Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Zbiór dusz. Malcolm

Przemyślenia torturujące swym niespiesznym rytmem kolejne sekundy były częścią oczekiwania. Tak robiło się kiedyś, zanim nastała era elektronicznych urządzeń wypychających kieszenie i opinających nadgarstki. W tamtych czasach cel pozostawał jasny, wzrok nieskupiony na cyfrowych wykwitach ekranów a kciuki niezajęte błądzeniem po gładkich taflach dotykowych powierzchni. Myślenie jest czynnością symultaniczną z oczekiwaniem, niezamazującą prawdziwego celu procesu. I chociażby myśli zawsze zaczynały swój bieg z tego samego miejsca, to ich meta mogła znajdować się za każdym razem gdzie indziej. Odpalając kolejnego papierosa, Turk układał w głowie myśli w ciąg sennych skojarzeń.

 

"Jesienne noce cechują się chłodem. Noc sączy chłód w ciała i dusze tych którzy decydują się na zatopienie się w wilgotnym mroku w oczekiwaniu na dzień; na sen; na ciepły dotyk nadziei że ciemność złoży swój amorficzny łeb pod topór dnia. Ale i dnie pełne są melancholii, kiedy świat traci swe ciepło, a nadzieja napotyka na swej drodze nieuchronną świadomość lodu zimowych depresji. W tym czasie dusza pełna jest niepokoju. Ale jeśli nie ma się duszy i jest się tego boleśnie świadomym, pozostaje tylko czekanie na następny świt, którego blada poświata wypala powidok straconych godzin w umyśle człowieka skazanego na trwanie w bełkocie otaczającego go świata. Aż do końca."

 

Turk był z rodzaju tych, którzy nie posiadali duszy. Nie posiadał jej od urodzenia, o czym dowiedział się dawno temu, w wieku dwudziestu kilku lat. Od tamtego dnia minęło dość czasu aby na mapach przesunęły się czarne węże granic, pełzając śladami ludzkiej zachłanności lub zakorzenionej głęboko w glebie zajętych przez przodków obszarów przynależności terytorialnej. Od tamtego dnia w proch obróciły się kości jego rodziny i przyjaciół, w pył rozsypały się filary ówczesnych społeczeństw a dawne idee zniknęły pod warstwami nowych, rewolucyjnych jedynie przez sekundowe tyknięcie zegara rozwoju koncepcji, mających w założeniu doprowadzić do nastania harmonijnej utopii. Turk wiedział że wszystko to mrzonki, bo ludzkość nie miała mieć szansy by stworzyć sobie raj na ziemi. Eden miał nastać w niebiosach, u boku Stwórcy, ale poprzedzać go miał koniec świata – apokalipsa, Armagedon, sąd boży. Ostateczna bitwa dobra ze złem, której wynik wcale nie był taki pewien i w pewnej mierze Turk i jemu podobni mogli na niego wpłynąć.

 

Więc teraz czekał, wypełniając kolejne zadanie powierzone mu przez zwierzchników z Zakonu. Rekrut o kretyńskiej ksywie Swift, biorący pierwszy raz udział w poważnej akcji, nie nauczył się jeszcze cierpliwości. I nie potrafił docenić ciszy.

 

- Ej, Turk. A gdyby jakiś Koruptor albo żołnierz Bractwa wpadł do tego kolesia i pomógł mu w umieraniu a potem próbował zassać jego duszę to byśmy się chyba trochę rozgrzali, co?

- Nie gadaj, obserwuj. – mężczyzna rzucił oschle, wciągając głęboko w płuca tytoniowy dym i próbując wcisnąć się głębiej we wnękę drzwi, prowadzących w trzewia korytarzy starej kamienicy. Poza tym wiedział że akurat żołnierze Bractwa, Odsyłacze, nie posunęliby się do morderstwa człowieka tak samo jak on i jego pobratymcy z Zakonu. A Koruptorzy byli w znakomitej większości oportunistami, nie szukającymi ludzi o potencjalnie silnych duszach – zadowalali się łapaniem błąkających się wathanów lub wyrywaniem ich od innych Bezdusznych.

 

- Weź się zamień na chwilę, stary. Gapię się cały czas przez tę cholerną lornetkę, moknę na tej pieprzonej mżawce, chce mi się jarać, chce mi się lać, jest mi zimno i ogólnie nie tak sobie wyobrażałem tę robotę. To jak? Zamienisz się? – z rezygnacją w głosie zapytał chłopak.

 

- Nie jęcz, nie gadaj, obserwuj.

 

Turk osobiście nie miał nic do dzieciaka, ale takie są realia podczas poważnej akcji, więc chłopak powinien się przyzwyczaić że działania operacyjne to nie fajerwerki jak z amerykańskich filmów, tylko ciągnące się godzinami czekanie zakończone szybkim i precyzyjnym finałem. A kiedy dochodzi do fajerwerków, to znaczy że coś poszło bardzo nie tak i trzeba się będzie z tym uporać. W mniej lub bardziej drastyczny sposób.

 

- Kurde, koleś leży w ciepłym łóżeczku, podpięty do jakichś rurek i maszyn robiących Ping!, obsługiwany przez cycatą pielęgniarkę, a my na zimnie musimy na to patrzeć. Chętnie bym się z nim zamienił. – Swift gadał dalej, opierając nogę o murek okalający dach kamienicy.

 

- Serio? Ten, jak go nazwałeś, koleś, umiera. Zostało mu niewiele czasu i dlatego tutaj jesteśmy. Zamieniłbyś się z nim? Też chciałbyś być zniedołężniałym, umierającym osiemdziesięciolatkiem, który defekuje pod siebie i nie potrafi już sam, bez pomocy aparatury, oddychać?

 

- No… W sumie nie, ale tam jest ciepło przynajmniej. I jest fajna pielęgniarka. – ciągnął młody – A tak w ogóle, to skąd mamy pewność że jego dusza będzie warta zgarnięcia?

 

- Ten człowiek był wizjonerem. Noblistą w dziedzinie chemii. Założycielem i właścicielem większościowego pakietu akcji Chemical Pharm. Miał niezachwiany kompas moralny. Milioner wydający swoje pieniądze na różnego rodzaju cele i akcje charytatywne. Stąd podejrzewamy że jego dusza może być ósemką, może nawet dziewiątką. Ale pewności nie ma nigdy. – wyjaśnił Turk.

 

- Ale byłoby, gdyby się okazało że to czwórka albo coś koło tego i siedzimy tu na darmo marznąc i moknąc. Wkurwiłbyś się Turk? Jakby się okazało że jego dusza to jakiś niski syf?

 

- Wkurwiam się teraz, bo gadasz za dużo. I gadasz że dusza o niskim poziomie to syf. Tak gadają Koruptorzy, więc uważałbym na twoim miejscu. Bo żadna dusza nie jest syfem Swift.

 

Reprymenda najwyraźniej otrzeźwiła zmęczonego i przemokniętego chłopaka.

 

- Nie, stary, nie! Weź daj spokój, nie jestem Koruptorem ani żadnym innym świrem! Chyba nie myślisz że mógłbym być, co? – bronił się Swift.

 

- Nie. Ale gadasz za dużo. Oni - znaczy normalni ludzie - przynajmniej mają dusze i kiedy wszystko się skończy będą te ich dusze żyły w raju. A my? My jesteśmy tylko narzędziami, które w swojej mądrości Bóg stworzył, by pomóc w ostatecznej walce. Nas nic nie czeka. Jesteśmy bronią która zostanie pozostawiona na martwej ziemi, kiedy już żadna broń nie będzie potrzebna.

 

- Kurwa, stary. Taka trochę gorycz przez ciebie przemawia, nie? A może Bóg nam coś da, co? Może dostaniemy coś w zamian za naszą walkę? Za to że byliśmy dobrą, ostrą bronią co oderżnęła łeb diabłu? Myślę że pójdziemy tam gdzie dobre dusze. Bóg przecież ma taką moc żeby to sprawić. Ja w to wierzę. - W głosie Swifta była nadzieja, której już od dawna próżno było szukać u Turka.

 

Nadzieja. Może nawet pewność . A pomiędzy nimi na tyle dużo miejsca żeby zmieściły się tam rozczarowanie, złość, gorycz i fatalizm które najpewniej przyjdą z wiekiem, i rozpychając się odsuną dzisiejsze ideały daleko; tak daleko, że trudno będzie do nich sięgnąć sercem. Tak, to gorycz – skonstatował Turk. Jednak ważne by, pomimo niej, cel pozostał jasny.

 

- Turk? A jak to będzie dziesiątka? Dasz radę ją zassać? Przecież dziesiątki to potęgi. Ja od półtora roku szkolę się do nowicjatu, i mam w sobie dwie trójki i dwójkę, co podobno na moim poziomie jest całkiem niezłym wynikiem. Nawet sobie nie wyobrażam potęgi ósemki, a co dopiero dziesiątki. Co ty masz? – swobodnie zapytał rekrut.

 

Pytanie o przechowywane w sobie wathany uchodziło wśród Bezdusznych z Zakonu i Bractwa za jedno z poważniejszych faux pas. To było tabu, coś o co się nie pyta, choć wyjawienie z własnej woli informacji na temat ilości i potęgi swoich esencji nie uchodziło za nic złego. Bezpośredniość – to była ta cecha Swifta która Turkowi się podobała i którą cenił u innych. Dzieciak nie czuł skrępowania ani respektu przed liczącym sobie kilkaset lat starszym członkiem Zakonu. Albo, co było bardziej prawdopodobne, po prostu nikt nie powiedział mu komu będzie towarzyszył w najbliższej akcji.

 

- Dwie dziewiątki. – rzucił lakonicznie Turk.

 

- Wow! A dycha? Miałeś kiedyś jakąś dyszkę? – w głosie młodego pojawiła się jakaś nowa, niesłyszana dotychczas nuta. Może podziw?

 

- Kilka.

 

- O kurde. I co z nimi? Nie pozwolili ci ich zatrzymać i musiałeś nimi napełnić jakiś Artefakt w którymś z Domów Dusz? – rozkręcał się Swift.

 

- W zasadzie tak. Jedną zatrzymałem.

 

- Wagner. – dorzucił Turk po chwili.

 

- Ten kompozytor? Grubo! I co z nią, czemu jej nie masz w sobie? Napełniłeś nią coś, żeby zrobić miejsce na tę od starego?

 

- Nie. Musiałem ją Spalić. – rzucił krótko Turk, tak jakby Spalenie duszy było czymś normalnym, o czym można pogadać ze znajomym przy kawie i papierosie. Albo moknąc na dachu starej kamienicy.

 

- … Jaja sobie ze mnie robisz, co? – chłopak oderwał oczy od lornetki.

 

- Nie. Poza tym nie kompozytor, a pisarz. Obserwuj.

 

- Prze… przecież nie wolno. To herezja. Jak? I.. kurde…co? – Dzieciak wyraźnie zbladł, zdając sobie sprawę z tego że mężczyzna wcale nie żartuje.

 

- Tak, to herezja. Ale dopuszczalna w przypadku wyższej konieczności. – nadal spokojnie wyjaśniał chłopakowi.

 

- Ale.. Co to była za konieczność? Co się stało że pozwolili ci spalić dziesiątkę? - rekrut nie odpuszczał.

 

- Nikt mi nie pozwolił. Trzeba było to zrobić i zrobiłem. Causa finita, ucinamy ten temat teraz i nie wracamy do niego.

 

Swift, nadal blady, spojrzał na mężczyznę w inny sposób niż dotychczas. Zaczął chyba rozumieć że nie przydzielono go do pierwszego lepszego członka Zakonu, tylko właśnie ociera się o wyższą ligę.

 

- Jeśli wolno spytać, ile ty masz lat? – u chłopaka dało się wyczuć wyraźny strach zmieszany z niepewnością, kiedy cichym głosem zadał to pytanie.

 

- Powiedzmy że zbijałem piątki z Napoleonem. A teraz racz łaskawie obserwować nasz cel, jak cię proszę, zamiast gapić się na mnie jak na kosmitę.

 

Swift nie odpowiedział na delikatną reprymendę, tylko bez zwłoki przyłożył lornetkę do oczu i skierował całą swoją uwagę na umierającego staruszka, leżącego w luksusowej sali szpitala naprzeciw. Coś zaczęło się właśnie dziać, ponieważ przy łóżku pacjenta, oprócz pielęgniarki, pojawił się lekarz. Ruchy tych dwojga były szybkie i nerwowe. Lekarz majstrował coś przy aparaturze i najwyraźniej wydawał jakieś dyspozycje pielęgniarce. Ta po chwili wybiegła z Sali, po czym wróciła z dwiema innymi osobami w białych kitlach.

 

- Eee… Turk? Tam się coś dzieje. On chyba właśnie umiera, chociaż jeszcze nie widać wathanu opuszczającego skorupę. – poinformował mężczyznę rekrut.

 

Turk zerwał się ze swojego miejsca we wnęce drzwiowej i sięgnął po lornetkę. Rzeczywiście brak było jeszcze poświaty opuszczającej ciało duszy, ale jej pojawienie się było kwestią kilkunastu, może kilkudziesięciu sekund. Oddał lornetkę młodemu, wyrzucił przez krawędź dachu niedopałek papierosa i zaczął wyciszać się, przygotowując do Pochwycenia duszy starca.

 

***

 

Pochwycenie duszy było podstawową techniką, której uczono rekrutów w pierwszej kolejności. Pozostałe sposoby wykorzystywania duchowej esencji - oprócz odesłania – były możliwe tylko względem uprzednio złapanej substancji. Nie znaczy to jednak, że była to prosta technika. Wiele zależało od doświadczenia i nabytych podczas treningów umiejętności. Im silniejsza była energia wathanu, tym trudniej było ją schwytać, a porażka mogła objawić się na wiele sposobów – ból, zawroty głowy, utrata przytomności a nawet, w ekstremalnych przypadkach, śmierć.

Turk był doświadczonym łowcą, jednak próby ujarzmienia silniejszych esencji – od ósemki w górę - zawsze niosły ze sobą pewną dozę ryzyka.

 

- Dobra. Obserwuj i reaguj gdyby coś miało pójść nie tak. – rzucił do coraz bardziej podekscytowanego Swifta.

 

- Obserwować i reagować. Wszystko jasne. – ten przytaknął.

 

Wathan pojawił się nagle. Świetlista esencja wyłoniła się z martwej skorupy ciała milionera, definitywnie oznajmiając trójce lekarzy – gdyby tylko byli w stanie ją dostrzec - że ich wysiłki stały się właśnie bezcelowe.

 

- Ja pierdolę! Czy to jest dziesiątka!? To, kurwa, musi być dziesiątka stary!

 

Swift krzyczał coś do niego, ale Turka to nie interesowało. W jednej chwili przywołał jasną mackę energii, która wystrzeliła z jego ciała i wczepiła się w wathan starca. Rozpoczęła się próba sił. Walka tego typu nie była spektakularna – zero błysków, rzucania się w amoku, krzyków czy nawet ruchu. Z perspektywy każdego Bezdusznego który był świadkiem zmagań drugiego ze swego rodzaju, było to kilkusekundowe połączenie, po którym substancja albo zostawała zasysana poprzez wstęgę energii, albo ta jasna pępowina zrywała się a Wathan ulatywał, by błąkać się po ziemi do czasu aż miną czterdzieści cztery dni od śmierci naczynia które niegdyś napełniało. Ci zaś którzy nie byli Bezdusznymi i nie byli w stanie widzieć duchowych esencji zmarłych, mogli zauważyć u łapiącego chwilowe bezruch oraz nieobecny, niezogniskowany na niczym konkretnym wzrok.

 

Poczucie czasu podczas próby pochwycenia było jednak relatywne. To co z zewnątrz wyglądało na kilka sekund, wewnątrz umysłu łapiącego potrafiło przerodzić się w wielogodzinny znój, wyczerpujący zarówno psychicznie jak i fizycznie. Swift był tego świadomy, i choć jego doświadczenie ograniczało się do stosunkowo słabych wathanów, to dało mu to pewien obraz ogromnego wysiłku jakiego właśnie musi doświadczać jego starszy kolega. Pamiętał również ze szkoleń, że łatwiej jest pochwycić esencję która dopiero opuściła skorupę ciała niż te, które błąkały się bez celu już przez jakiś czas; lub te, które już ktoś próbował pochwycić ale bezskutecznie. Te ostatnie były szczególnie odporne na próby złapania, ale na szczęście ten Wathan był świeży.

 

***

 

Lekarze, tłocząc się wokół ciała noblisty, nadal próbowali doprowadzić do najmniejszego chociażby drgnięcia wypłaszczonego od kilku sekund kardiogramu. Pielęgniarka odsunęła się pod ścianę, najwyraźniej uznając że nie ma sensu potęgować tłoku przy łóżku. Turk stał nieruchomo na skraju dachu, oddzielony od kilkupiętrowej przepaści szerokim gzymsem. Jasny woal duszy wisiał nad starcem, delikatnie falując, jakby unoszony był spokojnymi pływami morza. Struna świetlistej energii rozciągała się nieruchomo pomiędzy pochwytującym a pochwytywanym. Obserwować i reagować, myślał Swift. Nie ma na co reagować, więc tylko obserwować. Wszystko jest OK. Jest OK. OK.

 

Ale nagle przestało być OK.

 

Z ciała stojącej za plecami lekarzy pielęgniarki wystrzeliła macka energii, bliźniaczo podobna do tej którą dosłownie przed chwilą wypuścił w kierunku duszy Turk, i uderzyła w falujący Wathan. Swift obejrzał się na kompana, ale jego twarz ani ciało nie zdradziły najmniejszej nawet reakcji na zmianę w układzie sił, jaka właśnie zaszła.

 

- I co ja mam, kurwa, teraz zrobić? – z podszytą paniką rezygnacją rzucił w przestrzeń chłopak.

 

Turk nie odpowiedział. Najprawdopodobniej nawet nie usłyszał.

Pomimo szkoleń, wykładów i ćwiczeń, jakie przeszedł jako adept Zakonu, nikt nie powiedział mu nigdy jakie kroki powinno się przedsięwziąć w takiej sytuacji. Nie został do niej przygotowany, albo nie pamiętał że został. Co więc miał zrobić? Próbować pochwycić substancję starca? Był za słaby, więc byłoby to głupie i bezcelowe. Wypuścić wiązkę energii w stronę pielęgniarki, próbując wypalić jakąś przechowywaną przez nią esencję? Jeszcze głupszy pomysł, bo znał tylko teoretyczne podstawy wypalania, natomiast na temat wypalania duszy napełniającej czyjeś ciało nie wiedział zgoła nic. Poza tym, ta kobieta próbowała złapać dziesiątkę, czyli musiała być z tej samej ligi co Turk. Nie ma szans. Co robić? W głowie chłopaka wirowały tysiące myśli, pomysłów i możliwości, żadna nie miała jednak większego sensu, co tylko potęgowało jego panikę. Co robić? Co kazał mu robić Turk? Obserwować. A jak coś pójdzie nie tak?

 

- Reagować.

 

Dopiero kiedy Swift zwerbalizował wspomnienie wytycznych swojego towarzysza, ogarnął go wewnętrzny spokój. Zobaczył jasno, który z pomysłów był możliwy do zrealizowania. Chłopak skupił się na przechowywanych w swoim ciele substancjach, wybrał jedną i rozpoczął jej Wyczerpywanie.

 

Pochwytywanie, Napełnianie, Czerpanie, Odsyłanie, Wyczerpywanie. Taka była kolejność interakcji z esencją, której uczono w Zakonie rekrutów. W Bractwie było podobnie, zamieniano jednak miejscami Napełnianie z Odsyłaniem, co było logiczne, biorąc pod uwagę doktrynę opozycyjnej organizacji. Wypalania uczono tylko teoretycznie, jako że obie frakcje uznawały go za herezję. Zaś Korumpowanie, możliwe tylko podczas procesu Wypalania, było czynnością tak bluźnierczą, że nowicjuszom przekazywano jedynie informacje że taka technika istnieje, do czego ona prowadzi i że jest karana śmiercią.

 

„Wpływanie na świat rzeczywisty poprzez czasowe obniżenie poziomu mocy Wathanu. Dusza której obniżono poziom mocy, regeneruje się do poziomu wyjściowego przez 380160 sekund na poziom wyczerpania. Im więcej poziomów wyczerpiesz, tym bardziej możesz wpłynąć na otoczenie.” Podręcznikowa definicja Wypalania.

 

Teraz Swift musiał zastosować tę teoretyczną wiedzę w praktyce.

- Sorry mate. Będę cię musiał nieco wydrenować. – mruknął przepraszająco, kierując te słowa do zawartej w sobie substancji niedawno zmarłego sportowca.

 

Mentalnie sięgnął do wybranego Wathanu i zaczerpnął energii, wyczerpując dwa z trzech jego poziomów. Skupił pobraną moc w postać błyszczącej nici, po czym posłał ją w kierunku martwej skorupy ciała milionera.

 

Lekarze później opowiadali, że pomimo braku najmniejszego nawet drgnięcia kardiogramu, ciało starca nagle napięło się i usiadło. Białe kitle odskoczyły przerażone, zaś staruszek z pustym wzrokiem rzucił się przez pomieszczenie, wpadając na zdezorientowaną pielęgniarkę. Kiedy jeden z doktorów, po chwili wahania, odważył się podejść do skotłowanych ciał tych dwojga i unieść zwłoki pacjenta, dziewczyna z wyrazem obrzydzenia na twarzy zerwała się na nogi i wybiegła z sali. Przekazywana z ust do ust, dziwna historia tego przypadku stała się na jakiś czas głównym tematem rozmów w placówce. Pracownicy szpitala o bardziej zboczonym poczuciu czarnego humoru mówili, że umierający pacjent chciał w ostatnim zrywie doświadczyć jeszcze czegoś dobrego na tym świecie, zauroczony pewnymi niewątpliwymi walorami pielęgniarki. Ciekawe było też to, że nikt od tamtego czasu nie widział nieszczęsnej bohaterki tej opowieści, ani nawet nie kojarzył żeby tam pracowała. Uznano więc, że była pewnie osobą z zewnątrz, prywatnie wynajętą do opieki nad noblistą i dano spokój dalszym spekulacjom.

 

***

 

Swift mrugnął, zerwał łączność ze swoimi substancjami i odwrócił głowę w stronę towarzysza. Turk stał wyprostowany, ze wzrokiem skupionym na twarzy Swifta i lekkim uśmieszkiem błąkającym się w kącikach wąskich ust.

 

- To poleciałeś młody. Myślałem że zmusisz lekarza żeby ją szarpnął lub uderzył, uderzysz ją monitorem kardioskopu, strzykawką, tacką, czy czymkolwiek, ale żeby to? Żeby przygnieść ją martwym staruszkiem? - głos Turka był rozbawiony, balansujący na granicy śmiechu.

 

- Nie ma za co. A tak poza tym to udało się? – chłopak, nadal lekko oszołomiony po psychicznym wysiłku, nie wiedział jaka reakcja mogłaby być właściwa na takie dictum.

 

- Udało się, udało. Mamy ją. Ale na twoim miejscu uważałbym Swift, bo ona ci tego nie daruje.

 

- Jaka ona? – zapytał rekrut.

 

- Jenny. Znaczy ta, jak powiedziałeś, fajna pani w którą rzuciłeś staruszkiem. – wyjaśnił Turk.

 

- Ty ją znasz? Wiedziałeś że ona też jest jak my? I… i nic?

 

- O tak. Znam. I to lepiej niżbym chciał. A ty też zaraz ją poznasz i zaczniesz żałować. Takiego werbalnego manta szczerze ci współczuję przyjacielu. – powiedział. – Aha, i gratuluję tak poza tym.

 

- Czego? – zdziwił się chłopak.

 

- Tego że przeszedłeś pozytywnie próbę, dzięki której przestaniesz być rekrutem i wejdziesz do Ósmego Kręgu, stając się nowicjuszem. Ostatni test zaliczony, ja oceniam i wydaję werdykt.

 

- Czyli to było ustawione? To czekanie, ten staruch, szpital i pielęgniarka próbująca pochwycić esencję? – dopytywał Swift.

 

- Poniekąd. My obserwujemy ludzi których esencje mogą się okazać silne. Bractwo też tak robi, ale w innych celach. Cały teren jest obstawiony naszymi z Zakonu, więc żaden brat albo inny bezduszny by się tutaj nawet nie zbliżył, bez narażania się na nasz atak. Obserwujemy cel, czekamy, chwytamy. Jednym z moich głównych zadań w Zakonie – wyjaśniał spokojnie Turk – jest aranżowanie sytuacji w których adepci muszą wykazać się podczas ostatniego testu. Więc część tego, co tutaj widziałeś, to była prawdziwa akcja, doprawiona odrobiną dramatyzmu, którego celem było sprawdzenie cię głównie pod kątem wykazywania inicjatywy i podejmowania działań w sytuacjach stresogennych. I zdałeś. Przy okazji odwalając niezły numer. Jenny była tak zaskoczona że nie zdążyła wygenerować tarczy. Ona naprawdę cię za to zje.

 

Turk musiał pomyśleć jeszcze o czymś, lub coś sobie wyobrazić, ponieważ nagle wybuchnął głośnym śmiechem. Młody już-nie-rekrut wpatrywał się skonsternowany w starszego członka organizacji. Po chwili mężczyzna uspokoił się, ale przyjazny uśmiech nadal pozostawał na jego ustach, kiedy znów zwrócił się do Swifta.

 

- Jak widzisz, bycie w Zakonie to nie tylko nudne wykłady, niekończące się ćwiczenia i poważni wykładowcy. Tutaj też mamy życie, choć niektórzy, starsi zakonnicy tradycjonaliści chcieliby abyśmy mieli zakonne reguły rodem z wieków średnich. Ale to nie te czasy. Teraz kiedy jesteś oficjalnie w Ósmym Kręgu, będziesz miał więcej swobody i przekonasz się że nie jest tak sztywno jak się nowym wydaje. A teraz chodź, musimy wracać i oddać esencję; ja muszę spisać raport a ty czekać na oficjalne nadanie pieczęci. No i czeka cię jeszcze przeprawa z Jenny. A jak opowiem wszystkim co odstawiłeś, to będziesz miał z nią na pieńku jeszcze długi czas. A opowiem, heh. I to się rozniesie. I ty też będziesz w tej historii. Co, Swift? Nie cieszysz się? Dopiero co wszedłeś do Ósmego Kręgu, a już jesteś kawałkiem historii. Całkiem niezłej, i przez pewien czas całkiem popularnej historii.

 

Kiedy Turk ruszył, niedowierzający jeszcze w to co się stało chłopak, tknięty nagłą myślą, zapytał:

 

- A to, co mi mówiłeś wcześniej?

 

- Czyli co? – zaciekawił się Turk, sięgając do kieszeni i wyławiając z niej paczkę papierosów.

 

- To o tym że nas nic nie czeka. Wiesz? Wierzysz w to, czy tylko tak gadałeś w ramach testu? Bo wiesz, czego innego uczą na wykładach.

 

Rysy Turka nagle stwardniały, ale oczy nadal pozostały jasne i skupione. Wyciągnął z paczki papierosa, odpalił go i, kiedy wątłe strużki dymu oplotły jego twarz, spokojnym głosem odpowiedział:

- Każdy ma prawo wierzyć w co chce, i nic nikomu do tego, tak długo jak to, w co ten ktoś wierzy, nie godzi w dobro innych i nie przeszkadza w dążeniu do wyższego celu, jakim jest dobro ogółu. Zapamiętaj to sobie Malcolm.

 

- Zapamiętam. – przytaknął chłopak skwapliwie – I nie lubię tego imienia.

 

- Dlaczego? – zapytał Turk, wlewając nieco ciepła w wypowiadane słowa – Znałem kilku Malcolmów. Byli dobrymi ludźmi. Szczególnie jeden. To dobre imię.

 

A my jesteśmy ci dobrzy.

 

Chodź.

 

To pierwsze z trzech opowiadań które napisałem, a które ma na celu wyjaśnienie podstaw świata który stworzyłem.

Jeśli dałeś radę przeczytać całość, dziękuję za poświęcony czas. Wszelkie uwagi co do mojej pisaniny będą dla mnie cenne.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • kigja 16.06.2020
    Zbiór dusz bardzo ładnie to synonik Nieba.
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania