Za dużo

Podobno każdy dzień jest wyjątkowy i zdarza się tylko raz. Wszystkie moje dni wyglądają tak samo i zlewają się w jeden nieskończenie długi dzień, tydzień, miesiąc.

Budzę się o tej samej godzinie co zwykle, cała odrętwiała. Znowu źle spałam. Budzik dzwoni niemiłosiernie głośno, wygrywając radosną melodię. Codzinnie taką samą. Wyłączam go i napawam się jedyną chwilą ciszy, jaka czeka mnie tego rana. Cisza to ostatnio luksus, którego mi brakuję. Zamykam oczy i trwam w bezruchu, wsłuchując się w niezakłócony niczym spokój.

Cisza ma w sobie coś pięknego, harmonijnego, a jednocześnie jest ogłuszająca. Czerpie z niej ile tylko mogę, zapamiętuję i zatrzymuję każdą sekundę.

Słuszę trzaśnięcie drzwiami i wiem, że to koniec. Że wszyscy się budzą. Że znowu ktoś zacznie do mnie mówić, a ja będę musiała odpowiadać, mimo że każdy dźwięk obija mi się wewnątrz głowy i wbija w uszy.

Z trudem podnoszę się z łóżka i ruszam do łazienki. Robię wszystko, żeby nie spojrzeć w lustro, ale w końcu muszę to zrobić. Patrzę i krzywię się do swojego odbicia. Znowu zakładam sztuczny uśmiech, przeczesuję ręką włosy, wzdycham i wychodzę.

Wchodzę do kuchni, wyciągam kawę z szafki. Wchodzi mama.

-Jak spałaś?

(nie spałam)

-Dobrze.

-Wyglądasz na zmęczoną.

-Jest rano.

-Zjesz coś?

-Nie jestem głodna.

-Ostatnio w ogóle nie bywasz głodna.

(to prawda. nie bywam. jakbym przestała czuć głód. jem z zasady. z przyzwyczajenia, bo tak trzeba, raczej nie dla przyjemności. znowu wzdycham. wlewam wrzątek do kubka i idę w kierunku drzwi)

-Zjem w szkole.

W szkole. Nawet powiedzenie tych słów jest męczące. Za dużo wszystkiego. Za dużo ludzi, dźwięków, światła. Bazsensownych pytań i odpowiedzi, które nikogo nie interesują.

-Co tam?

(do dupy, jak zwykle)

-W porządku.

-Słabo wyglądasz.

(czuję się jeszcze gorzej)

-Wydaję ci się. Idę do łazienki.

Kabina w toalecie jest jedynym miejscem w całym budynku, w którym mogę być sama przez choćby sekundę. Wypuścić powietrze, powstrzymać łzy i oprzeć się o ścianę, zamykając oczy.Uśmiecham się. Nabieram powietrza, prostuję się i wychodzę. Daję radę, jest w porządku.

Powtarzam cały ten rytuał jeszcze trzy razy. Po drugiej, piętej i szóstej lekcji. Została jeszcze jedna lekcja. 15 minut przerwy, 45 minut lekcji, 9 minut czekania na autobus, 12 minut drogi do domu. Łącznie 81 minut dzieli mnie od zatrzaśnięcia drzwi wejściowych, osunięcia się po nich i siedzenia tak, aż głowa przestanie mi pękać, a płucom uda się powstrzymać szloch.

Wychodzę. Słucham kolejnych opowieści, ale już po chwili nie pamiętam kto je opowiadał. Miesza mi się kto co mówi, wyłączam się w połowie, a potem tłumaczę się, dlaczego nie słucham.

Koniec przerwy, lekcja, autobus, droga, zatrzaśnięcie drzwi.

-Cześć.

(ktoś jest w domu)

-Cześć.

-Jak minął dzień?

(beznadziejnie)

-Całkiem nieźle.

-Wychodzisz dziś gdzieś?

(a czy kiedykolwiek wychodzę?)

-Dziś nie.

Zamykam drzwi od pokoju.

Kolejne godziny znikają bez mojej kontroli i nim zdążę się obejrzeć jest wieczór. Nie zrobiłam rzeczy, które powinnnam i pewnie już ich nie zrobię. Nie mam siły się podnieść. Leżę na łóżku wpatrzona w sufit, a minuta ucieka za minutą. Tracę poczucie czasu. Wszystko strasznie się dłuży, a jednocześnie nie wiem, kiedy mija kolejna godzina, dwie, trzy.

Zapada noc, nadal leżę w tym samym miejscu i nawet nie zauważam kiedy zaczynam płakać. Wyrzucam z siebie wszystko za pomocą łez.

 

Gniew, smutek, samotność, beznadziejność, którą ciągle czuję.

 

Leżę i zapadam się w siebie coraz głębiej. Powoli tonę we własnych łzach i uczuciach i zamykam się coraz ciaśniej wśród ścian, które sama wokół siebie buduję. Czy ktoś próbuję się przez nie przedostać? Możliwe. Nie wiem, nie widzę, nie czuję. (nie mam siły tłumaczyć o co chodzi) Nie czuję nic poza bezsilnością i samotnością. I złością. Na siebie (zawsze tylko na siebie). Na to, że nie potrafię wstać i się cieszyć. Na to, że wszystko wokół jest dobrze, a ja nie potrafię się tego uchwycić. Na to, że nie umiem (nie wiem czego,nie umiem). Więc leżę, coraz bardziej przytłoczona. Jest mi coraz gorzej. Bo powinnam przestać, powinnam się ruszyć, radzić sobie. Śmiać się jak wszyscy i być szczęśliwą. I być. Ale nie dziś. Dzisiaj się poddam (poddaję się coraz częściej), zostanę w tym miejscu (ciągle stoję w miejscu) i się trochę bardziej rozpadnę (ale czy kiedyś się pozbieram?), trochę popłaczę (ile mogę mieć łez?). Jutro znowu będę silna, wesoła, znowu nie będę potrzebowała pomocy (potrzebuję żeby ktoś o mnie dbał), znowu nic nie będę czuła (czuję za dużo). Jutro będzie dobrze, a na razie trochę sobie wewnętrznie poumieram.

I na końcu przychodzi sen. Niespokojny, przerywany, płochy, nie dający odpoczynku.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania