WYPADEK

Szary dym mieszał się z białymi obłokami na niebie. Wiatr rozganiał wijące się kłęby i mieszał je z jaśniejszymi tworząc na tle błękitnego nieba obraz, który widokiem zmroziłby krew w żyłach nawet najbardziej odpornemu na przesądy człowiekowi. Widziałem wyraźnie jak niebo spogląda na mnie dwiema, wielkimi, czarnymi dziurami, jakby wydrążonymi w nieboskłonie oczodołami. Potężna jama zamykała się nad moją głową niczym otwór gębowy w gigantycznej, trupiej czaszce. Stałem nieruchomo, patrząc oniemiały, jak obraz rozwiewa wiatr, niczym malarz, który na płótnie kilkoma pociągnięciami pędzla rozmazuje nieudany rysunek. Jedyne co po nim zostaje, to przekaz, który drąży ci w umyśle dziurę i nie pozwala, żebyś przestał myśleć o jego treści. Jeżeli proroctwo końca świata miałoby ukazać się ludziom, to by wyglądało właśnie tak.

A jednak czułem, że nie było to przesłanie skierowane do większej ilości ludzi, tylko do jednego człowieka. Byłem sam. Przede mną rozciągała się łąka. Trawa falowała na wietrze jak gigantyczny dywan gładzony niewidzialną dłonią. Gdzieś tam w przodzie mignęło coś szarego. Wielki, puszysty wilk pędził przed siebie. Jego sierść lśniła w promieniach zachodzącego słońca, wyraźnie kontrastując z wszechogarniającą zielenią. Po chwili zniknął w pobliskich krzakach, rozpływając się wśród drzew jak myśl, która ucieka zamyślonemu człowiekowi.

W tamtą stronę podążałem i ja. Pchany jakąś niewidzialną siłą, szedłem powoli nad skraj urwiska, które zaczynało się tam, gdzie kończyła się łąka. Posuwałem się powoli, ale cel mojej wędrówki był coraz bliżej, zupełnie, jakbym przyciągał go ku sobie niewidzialną liną. Jakbym dryfował na morzu w kierunku samotnej wyspy widniejącej na horyzoncie.

Kiedy znalazłem się nad urwiskiem oczom moim ukazał się widok, który na chwilę mnie zatrzymał. Pod moimi stopami zbocze urwiska opadało delikatnie w dół. Na jego dnie, kilka metrów poniżej, tłoczyła się spora grupa ludzi. Zgromadzeni byli wokół czegoś, co leżało na ziemi. Zasłaniali widok swoimi ciałami. Dostrzegłem tylko blask metalu między ciekawskimi głowami, które usiłowały przebić się ponad te, które zasłaniały im widok.

Ruszyłem wolno w dół. Uczucie niepokoju narastało we mnie wraz z każdym, wolno przebytym metrem. Właściwie uczucie lewitacji pasowało by bardziej do sposobu, w jaki się przemieszczałem. Ja nie schodziłem, ja sunąłem zboczem urwiska. To było jak we śnie. Kiedy znalazłem się na dole usłyszałem ciche wycie dolatujące z oddali. Nie zaprzątałem sobie nim głowy, podobnie jaki i ludzie, którzy stali przede mną, odwróceni plecami.

Przechodziłem między nimi wolno. Nie zwracali na mnie uwagi. W skupieniu przyglądali się czemuś, co znajdowało się w przodzie. Milczeli. Milczałem i ja, kiedy wymijałem każdego z osobna. Kiedy rozsunęli się na boki oczom moim ukazał się widok, który na chwile powstrzymał moje kroki. Na trawie leżało wywrócone auto. Leżało na dachu. Przednia szyba była wybita a karoseria mocno powgniatana. Nie trudno było się domyśleć, że kierowca stracił panowanie nad kierownicą, a jego auto wypadło z drogi i stoczyło się zboczem urwiska na sam dół. Pytanie brzmiało tylko: jak szybko jechał?

Przyjrzałem się marce samochodu. Lakier lśnił w promieniach zachodzącego słońca mieszając się z szarym kolorem metalu w miejscach, gdzie starł się pod wpływem gwałtownych upadków. Coś było niepokojącego w tym samochodzie. Jego wygląd przywołał stare obrazy w mojej wyobraźni. Znałem to auto. Już je widziałem, i to nie raz.

Nie potrafię wyjaśnić dlaczego nie poczułem gwałtownego bicia serca, kiedy nagle skojarzyłem sobie fakty. Być może spowodowane było to nagłym przebłyskiem olśnienia. To było moje auto. I to ja powinienem był je prowadzić. Ale nie prowadziłem. Dlaczego? Bo moja żona uparła się, że to ona pojedzie na zakupy...

Cholerne zakupy! Pchany nagłym przeczuciem, które niczym grom z chmur uderzyło w moją podświadomość, ruszyłem przed siebie. Minąłem wywrócone auto. Przecisnąłem się między ludźmi i dotarłem do grupki, która stała obok. Widziałem wyraźnie, jak jedna osoba reanimuje kogoś, kto leżał na ziemi. Wysoki mężczyzna naciskał dłońmi na klatkę piersiową osoby, której widok zasłaniał mi swoim ciałem. Podszedłem bliżej. Kiedy grupka gapiów rozsunęła się na bok, znalazłem się tuż przy całej akcji.

Nie trudno było odgadnąć, że kierowca feralnego auta wypadł przez przednią szybę i poturlał się dalej. Być może to, że nie miał akurat zapiętych pasów uratowało go przed zgnieceniem, a być może, przeżyłby w środku i by się nie połamał wylatując na zewnątrz ze środka swojego auta.

Patrzyłem jak nieznajomy mężczyzna naciska na klatkę piersiową leżącemu na ziemi człowiekowi. Jego ruchu były rytmiczne i gwałtowne. Pochyliłem się. Chciałem pomóc, ale zamarłem w jednej chwili. Spodziewałem się ujrzeć moją własną małżonkę, chociaż w duchu łudziłem się, że być może to tylko jakiś przypadkowy złodziej samochodów, który w nie odpowiednią godzinę połakomił się na cudze auto. Jednak ta twarz, mocno pokiereszowana i z zamkniętymi oczami w niczym nie przypominała mojej żony. I na pewno tez nie należała do nikogo obcego. To byłem ja...

To ja sam leżałem na ziemi...

Rozejrzałem się. Kłębiący się wokół mnie ludzie wciąż nie zwracali na mnie uwagi, tak jakby mnie tu nie było. Jakby nie dostrzegali łudzącego podobieństwa mojej twarzy do osoby, którą właśnie reanimowano na ich własnych, wytrzeszczonych w zdziwieniu oczach.

Z oddali dobiegło wycie wilka. Brzmiało ono o wiele wyraźniej, niż poprzednio, a jego echo rozniosło się po okolicy jak bicie dzwonu z wysokiej wierzy. Spojrzałem na otaczających mnie ludzi. Sprawiali wrażenie, jakby byli głusi, jakby niczego nie słyszeli, skupieni na makabrycznej scenerii, która rozgrywała się przed nimi. Odniosłem wrażenie, że tylko ja je słyszę.

Jedno tylko mnie zdziwiło: dlaczego wilk wyje w dzień, kiedy świeci słońce, a nie w nocy, do księżyca...

Niespodziewanie wszyscy zaczęli się pomału oddalać. Ujrzałem czubki głów, a przecież niektórzy byli wyżsi ode mnie. Ogarnęło mnie zdziwienie tak ogromne i niezrozumiałe, że nie potrafię tego opisać. Unosiłem się w powietrzu. Lewitowałem. Z wysoka obserwowałem całą sytuację, która rozgrywała się pod moimi stopami.

Nagle ciemności ogarnęły świat. Mrok skrył okolice czarnym płaszczem. Zrobiło się zimno i ponuro. Widziałem i czułem jak martwa noc zamyka się nade mną. Zniknęli gdzieś gapie. Zniknęło auto i urwisko. Nie było trawy ani łąki, była tylko czarna przestrzeń która coraz ciaśniej zamykała się wokół mnie. Tylko wysoko nad moją głową mały snop światła przebijał się przez ciemności. Ostatni promień, który zgniatała w swojej wielkiej dłoni wszechogarniająca czerń. Próbowałem biec w tamtym kierunku. Jak topielec, wciągany w zimne odmęty wody, machałem rękami, by zbliżyć się do tej znikającej jasności. Czułem, że to moja ostatnia szansa. Ostatnie tchnienie i oddech organizmu z którego uchodziło życie.

I właśnie wtedy, kiedy czarny aksamit nieprzeniknionej ciemności zamykał się przed moimi oczami, właśnie wtedy poczułem dotyk ludzkiej dłoni na ramieniu. W tej całej, zimnej i nieprzeniknionej ciemnością scenerii, to uczucie było jak chwyt pomocnej dłoni dla człowieka który tonie. Próbowałem zbliżyć się do osoby, która znajdowała się po drugiej stronie tej niewidzialnej, czarnej zapory. Chciałem podążać w jej kierunku. Pragnąłem, by mnie wyciągnęła z tego paranoicznego stanu. Nie chciałem umierać. Nie! Jeszcze nie teraz! NIE!!!!

Nie!

Wyrwany z objęć koszmaru znalazłem się nagle w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Niczego nie dostrzegałem, ale wyczuwałem otaczające mnie ściany i czające się w mroku kształty. Dopiero, gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ujrzałem meble, które od kilku lat stały w mojej sypialni. Siedziałem na łóżku. Moje czoło było spocone. Ciało drżało pod wpływem emocji i doznanych przeżyć. Na ramieniu wciąż czułem ten sam dotyk ludzkiej dłoni. Odwróciłem głowę. Ujrzałem moją dziewczynę. Leżała obok mnie i patrzyła na mnie wzrokiem pełnym troski i obawy. Jej palce kurczowo ściskały się na moim ciele. Zawsze uwielbiałem jej dotyk, ale nigdy nie przypuszczałem, że będzie on dla mnie tak bardzo przepełniony wybawieniem.

- Spokojnie, kochanie – powiedziała czule, przytulając się do mojego ciała – to tylko koszmar.

Nie byłem wstanie odpowiedzieć. Objąłem tylko ją wpół i leżałem jak sparaliżowany.

- Jak coś – kontynuowała, kiedy wyczuła, że trochę się uspokoiłem – to ja jutro pojadę...

Po raz drugi tej nocy poderwałem swoje ciało. Za oknem słuchać było wycie psa, tak bardzo podobne do tego, które jeszcze rozbrzmiewało w mojej głowie. Nie dałem jej dokończyć.

- Nie! – krzyknąłem. – Nie pojedziesz nigdzie! Ani ja! Nikt nigdzie jutro nie ruszy się z tego domu!

Jej spojrzenie było bardziej niż zdziwione. Wiedziałem, że będzie zła. Ale nie zrozumie, że to dla jej dobra, i mojego. Musiałaby wskoczyć do koszmaru, który nawiedził mnie tej nocy, by dowiedzieć się, o co mi chodziło.

 

Minęło kilka godzin. Siedziałem przy stole. Jadłem zupę, którą wcześniej podała mi moja dziewczyna w głębokim talerzu. Nie odezwała się do mnie od rana ani razu, więc siedziałem przy laptopie i w samotności cieszyłem się ciepłym obiadem. Dzisiejszego dnia smakował wyjątkowo smacznie, jak nigdy. W pewnym momencie łyżka, która zmierzała do moich ust, zatrzymała się w połowie drogi. Mało nie zakrztusiłem się, kiedy przeczytałem tytuł artykułu: Uwaga na śliskie drogi. Kliknąłem link. Moje brwi marszczyły się coraz bardziej w miarę czytanego tekstu, a serce mało nie wyskoczyło z klatki piersiowej.

''Rozlany olej na drodze prowadzącej do centrum mógł doprowadzić do katastrofy, gdyby nie przytomność i spostrzegawczość miejscowych uczniów, którzy w odpowiednim momencie zabezpieczyli teren i wezwali odpowiednie służby, do usunięcia śliskiej i bardzo niebezpiecznej plamy. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby jakiś nieuważny kierowca nie zauważył jej i spiesząc się z rana, najechał na nią swoim autem...”

Nie czytałem dalej. Dobrze wiedziałem, co by się stało. Moja dziewczyna siedziała w pokoju obok i w milczeniu oglądała telewizję. Poszedłem do niej. Przysiadłem się i objąłem ją ramieniem. Nie przeszkadzało mi, że była na mnie obrażona i wkurzona, liczyło się tylko to, że była dzisiejszego dnia obok mnie. I że ja byłem...

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Siegfried 10.05.2015
    W miarę fajne :D
  • Sky300 10.05.2015
    Lepiej by się czytało gdyby było więcej dialogów, ale i tak bardzo dobre :) 4
  • zaciekawiony 10.05.2015
    "Widziałem wyraźnie jak niebo spogląda na mnie dwiema, wielkimi, czarnymi dziurami," - jeśli obraz utwrzyły białe obłoki i szary dym, to skąd czerń?

    W sumie całkiem nieźle napisane, może tylko trochę zbyt oczywiste zakończenie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania