Poprzednie częściWymiar Faz

Wymiar Faz 2

Bałwanek Franek

 

Franek spojrzał ostatni raz w niebo. Gęsty, bordowy płaszcz okrył znaczną jego część, a to przyciągnęło lodowaty wiatr z Krainy Mrożonek. Dziwotą było, że akurat, kiedy Planet City było na skraju niebezpiecznej apokalipsy, wicher przybywał doń i wdrażał w życie plan pomocy apokalipsie. Zaczął od parku. Kilka starych drzew radośnie wirowało w wietrznej trąbie kilkadziesiąt metrów od Franka. Bałwan chwycił gałązką marchewkowy nos i przytrzymał, czując, że ten niespokojnie zaczyna wysuwać się ze śnieżnej masy. Hultajko, znikło za bordową zasłoną. Ale na bóstwa i stwórców przecież to świetna wiadomość. Dlaczego więc Franek czuł dziwny lęk przed nieobecnością słońca na niebie? Teoretycznie ono cały czas tam było, chyba że w akcie tchórzostwo posrało się i skryło w swoim pokoju, pod horyzontem.

— Gdybym miał nogi — pomyślał. Chyba już drugi raz w życiu myślał o nogach. Kapitan Wiewiórak takowe posiadał. Krzywe i zrośnięte wiele razy w sposób losowy, ale własne. Niby biegał na czterech, niby mówił o nich przeklęte odnogi, ale Franek widział to, co chciał zobaczyć.

Śnieg w części północnej parku nie topniał i to był fakt. Ale zdarzały się kradzieże. Nocne albo późnowieczorne. W ciemności uśpiona czujność dawała wolną rękę wszystkim chętnym do zgarnięcia puli. Kilka kilogramów nietopniejącego śniegu dla kuzynki. Ona z rodu tych gorących, co śniegu na oczy nie widzieli, a do tego, boi się z domu wychodzić. Dlatego śnieg musi przyjść do niej. Ostatnio kradzieże nasiliły się. Zapasy ubywały. Bałwanek Franek wprawdzie nie potrafił się poruszać, ale kojące chłód bijący od białej pierzynki śniegowej działał kojąco i wzmacniająco. Tego zafajdanego dnia najpierw pojawiła się łuna, a teraz w biały dzień ktoś zapragnął przywłaszczyć sobie część białego surowca. Wyglądem przypominał jaszczurkę, ale tylko do połowy. Od pasa w dół dumnie prezentowały się końskie kopyta, lśniące podkowy zdobiły je jak droga biżuteria. Jaszczurzy łeb obrócił się w stronę Franka.

— Ile za to? — usłyszał.

— Co? To nie na sprzedaż, to własność parku!

— Dobra zwolnij obroty. Własność parku, ale ile za kilogram?

Dziwadło, ciekawe słowo w kontekście Planet City podeszło bliżej i bliżej, i jeszcze dwa i pół kroku. Stanęło dwa rzuty kamieniem od Franka. Gadzie ślepia obserwowały go, a cienki jęzor sunął po nosie od lewej do prawej.

— Nie bądź skąpy zdzirowata kupo białego gówna, dobrze płacę.

— To jest własność parku. I moja przy okazji. Gady mają swoje zabawki w terrarium na południu Planet City — Nieco rozdarty osobistymi przemyśleniami wyzionął resztki sił, żeby jeszcze raz zaprzeczyć.

— Spójrz w niebo — polecił. Franek zrobił to z braku laku, no przecież. — Łuna. I to czerwona, gościu.

— Dobra, wszystko jedno. Idź już, brak mi sił.

Natręt udał, że tego nie słyszy. Zamiast tego wpatrzył się w łunę jeszcze bardziej.

— Teraz to już nawet nie wiem, co to jest. Ale mniejsza. Potrzebuję tego śniegu, gościu.

Franek poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Potworny pan sen kroczył zaśnieżonymi alejkami po niego. Wszyscy się go bali, kiedy miał zły humor. Wtedy wymyślał różne sny, koszmary, które ociekają grozą i wszystkim, co najgorsze. Czarne, węgielkowe oczy powoli zasłaniała cienka śnieżna powieka. Zasypiał.

— Co z tobą, gościu?! Mam wyłożyć na tacę, dlaczego chcę trochę śniegu? Dobra, masz, co chciałeś.

— Nieee…— szepnął na wpółprzytomny. Świat rozmył się w mgnieniu oka, sen nadszedł.

— Źle zaczęliśmy negocjacje — uznał lekko załamany. — Moja rodzina źle znosi to, co się dzieje. Łuna zmienia to wszystko i wszystkich. Potrzebuję trochę śniegu, na opatrunki. Błagam, choć kilka płatków.

Gdyby Franek nie zasnął, widziałby klęczącego przed nim dziwaka, który wylewa potok łez w nadziei, że to coś da. Upadł na śniegowe klepisko twardo i jeszcze raz poprosił, jednocześnie oglądając się za siebie. Czuł niebezpieczeństwo, nadchodziło. Ale Franek spał. Tonął w koszmarze bez dna, a czego oczy nie widzą, sercu nie żal.

 

Podporucznik Sekator- Pazur, velociraptor.

 

Dzień był bezchmurny i ciepły. Podporucznik korzystał z uroków doby wolnego. Obudził się o siódmej, a z wyra łaskawie zsunął się o ósmej. Na nocnej szafce obok łóżka leżały resztki kolacji. Poszarpane serce i kawałek mózgu szeregowego Papcio. Twarde pazury podporucznika zahaczyły o krawędź szafki, próbując nadziać się na przekąskę.

— Żałuję, że obżarłem się żyłami — mruknął do siebie.

Około dziewiątej Sekator-Pazur truchtał niedaleko parku, mijając zamyślonych mieszkańców. Rozpoznał w nich jedynie szeregowego Ludlowsa przeniesionego z jednostki na drugim końcu Planet City. Młody, o dobrze zabudowanej sylwetce wymienił z podporucznikiem powitalne spojrzenia, po czym wrócił do własnych rozmyślań. O czym mógł rozmyślać? Zapewne, jak lepiej dogadzać podporucznikowi, żeby nie wyjebał go z jednostki na zbity pysk, cholera wie gdzie. Może nawet tam, skąd nikt żywy nie wraca. O tak. Podporucznik Sekator- Pazur uśmiechnął się. Ten szeregowy nie zazna już spokoju. A biorąc pod uwagę, że zastępstwo potrwa dłużej, niż zakładano, będzie ubaw.

Soczysta zieleń mdliła i irytowała z każdej strony. Kilka wypalonych w słońcu placów po rzygach służyło podporucznikowi za przeszkody na torze, którym zmierzał do osiągnięcia idealnej sylwetki. Zdrowe ciało i pielęgnacja kanibalistycznych popędów, dwie najważniejsze rzeczy w jego życiu. Zatrzymał się obok rzędu ławek, pustych i brudnych. Jaszczurzy ogon sterczał na baczność, kiedy zza rogu wyłonił się szeregowy Papcio. Cały i zdrów.

— Melduje się podporuczniku!

Sekator-Pazur w pierwszej chwili cofnął się i udał, że nikogo nie widzi. Spojrzał w stronę płynących zielenią krzaków i rozmieszczonych obok róż.

— Podporuczniku, tak jak pan kazał. Stawiam się.

— W parku? To chyba jakieś nieporozumienie. Ty przecież nie ży… nie ma cię.

Szeregowy Papcio zbliżył się do podporucznika. Puste białka oczu zmieniły się w purpurowe kule, w których w rytm walca poruszały się pomarańczowe ogniki.

— Smakowało? — Pytanie zabrzmiało jak rekomendacja. Nieco spóźniona, bo smak mięsa szeregowego Papcio tlił się w paszczy podporucznika od samego rana.

— Zjadłem cię. Zostały z ciebie resztki. Więc jakim cholernym cudem ty tu nadal stoisz?!

— A bo ja wiem? Przychodzę tu w imieniu wszystkich. Każdego, kto cię poznał i wylądował na talerzu w kawałkach.

Na usta się cisnęło: Nie używam talerzy, ale podporucznik przemilczał to. Zęby, które niedawno szarpały martwe truchło szeregowego Papcio, teraz zgrzytały ze strachu. Bał się jak nigdy, jak przed egzekucją, która mogłaby nastąpić, gdyby ktoś sypnął więcej. Ale nie sypnął. Nie odważyłby się, co nie? Podporucznik miał silne plecy i zaplecze pełne argumentów na każdy zarzut. Mimo to dinozaurze pazury trzęsły się nerwowo.

— Wynoś się! Nie żyjesz. Ale masz rację, smakowało. Jak nigdy. Byłeś wyjątkowy, ale ja nie patrzę na takie detale. Upatruje, zabijam i jem. Prosty łańcuch, kapujesz?!

— Tylko w tym świecie. Tu masz jeszcze nade mną władzę. Ale pora wracać i zapłacić.

Mętna powłoka zakryła oczy podporucznika, kiedy szeregowy Papcio odchodził w nieznanym kierunku. Szamotanie wzmagało siłę zacisku powłoki na głowie, a każdy kolejny ruch ujmował zasobu powietrza. Sekator-Pazur dusił się, próbując wrzeszczeć w swoim specjalnym stylu. Stylu bezkompromisowego mentora, a prywatnie miłośnika mięsnych potraw ze swoich żołnierzy. Leżąc półprzytomny na wyłożonej betonowymi puzzlami alejce, trochę żałował. Żałował, że zostawił resztki szeregowego Papcio ot, tak. Gdyby tylko wiedział. Karuzela śmierci kręciła się coraz szybciej. Świat wirował i odpływał w siną dal, nigdy już nie powracając.

Poczuł smak krwi w paszczy. Znowu był u siebie. W Planet City, rzeczywistości, wgryziony w szyję szeregowego Papcio. Krwisty strumień spłynął po jego szyi gładko, zasychając na betonowej alejce. Amnezja podziałała aż za dobrze. Podporucznik nie mógł sobie przypomnieć co sprawiło, że leżał wraz z innymi żołnierzami w parku. Ale mniejsza o ten detal. Ważniejsza, dlaczego zabił szeregowego Papcio. Bo on faktycznie nie żył. I tym razem nie powstanie z martwych, własnych resztek zostawionych na szafce nocnej. Powoli wstał, widząc przed sobą rozmazany lekko świat na tle czerwonej łuny. Słoneczko Hultajko bez silnie próbowało zwalczyć intruza na niebie swoim blaskiem. Niewzruszony mur płynął, bo nieboskłonie i sprawiał, że nienaturalna ciemność zaczęła ogarniać miasto. Reszta żołnierzy jak posłuszne tępe pionki ustawili się w szeregu mimo braku sił i ran.

— Żołnierze! — przemówił podporucznik, ukrywając niewiedzę o wszystkim dookoła. — Coś się spierdoliło! Poważna sprawa, rangą dościgająca misje niewykonalne. Nasze, wasze zadanie to infiltracja. Rozproszyć się i szperać. Szukać podejrzanych, kogoś potencjalnie odpowiedzialnego za ten pierdolnik. Tyle! Ja idę do dowództwa po dalsze instrukcje. Wykonać!

— Tak jest! — Pusty szum echa rozniósł się po okolicy wraz z żołnierzami.

Podporucznik spojrzał na ciało szeregowego Papcio. Wyglądał bardzo apetycznie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • JamCi 13.08.2019
    Widzę :-) przyjdę jutro uważna :-)
  • JamCi 13.08.2019
    Dziś tylko dlatego nie, że już umieram.
  • JamCi 14.08.2019
    Już. Bardzo lubię. Druga część tym razem ciekawsza. Aż mi się szkoda bałwanka zrobiło taki melancholijny i smutny. Bardzo fajne opisy w niektórych miejscach. Zaskakujące zwroty.
    Popraw bledy, bo trochę ich. :-)
  • marok 14.08.2019
    Poprawi się na pewno. Seria trochę dziwaczna, ale takie założenie było od początku, więc może się coś z tego uda :)
  • JamCi 14.08.2019
    marok ja to lubię. Bajki Marokuffff... :-)
  • Berkas 14.08.2019
    Idę przeczytać pierwsze i za chwilę tu wrucę.
  • Berkas 14.08.2019
    Przeczytane, trochę się gubię, ale to co zrozumiałem jest ok.
    "Bałwanek Franek wprawdzie nie potrafił się poruszać, ale kojące[y] chłód bijący od białej pierzynki śniegowej działał kojąco i wzmacniająco." kojący działał kojąco?
  • marok 14.08.2019
    Berkas, no tak. Masło maślane. Ktoś może przyjąć że biorę czytelnika za debila i wyjaśniam mu że kojący chłód działa nie inaczej jak tylko kojąco :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania