Wystrzyganka

jest się, a więc: ciągła niemożność policzenia

do minus jednego, odżeranie się od płaszczyzny

(pozornie gorące ciało roztapia czerń,

zostawia szpetną dziurę kształtem

przypominającą szczątki rozgwiazdy).

 

rozpacz, cierpienie? prędzej groteskatologia!

mówi się, nie wygadana przez nikogo, litania

niedorzeczności, czyta spis absurdaliów:

świat! szeroki i mdły termin, karuzela, której

nie objąć wzrokiem, okaryna ulepiona ze smalcu,

coś, co brzękło i czasami zadudni, fryzura na pazia,

ostrzyżenie się od garnka

by wyglądać jak Ralph Kamiński,

 

aspirowanie do bycia mydłkiem, napuszonym

jak indor kapelmistrzem bez orkiestry,

to strzeżenie mydlin, uczenie się ich na pamięć,

skamieniały twaróg w kształcie monstrancji,

dumnie noszone pantalony (oczywiście produkcji

czechosłowackiej, albo radzieckiej).

 

śmiejmy się! ja? wszystko, co na korbkę, analogowe,

zakurzone i stare, jednocześnie - nieszlachetne, z grubego

plastiku w papuzich kolorach. myśl? siermiężna

i toporna, bo powstała w zaporożcu, rzecz pozornie

ważka, bo znaleziona na strychu i spatynowana,

urządzenie głupio i niepotrzebnie lampowe,

anachroniczne, nagrzewające się podczas dłuższego

użytkowania i wypełniające pomieszczenie, w którym

się znajduje wonią topionego metalu i szkła.

 

wokół ludzie mający charakter drewutni, przyginani

do ziemi przez siekiery, jakie noszą u szyi,

podskórnie kryci karpiówką,

zdzierający z głów tafle falistego eternitu.

 

ta legenda może tylko śmieszyć! traktuje o

wszystkim, co urodziło się w balii,

jest myte w dzieży, ma kuper i krzywy dziób

a mimo to udaje pomnik.

 

nie mogę być inny, jak tylko brzydko pocieszny,

definiowany przez wszelkiego rodzaju pokraczność

dezawangardę. krajobraz z niespodziewanie

wyrastającymi sztachetami, wieś opisana

maczaną w kałamarzu hołoblą, wszystko, co

na swój dyskotekowy sposób jest bandyckie,

nadąsane i w pąsach - to (pewnie) też ja.

 

antypowaga: nagrywam bezgłos na pocztówkowe

winyle, definiuję historię jako szklankę

w równym stopniu napełnioną krwią, co fluidem.

to coś, co wbrew sobie udaje Marylę Rodowicz,

ucieka ze sceny Festiwalu w Sopocie i Opolu,

by po chwili wrócić brzydsze

i jeszcze bardziej babcine.

 

wydzieram kartkę z dawno niewydawanego

pisemka dla nastolatków. wkładam do ust, żuję.

 

zaraz ogarnia mnie ta cała cepeliowość Los Angeles,

zachwycam się wzniosłymi tekstami Gracjana

Roztockiego, widzę matrioszkowe, pokraśniałe

policzki kobiet, które ostrzykują się wazeliną,

bo nie stać je na botoks, te talerze ozdobione

ręcznie malowanymi podobiznami Wierki Sirdiuczki.

 

jest się, a więc: śmietnik,

czerwona gwiazda lśniąca na czubku choinki,

na gałęzi której powiesił się klaun, ta paradność

starych komputerów, sztuczna inteligencja

i nierozerwalnie związane z nią słowa ceber, łupiny,

cembrowina. gliniane garnki marki bugatti,

żętyca don perignon, kozak tańczony w seledynowych

gumowcach, cała wielkomiejskość i jej próchniejące

szczudła, high life, z którego przebija strzecha i polepa.

 

my? pojazdy leżące obok siebie na wrakowisku:

papamobile-driftowóz i najmniejszy ścigacz świata

(ledwie trzy atomy poruszane niemożebnie

cienką igłą).

 

udawaj cały świat, co masz do roboty?

- leci na przestrzał okruch trybikowej filozofii,

kroi płaty czarnego mięsa, rozcina kosmos, sufit

sutereny, w której nie da się istnieć

w pełni i na poważnie

(a i w zasadzie: jaki byłby w tym cel?).

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania