Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Z zielonego dworca - Rozdział I - Weekend na działce

Wystawione nogi Wiktora za okno niebieskiego Volkswagena Golfa IV chociaż trochę pozwalały mu się zrelaksować. Temperatura przekraczająca trzydzieści pięć stopni celsjusza była dla niego zdecydowanie za duża. Obok Wiktora siedział Marcin, lekko otyły, ogolony na łyso kolega tego pierwszego. To właśnie do niego należał samochód i to on nim kierował.

— Nie jedzie nikt za nami? — odezwał się Marcin, patrząc w lusterka.

— Nie. Możemy jechać dalej. — rozejrzał się szeroko Wiktor, wyciągając z paczki papierosa.

Kierowca skręcił w lewo, w kierunku podwarszawskich pól działkowych. Kilka razy jeszcze obracali się, aby upewnić się czy nie mają ogonu. Stanęli przed bramą małej działki, na której znajdowały się mały, drewniany domek i stodoła. Wiktor wysiadł z samochodu i poszedł otworzyć bramę. Po chwili Golf stał już na terenie działki. Kolejny raz poobracali się we wszystkie możliwe strony i spojrzeli na dosyć zadbany domek.

— Kuurwa, jak to zarosło. — Otworzył szeroko oczy osiemnastoletni Wiktor.

— Noo... — Zaczął zastanawiać się Marcin. — Idź zobaczyć jak się rośliny mają, ja tu skoszę.

Bez słowa zabrali się za robotę. Starszy o dwa lata od Wiktora Marcin zmierzył do stodoły, a osiemnastolatek do domku. To właśnie tu, na strychu w domku na jednej z działek rosły sobie spokojnie krzaki szczęścia. Dwadzieścia pięć krzaków marihuany właśnie były gotowe do zbiorów. Chłopak chodził po domku, rozglądając się. Ostatni raz był tu trzy miesiące temu, a tak to krzakami zajmował się Marcin. Po skrzypiących schodach wszedł na strych. W połowie schodów już poczuł niepowtarzalny zapach zielska. Uśmiechnięty, zadowolony chłopak zlustrował dokładnie pokój. Zapasowe doniczki, worki z ziemią i nawozy. Kosztowne lampy oświetlające jasnozielone drzewka... Dwójka chłopaków dużo wydała na małą plantację, ale sprzedając to co z tych krzaków najcenniejsze wychoszli na plus. Wiktor handlował trawką odkąd skończył szesnaście lat, czyli już dwa lata. Marcin dilował już w wieku piętnastu lat. Kiedy się poznali, połączyli siły, by zarobić jeszcze więcej.

Wiktor podniósł z drewnianego stolika parę białych rękawiczek i ogrodniczki. Najpierw ściął u podstawy drzewko, a potem zabrał się za wilgotne topy...

Minęło pół godziny i pięć z krzaków było już "oskubane". Kiedy przyszedł jeszcze Marcin, tempo pracy wzrosło, ale i tak zapowiadało się dużo roboty. Trzy godziny i materiał z dwudziestu pięciu krzaków już się suszył...

 

Wieczorem, około dwudziestej pierwszej dwójka kumpli zasiadła przed mały telewizor. Na jednym z kanałów leciał akurat Rambo. Zmęczeni po zbiorach chłopaki oglądali z uwagą film, kiedy najlepsze sceny przerwał jęk Marcina.

— Zaajaaarałbymm...

— Ja też. Mam dzisiaj ochotę na grubego jointa, a tylko szlugi mam. A tamten towar się jeszcze suszy... — Pokręcił głową Wiktor.

— Ja mam przecież blanta w samochodzie! Lecę po niego! Wezmę przy okazji śpiwory.

I zanim osiemnastolatek coś powiedział, to Marcina już nie było. Szybko jednak wrócił, z nieodpalonym skrętem w ustach.

— Pal, pal!

Starszy z chłopaków rzucił dwa śpiwory na podłogę obok telewizora i usiadł na jednym, wyciągając z kieszeni dżinsów kolorową zapalniczkę. Po chwili dwójka chłopaków paliła już grubego skręta o pojemności dwóch gramów. Uśmiechnięty i wyraźnie upalony Wiktor, sztachając się czwarty raz był już w niebie. Jego przekrwione i zmrużone oczy ukazywały mu piękny obraz. Wszystko było rozjaśnione i śmieszne. A on mógł wreszcie zatopić się w swoich problemach.

— Ej, Marcin. — Otworzył szerzej oczy, gdy podawał koledze zielonego papieroska.

— C c c c co!?! — Również zjarany Marcin patrzył na niego czerwonymi oczami.

— Słyszałeś jak Boeing musiał obniżyć lot do dziesięciu tysięcy metrów, bo by się z tym UFO zderzył? — zapytał przejęty chłopak.

— No no... Podobno pasażerowie byli tak obesrani, że chcieli zakładać te maski takie co jak nie ma ciśnienia to wyskakują z dachu na pokładzie. Wiesz, co nie?

— No pewka. A ostatnio to u mojej babci stopniały takie metalowe belki w bloku. Bo było tak gorąco i stopniały! — Śmiał się Wiktor.

— Tyy... Ale jestem głodny... — Po chwili śmiechu Marcin chwycił się za brzuch.

— Mam chipsy... i colę... Mam taki kapeć w ryju, że masakra...

Osiemnastolatek wstał i zmierzył do szafki, gdzie przed ścinaniem topów wrzucił jedzenie i picie. Koledze podał paprykowe Laysy, sobie wziął cebulkowe, a na później zostawił serowe Crunchipsy. Przy okazji napił się z dwulitrowej Coca-Coli.

— Gościu jem to i idę spać, bez kitu... — Przetarł oczy Marcin, chrupiąc chipsa.

— Ja też...

Zaraz po zjedzeniu, nie wyłączając telewizora usnęli, głośno chrapiąc.

 

Rano zapakowali śpiwory na tylne miejsca w samochodzie. Wiktor z wysuszonych już topów zawinął dwa blanty, żeby było po drodze do domu. Resztę zioła zapakowali w kupione wczoraj worki, które mogły zmieścić trzydzieści gramów. Musieli przewieźć na warszawską Wolę, gdzie mieszkali ponad kilogram marihuany. Oby bez przypału.

 

Jadąc najszybszymi drogami Wiktor popalał jointa. Chciał spalić go na pół z Marcinem, ale ten prowadząc samochód nie chciał ryzykować. Kiedy Wiktor samemu spalił dwa gramy Białej Wdowy, zapewnił sobie już totalny odlot. Najbardziej szeroko uśmiechnięty jak tylko mógł, patrzył przed siebie i plótł głupoty.

— Powinienem zlaleleleźć sobie dziewczynę... Paliłbym z nią cały dzień trawę, śmiał się. A tak to jestem sam i muszę palić z jakimiś kolegami... A dziewczyny nie mam, ale mam głupich kumpli. To kiedyś wjebie mnie w bagno... — rozkminiał Wiktor, na co trzeźwy Marcin wybuchał śmiechem.

Kilka minut jechali w spokoju, ale po tym czasie Wiktor znowu zaczął coś mamrotać.

— Muszę palić... Muszę palić ganję, bo po nim świat wygląda dobrze... A jak jestem trzeźwy? Co ja pierdolę, ja nigdy nie jestem trzeźwy... !I dobrze... Bo ludzie to jebani dranie. Dlaczego ten pociąg — wskazał na jadący za szybą pociąg —pędzi tak szybko? Wiesz po co? Żeby wjechać w nieuważnego kierowcę i go zabić... Świat jest zły, a o ludziach nic nie wiem...

— Debilu... Wiesz dlaczego pociąg jedzie tak szybko?

— Bo to kurwa pendolino...

— Echh... — wybuchł śmiechem Marcin, a wciśnięty w fotel Wiktor dalej patrzył w jeden punkt za szybą. — Jak ja też tak zachowuję się po pieprzonych dwóch gramach zioła to ja wszystko odstawiam... Haha... Dobra, dojeżdżamy już. Ogarnij bajerę, Wiktor. Wiktor!

A ten dalej siedział i na wpół uśmiechnięty spoglądał czerwonymi oczami za szybę... Jednak gdy auto stanęło, wysiadł i mając wrażenie, że ma nogi z waty i chodzi po piasku stał w jednym miejscu, patrząc w jeden punkt.

— Dobra gościu, ja ten towar przechowam u siebie. Jak będziesz potrzebował towaru na sprzedaż to do mnie pisz. I się kasą podzielimy, tak jak zawsze. Cześć. — Marcin ponownie wsiadł do samochodu i odjechał w stronę garaży.

Wiktor lekko się chwiejąc i czując dalej smak marihuany w ustach szedł uśmiechnięty w kierunku swojego bloku. Po mięciutkich jak pluszaki schodach z betonu wchodził bardzo powoli, ale w końcu doszedł do mieszkania numer jedenaście na trzecim piętrze, gdzie mieszkał z rodzicami. Zapukał do drzwi i czekając, aż ktoś otworzy, zobaczył na zegarek. Dwunasta, ale nie dostrzegł dwóch małych literek "pm". Po chwili wyglądający na zaspanego wysoki, siwy ojciec otworzył mu drzwi. Zjarany Wiktor przytulił tatę na powitanie i wszedł do mieszkania. Powiesił na wieszaku bluzę i zostawił buty. Poczłapał do kuchni, gdzie od razu na gastro zaczął jeść co popadnie.

— Mogłem się domyślić, oczywiście zjarany. — Założył ręcę na biodra i pokręcił głową ojciec. Wtedy do kuchni weszła zdenerwowana obudzeniem matka chłopaka. Miała długie blond włosy i była szczupła.

— Dziecko, czy ty wiesz która jest godzina? — krzyknęła.

— Samo południe. — Uśmiechnął się Wiktor, przekonany że jest dzień.

— Weź człowieku znikaj.

Wiktor dalej uśmiechnięty powędrował do swojego pokoju i położył się do snu.

 

Rodzice wiedzieli, jak zarabia Wiktor. Nie podobało im się to, ale wiedzieli że i tak nie przemówią do rozsądku synowi, a poza tym nie pochodzili z bogatej rodziny i taka pomoc finansowa od syna mogła im się przydać. Na widok zjaranego Wiktora też nie byli nigdy zwidzieni. Jedyny warunek, przez który nie czepiali się syna, to że miał nie chować towaru w domu.

 

Zjaranych przygód C.D.N

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania