zamknij się!

I wbił kindżał w prawy nadgarstek, by mieć pewność, iż nie dotknie go miąższ. A umysł Atleinejra zatopił się w przeraźliwie zimnej toni wodnej. Znieruchomiał.

- To już? - wymamrotał do siebie Owiragylau, zerknął na pękatą masę w dłoni księcia - To chujstwo mi się nie podoba... Przeklęta magia jakaś...

I wybuchło. Rozdarło się głośno w nawale wirujących żyłek jakie wbiły się po całej powierzchni Owiragylaua.

- Bogowie!!! - wrzasnął kiedy ostatnie żyłki wpiły się do środka niego.

Powaliło go na ziemię, majtał się i miotał. Kończyny wykrzywiał i chrapliwie wył. Jakby ktoś ogniem go oblał.

- Książę! Coś ty zrobił! Kurwa!!!

Atleinejr drgnął lekko, uniósł się lewitując. Ruchy miał powolne, obolałe, kontury jego czarnej postaci były ostre.

- Kara za przeciwstawianie się woli Ojca, za łamanie jego zasad - wykrztusił oglądając niewidoczne na swej postaci rany.

Melanitowy cień oblał się bielą, taką brudną, jadowitą bielą. Owiragylau ucichł nagle a pomarańczowe ogniska oczu po prostu zniknęły. Chwilę potem cała jego postać. Zwyczajnie się rozmyła, niczym plamka brudu na źrenicy kiedy zamrugać mocniej.

- Wybacz mi kuzynie...

Uleciał wyżej, obejrzał się po przypadkowo zabitych. Pod ścianą jednego z budynków siedział starszy mężczyzna rasy ludzkiej, przyciskał wypadające wnętrzności do brzucha. W twarzy i ramionach tkwiło mnóstwo gruzowych odłameczków. Ładnie go poharatało.

- Motyla noga... - szepnął Atleinejr i mimo zawahania podleciał do umierającego.

Został obrzucony spojrzeniem szarych oczu, z których lały się wielkie łzy.

- Pan umrze, a więc, wybaczy pan tą bezczelność, czy mogę zabrać pańskie ciało?

Usta mężczyzny wygięły się paskudnie, z wagi wyprysnął mały odłamek cegły.

- W... W tej kamienicy... Była moja żona... I dzieci...

- Proszę nie mówić jak się nazywały. Przepraszam pana.

- Nazywam się Topral, jestem cieślą... Najlepszym w całej dzielnicy... Ja...

- Wybaczy pan, ale to mnie nie interesuje. I tak zaraz pan umrze, czy mogę więc skrócić pańskie cierpienie?

- Ty przeklęty upiorze...

- Mam tytuł książęcy - wyszeptał beznamiętnie.

Opadł delikatnie na dogorywającego cieślę Toprala. Człeka podrzuciło do góry, zacharczał i tarzał się po żwirze jeszcze trochę, aż nie zesztywniał.

Sekundę później wstał.

 

KONEC AKTU PIERWSZEGO

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania