Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wycieczka do Rzymu

Przenikliwy dźwięk telefonu komórkowego obudził mnie w środku zimnej lutowej nocy. Spałem sobie w najlepsze w nowo wybudowanym pośród załęskich pól domu, w moim przytulnym pokoiku, spałem spokojnie i dobrze. Kilka godzin wcześniej wróciłem z pierwszej randki z moją przyszłą i obecną żoną - Marleną. Byliśmy w Awarii, wypiliśmy parę piw, dzieciaki zapatrzone w siebie. Ja student filologii , przyszły pedagog, wychowawca pokoleń młodzieży (moje pierwsze uczennice mają już 22 lata i są wśród nich mamusie, podobnież wśród chłopców zdarzają się ojcowie, no cóż, może wstydzili się kupić gumki w supersamie, podówczas jedynym w Woli Grzegórzeckiej) wtedy zafascynowany byłem subkulturą pseudokibiców, miałem silne kontakty w środowisku skinheadów krakowskich. Chłopiec, który przyszedł na to spotkanie w czapce pitbulla i ona, studentka nauk o jedzeniu , dziś ceniony analityk w koncernie wytwarzającym czarny napój gazowany na literę k, od którego pękają mi zęby, wówczas dziewczyna mocno anarchizująca, z pacyfką na szyi. Cóż, przeciwieństwa się przyciągają, ale my nie byliśmy różni, byliśmy bardzo podobni. Wierzyliśmy w różne symbole, ale chodziło nam o to samo. Tak, zaiskrzyło między nami, efektem małżeństwo i dwóch jasnowłosych budrysów – Bolek i Lolek, ale nie o miłości i rodzinie będzie przecież ten rozdział.

- Gdzie ty kurwa jesteś?! –mój ziomek Pagór raczej nie żartował.

- W dupie

- Wychodź z tego akademika bo zaraz odjeżdżamy.

- Nie rób że se jaj!- rozłączyłęm się.

Drugi telefon na dobre mnie rozbudził i momentalnie zrozumiałem beznadzieję sytuacji w której się znalazłem. Od tygodni cieszyłem się na wyjazd do Rzymu na mecz bardzo silnej wówczas Wisły Kasperczaka z włoskim Lazio. Miałem jechać tam z moimi ziomkami z Bieżanowa – Jurkiem Pagórowskim pseudonim „Topór” i Jonaszem Majem( „Wolf”) z który chodziłem cztery lata do jednej klasy w ogólniaku. Wycieczka połączona miała być z audiencją u Ojca Świętego Jana Pawła II, zwiedzaniem Rzymu, noclegiem w hotelu, posiłkami i jak na studencką kieszeń kosztowała w huj drogo. Do dzisiaj uważam , że to Wolfik się pierdolnął i podał mi złą datę dnia następnego, no ale huj , ja tego nie dopilnowałem i mea culpa (nie gniewam się Jonasz ). W każdym razie następnego dnia miałem spokojnie jechać na zakupy do Plusa na miasteczku studenckim i spokojnie poczekać w akademiku u ziomusiów z roku na godzinę zbiórki, która wyznaczona została coś koło drugiej w nocy. Ażeby właściwie zrozumieć stres, który wtedy przeżyłem, trzeba uzmysłowić sobie dokładnie moje ówczesne położenie. Znajdowałem się około czterdziestu kilometrów od miejsca docelowego, w środku nocy, na dojazd miałem godzinę. Jedynym ratunkiem zdawał się być mój ojciec – Mieczysław.

- Tato !!!!!!!!kurwa tatooo!!!!!! – z impetem wpadłem do sypialni matki i ojca.

- Spierdalaj – tata raczej nie był zbyt rozmowny.

Udało mi się go jednak namówić, w sytuacjach ekstremalnych, jaką ta niewątpliwie była, zawsze ustępował, odnoszę wrażenie że się o mnie w tym momencie bał, słusznie o wariatów należy się obawiać. Jednym z argumentów, jakich wtedy użyłem było napierdalanie ręką i głową w ścianę, no cóż, nie wyglądało to dobrze. W pośpiechu wdziałem gacie, do torby zapakowałem…. sweter, jakieś majtki i tak w jednych skarpetach wyruszyłem na tygodniową eskapadę do Wiecznego Miasta. Może po pięciu minutach jazdy zepsuł się polonez, po prostu przestał jechać, wtedy byłem już przekonany że do dupy pojadę, a nie do Rzymu, tata zrobił jednak szacher – macher silnikowi i dalej poszło już gładko, autobus z kibolami złapaliśmy na światłach pod „Jubilatem”. Nidy nie zapomnę rechotu Pagóra i Wolfa, gdy pilot oznajmiał że jesteśmy już w komplecie. Wszystkie miejsca w autokarze były już pozajmowane, mi przypadło pierwsze, najgorsze bo zaraz na początku. Za sąsiada miałem Mariana, mężczyznę w średnim wieku o temperamencie i aparycji urzędnika biurowego. Osobliwy był skład tej wycieczki, ponieważ kibice stanowili może połowę pojazdu. Reszta to żony kierowców wraz z koleżankami, kilkanaście kobiet około pięćdziesiątki, nigdy nie były na meczu piłkarskim, jechały sobie na wycieczkę(problem stanowiło dla nich zagospodarowanie czasu w czasie meczu, którym absolutnie nie były zainteresowane, ale znalazły wyjście „nie martw się Kryśka, pójdziemy na kawę”) i Marian właśnie, pod którego opieką znajdowały się jakieś dzieci, jechał też jeszcze jeden nasz ziomek z Bieżanowa – Puchatek wraz z żoną Mokusią, która w tym czasie była w stanie błogosławionym. Z Puchatkiem nie trzymałem się jednak tak blisko jak z Pagórem i Wolfem. Jechali także kibice, pragnący obejrzeć mecz, było to kilku facetów koło pięćdziesiątki, cały czas zachowywali się spokojnie, mało pili. Na tylnych kanapach podróżowali huligani z grupy” Hesbollach”, niektórzy ze swoimi konkubinami z grupy „blachary” Panowie ci kilkukrotnie mocnymi akcentami zaznaczyli swą obecność na wycieczce, niemniej jednak pierwszej nocy podróży to jednak ja - Staszek Mielonka najbardziej narozrabiałem, Ale po kolei. Na pierwszym postoju, jeszcze mocno zaspany, a raczej zupełnie niewyspany uzupełniłem szybciutko zakupy na stacji benzynowej, kupiłem kanapki oferowane mi po horrendalnych, jak to na cpn - ach bywa cenach, jakieś napoje i oczywiście flaszkę. Podróż mijała spokojnie, dzień zapowiadał się mroźny, ale pogodny, słońce radośnie migotało spomiędzy firanek autobusu, idealnie błękitne niebo przypominało o właśnie rozpoczętej zajebistej przygodzie. Na pierwszy większy posiłek zatrzymaliśmy się w Czechach, granicę przekroczyliśmy jeszcze na paszporty, celnik wielki chłop, wszedł do autobusu i zlustrował czy każdy ma paszporcik otwarty i uniesiony do góry, jako że siedziałem z przodu w rozkroku bezceremonialnie kopnął mnie w buta wsuwając moją nogę pod siedzenie. Pistolet i rozporek miał akurat na wysokości mojej twarzy i skłamałbym gdybym napisał, że nie poczułem respektu (przed nim, nie przed jego przyrodzeniem). W czeskim zajeździe zjedliśmy jakieś hranolki z wyprażanym syrem, do tego browar, posiłek przebiegł spokojnie. W międzyczasie zjechały inne krakowskie autokary, panowała fajna atmosfera wyjazdu, wszędzie wiślackie barwy. Postój ubarwił zziajany Wolf, który sprintem przebiegł jakieś sto metrów dzielące go od grupek kibiców spacerujących po parkingu. Jak się okazało Jonasz postanowił być wygodny i nie czekać w kolejce do kibla, tylko wysikał się pod oknami sąsiadującego z zajazdem budynku. Nie zauważył tylko czerwonego serduszka na froncie tego burdelu, jak się okazało ochrona też nie spała mimo wczesnej jeszcze pory i dwóch czeskich koksów puściło się za nim w pogoń głośno złorzecząc i wygrażając w języku naszych południowych sąsiadów. Najedzeni i napojeni ruszyliśmy w dalszą drogę, z każdą godziną atmosfera rozluźniała się, gwar rozmów stawał się coraz głośniejszy, nasza bieżanowska grupka bawiła się przednio, o co zadbał Pagór, który potrafi i lubi znaleźć się w takich sytuacjach . Po prostu jest duszą towarzystwa i uwielbiam z nim pić. Pagór pija wódkę, za którą z kolei ja nie przepadam. Dlatego często, gęsto, bywało że upijaliśmy się razem: on wódką – ja piwem, po prostu mój żołądek nie lubi tego płynu, a mój język nienawidzi tego smaku – tak już mam. Pagór potrafi walić wódę z gwinta, flaszkę mając na parę łyków, rzygać mi się chce na samą myśl o tym. Mnie z kolei mało kto przebije w ilości pitych browarów na czas, ostatnimi czasy polubiłem wiśniówkę, która przechodzi jak soczek i nieźle kopie .Jak to mówią w Kauflandzie „Dla mnie w sam raz” Wtedy wszyscy piliśmy wódkę. Plastikowy kubek krążył coraz częściej, pili wszyscy prócz Mokusi,. . Hesbollachy też coś tam popijały, uważny obserwator zauważyłby także, że dużo pracowali nosami, wciągając jeszcze na postoju. Ogółem prawie każdy pasażer coś tam pił lub ćpał, prócz grupy starszych bab, które już poddałem krótkiej charakterystyce oraz mojego szanownego sąsiada Mariana, który siedział spokojnie i patrzył się w okno. Po południu byliśmy już dobrze napierdoleni i właśnie wtedy ośmieliłem się po ponad 8 godzinach podróży zagadać do mojego druha (wcześniej tylko przedstawiliśmy się sobie)

- Marian , kurwa, pijesz ????!!! – wybełkotałem w pijackim amoku, podając kompanowi kubek w połowie wypełniony gołdą.

- Nie, nie dziękuję.

Wolf do dzisiaj na wspomnienie tej sceny sika ze śmiechu. Nie przypominam sobie abyśmy jeszcze rozmawiali, mimo, że siedzieliśmy razem także w drodze powrotnej, łącznie ponad 48 godzin jazdy, podczas których Marian musiał znosić towarzystwo meneli nie schodzących poniżej trzech promili. Osobiście nie dziwię się gościowi, miał pod opieką jakieś dziewczynki siedzące z tyłu autokaru, nie wiem czy jechali bardziej na mecz, czy na zwiedzanie Rzymu. Z drugiej strony, jeśli jedziesz z wronami i jesteś dorosły, mógłbyś krakać tak jak one. Krajoznawcza eskapada z dziećmi do stolicy Włoch spędzana w towarzystwie krakowskich pseudokibiców to nie najlepszy wybór. Wolf, który siedział za mną i dokładnie obserwował moje zachowania wynikające z ekscytacji płynnym szczęściem, twierdzi że ten gość miał anielską cierpliwość, ani razu nie reagując na moje ekscesy. Kilka miesięcy później spacerując z Marleną w upalne niedzielne popołudnie po krakowskim Kazimierzu, usłyszałem zza pleców „dzień dobry’, zaskoczony nawet nie odpowiedziałem, nie kojarzyłem gościa, dopiero po chwili skumałem że to Marian ! Prędzej spodziewałbym się od niego grubej wiązanki po takich „atrakcjach”, jakie mu zafundowałem, nigdy więcej go już nie spotkałem.

W wódce nie lubię niespodzianek jakie płyn ten lubi płatać swoim amatorom, pijesz, pijesz, pijesz i bach już nie pijesz tylko leżysz pod stołem, a czyny których się dopuściłeś, pomiędzy utratą świadomości a utratą przytomności pozostają wielką zagadką, rozpatrywaną szczegółowo zazwyczaj dnia następnego. Na przypadłość tę cierpi chronicznie Wolf, któremu w pewnym momencie po bani X zapalają się oczka. Wtedy nie rozmawiamy już z Wolfem ale z Demonem Wódki który na kilkanaście godzin bierze we władanie duszę Jonasza, z resztą to samo dzieje się z Pagórem, ze mną (często nawet po paru piwach po ciężkim dniu wlanych do pustego żołądka), z każdym. Na Wolfie najlepiej to widać, ot taki podręcznikowy przykład, możesz kurwa mówić, perswadować, ni huja, nikogo nie słucha ,gdy zapalą mu się oczka zrobi i tak po swojemu. Np. w 2001 podczas wakacji pod namiotami w Darłówku, Wolf z zapalonymi oczkami, spokojnym letnim popołudniem chodził wśród wczasowiczów z nożem wrzeszcząc: Lechia Gdańsk, Lechia Gdańsk. innym razem na jakimś ślubie gdzie był z Klaudią, swoją wtedy jeszcze narzeczoną, obecnie małżonką, lampkę za dużo wypił, zapaliły mu się oczka, no i potem już samo poszło. Uwagę Jonasza, na rzecz Klaudii, chwilowo zajęły jakieś panie przed pięćdziesiątką, które usilnie próbował namówić do bliżej nieznanej weselnikom zabawy, polegającej na łapaniu się za ręce i głośnym śpiewaniu tararararara!!!! Jak to zwykle bywa, kobiety często ratują nam facetom życie, co też uczyniła Klaudia odprowadzając swego lubego na balkonik, gdzie dane mu było zakończyć wieczór w towarzystwie własnych wymiocin. Na moich 18 urodzinach, które hucznie wyprawiałem w owianym złą sławą lokalu „Fiesta”w 1998 (niedługo potem spalonym przez nieznanych sprawców), a które zakończyły się totalną demolką wynajętej przeze mnie części lokalu, oraz moim podbitym przez barmana okiem i stłuczoną kością ogonową (huj mnie chciał kopnąć w dupę na do widzenia, ale trafił w krzyż tak idealnie że przez pół roku bolało) Wolf bawił się może godzinę, resztę wieczoru spędzając nieprzytomny pod stołem, gołymi plecami leżąc na kamiennej posadzce.

W takim właśnie stanie, na granicy poczytalności, a w zasadzie już za nią, cała nasza trójka (Puchatek pił mniej, był z Mokusią) znajdowała się wieczorem, który przyszło spędzać nam na postoju w Austrii. Zachowały się zdjęcia Pagóra i Wolfa trzymających tam szaliki na dachu jakiegoś samochodu. Ja w pijackim widzie poszedłem się wylać za stojące tiry, na koniec parkingu, oddalając się znacznie od autobusu. Ściągnąłem portki do kolan i trzymając fajfusa oburącz, nabożnie skupiony, jak to mam w zwyczaju w sytuacjach bardzo dużego upojenia, próbowałem się odlać. Niestety straciłem równowagę i gołą dupą stoczyłem się ze skarpy w półmetrowy śnieg, zastygając w bezruchu. Ktoś mnie tam wtedy znalazł, chyba Pagór, jakimś cudem, bo jeśli bym nie zamarzł to jaja bym odmroził na pewno i Pan Bóg musiałby Bolkowi i Lolkowi szykować innego tatę. Przed wejściem do autokaru wywołałem małe spięcie z Hesbollachami, a mianowicie coś im tam zacząłem ciupać, że są pizdy nie huligani, coś w tym tonie, przed bęckami uratowało mnie czerwone światełko ,red alert,w mojej głowie, jedno wiedziałem doskonale - że jeśli powiem jeszcze słowo, będzie ze mną źle, więc nie powiedziałem i wszystko rozeszło się po kościach. Grupa „Hesbollach” była wówczas liczącą się na krakowskim( a więc także , a może tym bardziej, krajowym) podwórku grupą chuliganów i przestępców. Byli nieobliczalini i niebezpieczni. Patologia w najlepszym (albo najgorszym) krakowskim wydaniu. Nie mieli świętości, nie mieli szacunku do nikogo i niczego. Ich przywódcą był typ o ksywie ”Dziewczyny” Dwumetrowy, łysy dryblas z zarostem jak arabski terrorysta. Na meczach siadali na sektorze G dawnego stadionu, a raczej stali w kilkanaście osób, z premedytacją zasłaniając widok kilkuset innym kibicom znajdującym się za nimi. Nikt nawet nie pisnął. „ Dziewczyny” na każdym meczu w pewnym momencie odwracał się twarzą do sektora kibiców przyjezdnych, odchylał mocno do tyłu i krzyczał w ich kierunku „Dziewczyyyynyyyy!!!!!”i tak parę razy na każdym meczu, ale to był taki krzyk, że ciarki przechodziły. Z tej grupy prócz niego jechało jeszcze paru typów, może nie wyróżniających się posturą, ale wyczuwało się w nich wariata i desperata. Ich oczy były zwierciadłami ciemnych dusz, na twarzach odcisnęła swe piętno przeszłość, bynajmniej nie spędzona w szkółce niedzielnej , a tatuaże dopełniały wizualnej całości.

Ruszyliśmy w dalszą drogę, a ja dokonywałem cudów małpiej zręczności chodząc do toalety w autobusie i za dużą satysfakcją poczytuję sobie fakt, że za każdym razem udało mi się tam dotrzeć. Największym przypałem wieczoru w moim wykonywaniu i w mojej ocenie była jednak konwersacja z babami siedzącymi nieopodal. Nie dziwnym jest, że panie te co rusz upominały rozbawioną bieżanowską grupę i mnie w szczególności, a moja pewność siebie rosła wprost proporcjonalnie do ilości spożytego alkoholu. Zauważyłem, ze gdy jestem pijany i ktoś mi ciupie w jakikolwiek sposób, zawsze go zripostuję, nieważne czy to ksiądz, kolega, koks, ochroniarz, po prostu pijanego Stasia nie można krytykować, bo Staś uważa, że jest najmądrzejszy i musi się wtedy bronić. Tak było i tym razem.

Zapadła noc, jechaliśmy dalej i piliśmy coraz więcej, byliśmy coraz głośniejsi, baby coraz częściej nas upominały a Marian siedział i patrzył się w okno. Po kolejnym takim napomnieniu nie wytrzymałem.

- Panowie ciszej , nie jesteście tu sami ! – zaczęła kolejny raz Krystyna

-Co kurwa ciszej !!! Gdzie ty jedziesz ? !! Po co jedziesz ?!! – zacząłem akcję uświadamiania pani , że jednak wyjazd z bestiami z Krakowa, to nie to samo co pielgrzymka z kółkiem różańcowym..

- Ale młody człowieku …

- Co kurwaaa!!! Czym dla ciebie jest Wisła ???

- Wdf? – powiedziałaby Krysia gdyby wiedziała co to znaczy

- Na ilu meczach byłaś w życiu, coo?? Wymień skład !!!! Na wyjazd jedziesz !!! – edukowałem Krystynę w dalszym ciągu, jednak rozmowa nie trwała długo, ponieważ dalszą część nocy spędziłem leżąc w korytarzyku między moim a Krysi siedzeniem.

Obudziły mnie promienie wschodzącego słońca, delikatnie muskające mnie po zmęczonej twarzy. Ocknąłem się i pamiętam, zaskakująco dobrze się czułem po minionym melanżu, jednak niewiele pamiętałem. Większość pasażerow spała, autobus wesoło mknął po autostradzie, dojeżdżaliśmy do Wiecznego Miasta ! Około piątej nad ranem zarządzono postój na rogatkach Rzymu na jakiejś stacji benzynowej.

- Ale panowie narozrabiali wczoraj, a ten pan najbardziej !! – powiedziała Krystyna oskarżycielsko kierując na mnie swego palucha.

Rechot ziomków skomentował jej słowa. Głupio mi się zrobiło, a może dalej byłem pijany, więc podbiegłem do kobieciny z przeprosinami całując ją po policzkach i rękach

- A idź ty pijaku !! -uciekła wyraźnie skonfundowana.

Na stacji benzynowej obmyłem sobie buzię w zlewie, troszku mnie mdliło pamiętam, ale organizm jeszcze był młody i szybko się regenerował. Czułem się gotowy wyjść na spotkanie fascynującym i bardzo ekscytującym chwilom, które na mnie czekały. Mieliśmy w planie audiencję u Jana Pawła II , a potem zwiedzanie Rzymu, co bardzo mnie jarało. Około szóstej rano zostawiliśmy autokar na jakimś parkingu i wyruszyliśmy w kierunku Watykanu, mecz meczem, ale mieliśmy świadomość zbliżającej się niepowtarzalnej chwili. Nie mieli jej chuligani, którzy szybkim krokiem oddalili się w sobie tylko nieznanym kierunku, audiencją najwyraźniej nie byli zainteresowani. Bladym świtem szliśmy opustoszałymi jeszcze uliczkami włoskiej stolicy, w pewnym momencie zobaczyłem Wolfa , trzymał pod pachy jakąś starszą, zadbaną Włoszkę i próbował przywrócić ją do pionu, kobieta po prostu zawadziła szpilkami o kocie łby i …. wywaliła się. Samo wejście do auli głównej w Watykanie trwało wręcz godzinami, kolejki, przeszukania itp., w końcu usiedliśmy na swoich miejscach. Sala olbrzymia, w środku tysiące osób, głownie turyści. Obok nas siedzieli jacyś starcy z Japonii, dziadek z saszetką wypchaną po brzegi euro, śmialiśmy się że mu zabierzemy. W kącie ukryci dyskretnie, nie rzucający się w oczy, mnisi w pokutnych brązowych habitach - egzorcyści z Polski, miałem ochotę podejść i pogadać z nimi. Mamy XXI wiek, a wy cały czas bawicie się z Panem Złym ? Nie chodzi o to że im nie wierzyłem, wręcz przeciwnie, najprecyzyjniej będzie napisać, że temat mnie bardzo zaintrygował. Wreszcie zobaczyliśmy Go – papieża Polaka, Jana Pawła II, dla mnie postać wyjątkowa , na pewno autorytet, człowiek wielki. Wtedy był już bardzo schorowany, poruszał się na jeżdżącym tronie czy tam krześle. ”Nie wiedziałem że Wisła przez Rzym płynie” powiedział wzbudzając ogólny aplauz. Fajnie było widzieć uniesione w górze szaliki , wśród których nie brakowało tych z napisem „Natural Born Killers”, podczas śpiewania wiślackiego hymnu. Na audiencji obecnych było mnóstwo ludzi, krakusów może setka, ale mimo tego nie zapomniał o nas, głośno pozdrowił, poświęcił nam publicznie czas. I to było wspaniałe, przyjechało szemrane towarzystwo, wielu pijanych jeszcze po wczorajszej nocy, raczej w stanie dalekim od skupienia modlitewnego, a on powitał, podziękował za przybycie, zażartował. Odpowiedzią były szczere brawa i głośne ”dziękujemy”. Każdy poczuł, że nie przybył tu na marne, że gospodarz cieszy się z tej wizyty, że jesteśmy dla niego ważni i mile widziani w tym kapiącym złotem sercu kościoła katolickiego. Powszechnie znanym był fakt, że jego ulubionym klubem była Cracovia, nie można bardziej uprzedzić do siebie kibica Wisły niż powiedzieć publicznie, że kibicuje się rywalce zza Błoń. Nikomu to wtedy nie przeszkadzało, nikt z obecnych o tym nie myślał. Wszyscy czuli wyjątkowość tej chwili. Po jego śmierci nastały w Krakowie dni jakich nigdy wcześniej nie było i chyba już nie będzie. W niedzielę, dzień po jego śmierci, wybrałem się z Marleną na krakowski rynek. Panowała cudowna pogoda, kwietniowe ciepłe już słońce wlewało się wszędzie, błękitne niebo, było pięknie. Cisza. Cisza jakiej nigdy nie widziałem i nie słyszałem. Nawet parę godzin po katastrofie smoleńskiej,(przepraszam zamachu) będąc w Krakowie wśród ludzi, widziałem panujące poruszenie , jednak nie da się tego porównać z atmosferą panującą podczas tych dni. Tłumy ludzi, wszyscy jacyś inni , skupieni i wycofani z natłoku powszednich spraw. To nie był jednak dla mnie smutny dzień, a przynajmniej nie tylko smutny – wzruszający, wyjątkowy, przełomowy, otwierający inna epokę – epokę już bez niego. To całe ludzkie mrowie przypominało mi bezradne, opuszczone dzieci, które opuścił ojciec. Jednocześnie gdzieś w głębi duszy obecny spokój , pogodzenie z losem, świadomość, że wszystko potoczyło się tak jak musiało. Później te wszystkie msze pojednania kibiców, nagle zawieszona wieczna krakowska święta wojna - nawet te łebki czuły że stało stało się coś, czego nie ogarniają i chcieli to jakoś okazać. Jaki inny człowiek tak poruszy swym odejściem miliony ? Byłem na wielu mszach z udziałem papieża, chyba na wszystkich krakowskich, które odbyły się za mojego życia. Wtedy , gdy był chory i nie odprawiał też. Pierwszy raz z ojcem, jako kilkuletni brzdąc , jeszcze za komuny, pamiętam mrowie ludzi…Potem już jako nastolatek, ocean ludzi, na błoniach przecież blisko milion. Ciężko było tam dotrzeć, ciężko było tam wystać i potem wrócić do domu tramwajem zapierdolonym ludźmi bardziej niż po podwójnych derbach, ale na pewno warto było. Dobrze, że wykorzystałem przywiej życia w jego czasach i widziałem go na własne oczy. Wielokrotnie tez stałem na trasie przejazdu papa mobile, w Łagiewnikach, na Alejach, na Kamińskiego, koło technikum, właśnie wtedy wydawało mi się, że nasze spojrzenia spotkały się na chwilę…Warto o tym przypominać, warto pamiętać, że był w Krakowie taki czas ,kiedy ludzie zatrzymali się na chwilę i spojrzeli na siebie. Wiatr zamykający Biblię na jego trumnie podczas pogrzebu – dla mnie ikona symboli.. Na pytanie o przyczyny mojej gloryfikacji tego człowieka nie umiałbym sensownie odpowiedzieć. Jak każdy Polak nie czytałem żadnej z jego encyklik, znam jego biografię, jednak jego trudne życie i heroiczna w nim postawa tez nie jest przyczyną. Po prostu mogę dołączyć do grona rodaków , którzy „kochają papieża, ale go nie słuchają”. Nawet widząc go gdzieś w telewizji, każdy jego gest i słowo odbieram jako zupełnie wyjątkowe. Przecież te żarty na mszach czy w oknie papieskim, nie były jakieś …wyjątkowe same w sobie. Normalne, proste słowa, a jednak słuchając ich śmiałem się szczerze i emocjonalnie reagowałem z innymi. Można kochać za nic, można wielbić za nic – ot po prostu.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Pasja 16.03.2017
    Pamiętam to pojednanie pomiędzy kibicami Crakovii i Wisły...i co chwilę, a potem znowu naparzanie. Chętnie bym poszła razem z wnukami na mecz, ale boję się. Wracam nieraz autobusem 194 wraz z kibicami z meczu... masakra. Tekst fajnie napisany i koncowa refleksja nad pielgrzymkami Ojca Świetego i twoja miłość do niego bez jego wskazówek na życie to takie prawdziwe i szczere wyznanie. 5. Pozdrawiam serdecznie
  • Dziekuje za dodanie komentarza
  • Jo-anka 17.03.2017
    Gładko ci idzie, przebrnęłam !!! Początek ...Czego nie lubię : ,,telefon - komórkowy'', ,,w środku zimnej lutowej nocy'' , ale to tylko moje subiektywne odczucia, nie bierz do głowy;) Jak interesuje cię to, dlaczego nie lubię, napiszę ;) Opowiadanie jest lekkie czyli nie męczy mnie swą zawiłością, osobiście uważam to za duży plus .Ufff, napisałam, a ciężko mi to idzie, pozdrawiam ;)
  • Dziekuje za dodanie komentarza.
  • KarolaKorman 18.03.2017
    Napisane bardzo przystępnie i dobrze się czyta. Przyznaję bez bicia, że całości nie przeczytałam, tylko skakałam jak żaba :)
    Ten fragment dał do myślenia, piszesz, że jechały ,,baby'' i dalej:
    ,,- Panowie ciszej , nie jesteście tu sami ! – zaczęła kolejny raz Krystyna
    -Co kurwa ciszej !!! Gdzie ty jedziesz ? !! Po co jedziesz ?!! – zacząłem akcję uświadamiania pani ,...''
    (...),, - Ale młody człowieku …
    - Co kurwaaa!!! Czym dla ciebie jest Wisła ???''
    (...) ,,powiedziała Krystyna oskarżycielsko kierując na mnie swego palucha.''
    - i dalej o sobie:
    ,,Na stacji benzynowej obmyłem sobie buzię w zlewie, troszku mnie mdliło pamiętam, ...'' - jeżeli zamierzone, to świetnie wyszło, jeżeli taka prawda, to smutna - o innych w najgorszych słowach o sobie pieszczotliwie.
    Nie oceniam, bo jak pisałam, nie przeczytałam całości i nie chcę oceniać po łebkach, pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania