Zabawa w okręty

Nieprzyjacielski galeon miał już pójść na dno, kiedy Sir Krzysztof, admirał naszej floty, pociągnął mnie za rękaw.

— Patrz… to chyba wasi znajomi — wskazał ręką na kobietę i mężczyznę idących w poprzek trawnika. Szli powoli z pakunkami w rękach i pod pachami, badając ostrożnie teren i niczym żółwie wyciągając głowy na wszystkie strony.

Puściłem uwagę admirała mimo uszu i wykonałem rozstrzygający bitwę rzut, lecz w ostatniej chwili zadrżała mi ręka, skutkiem czego nóż trafił wprawdzie w środek figury, ale nie został wbity w ziemię. „Ten błąd będzie nas wiele kosztować” — wyrzucałem sobie, oddając nóż Kaziowi Gumowy Sweter. Patrzyłem z żalem, jak nasze okręty znikają prędko z pola walki, a kątem oka obserwowałem idących: zdążyli doczłapać do niskiego żywopłotu i zakłopotani próbowali go sforsować. Mężczyzna nie miał z tym problemu, ale kobieta zaczepiła rąbkiem spódnicy o kolczasty krzak. Usłyszeliśmy dźwięk rozdzieranego materiału, a wówczas spod rozprutej kiecki zaświeciła biel podszewki, którą kobieta błyskawicznie zakryła, przyciskając spódnicę do nogi. Krzysiek i pozostali przerwali grę i spoglądali na parę rozbawieni.

— Skąd oni są? — Wybuchnął śmiechem Krzysiek. — Czy tam ludzie nie chodzą normalnie chodnikiem?

— A bo ja wiem? — odparłem rozdrażniony. — Nie mam pojęcia, co to za jedni.

Wbrew temu co powiedziałem, mężczyzna przystanął i uśmiechnięty machał na mnie ręką. Co za pech, że musieli nadejść akurat w najlepszym momencie. Nie było sensu dłużej udawać, że ich nie znam. Pobiegłem otworzyć drzwi i wprowadzić ich do mieszkania. Poczekałem aż zdejmą grube palta i buty-walonki, jakich nikt u nas nie nosił, po czym natychmiast wybiegłem na podwórko, ale bractwo już sobie poszło i tylko jakiś bezpański kundel obwąchiwał wraki zatopionej armady: rozmazane kółka, kwadraty, trójkąty… Moi goście wyszli na balkon i lustrowali stamtąd okolicę, dopóki nie zapadł zmrok. Wtedy przyszedł ojciec i zwolnił mnie z obowiązku dotrzymywania im towarzystwa, po nim nadeszła mama z siatkami pełnymi zakupów i niebawem mogliśmy usiąść do stołu — ja obok ojca na wersalce, nasi biesiadnicy: Sławko i Paraska w fotelach naprzeciwko.

 

Sławko był mężczyzną lat około czterdziestu o bujnej czuprynie, wysportowanej sylwetce i czerstwej twarzy, za to jego żona urodą nie grzeszyła: przysadzista i zaniedbana; czarne jak smoła włosy przylizane przy przedziałku pośrodku głowy, równie czarne i lekko skośne oczy, osadzone zbyt szeroko w nabrzmiałej, czerwonej twarzy, do tego ubrana w jakieś pstrokate, niemodne ciuchy, jakby mieszkała na prowincji, kawał drogi od galanterii z elegancką odzieżą. Mama donosiła z kuchni coraz to nowe przysmaki, rzucając siedzącym przelotne uśmiechy, Paraska po obfitym posiłku zapadła w drzemkę, a mój stary dyskutował zawzięcie o polityce ze Sławkiem. Usiadłem bliżej, żeby nie zgubić jednego słowa.

 

Sławko nie mógł zrozumieć, czemu w Polsce kołchozy są takie niepozorne, „słabo rozwinięte”, używając jego słów.

— U nas — powiada — wszędzie pszenica, dookoła pszenica, gdzie okiem sięgnąć złote pszeniczne łany, jedziesz i jedziesz, cały czas pszenica.

Nabił płat śledzia na widelec, a drugą ręką błyskawicznie opróżnił kieliszek wódki, bez śladu skrzywienia na twarzy, jakby to była lemoniada.

— Jedziesz dalsze… — w tym miejscu włożył śledzia do ust — a tu kukurydza, po obu stronach drogi miliony kolb kukurydzy, od Tłumycza, aż hen po Hruszkę, a każda kolba to jedna kopiejka…

Skończył przeżuwać śledzia i spłukał go wódką, polewaną bezzwłocznie przez mojego ojca. Sławkowi zapłonęły nagle oczy, jakby ujrzał coś wyjątkowo pięknego i z jeszcze większym przejęciem kontynuował:

— Za Hruszką słoneczniki; wypasione słoneczniki o mocnych łodygach i szerokich, żółtych kapeluszach, szereg za szeregiem, jak wojsko krasnej armii, a gdy po długiej podróży dojedziesz do ostatniej grzędy, już wiesz, że jesteś u nas, w Nezwiskach.

Ojciec słuchał go ze znudzoną miną, bo tak naprawdę stracił koncentrację, wiedział z góry do czego Sławko zmierza i miał na końcu języka przygotowaną odpowiedź, ale nie wypadało przerywać, toteż czekał cierpliwie, aż tamten skończy.

— A u was… — Sławko wychylił następny kieliszek i popatrzył na ojca wzgardliwie — u was: tu żyto, tu kartofelki, tu kapusta, a tam to nawet nie wiadomo co. Zagony wąskie jak miedza, szkoda wjeżdżać traktorem.

Ojciec nalał mu jeszcze jednego, podniósł kieliszek i mrugnął okiem.

— Sławko, posłuchaj mnie…

Sławko zastygł z kieliszkiem w dłoni.

— U was socjalizm jest?

— Kanieszna, jest — odparł Sławko nieco zdezorientowany.

— To i całe rolnictwo w gosudarskich rękach?

— Nu, zwyczajno.

— A wot taki, w Polsze wsio prywatne — podsumował tryumfalnie ojciec.

Sławko nic nie odrzekł, tylko przechylił głowę i wlał setkę prosto w gardło, natychmiast poprawił jeszcze jedną, wyłowił z półmiska ostatniego śledzia i nie tracąc czasu, przystąpił do pałaszowania sałatki warzywnej z majonezem, pomrukując cicho i myśląc o czymś intensywnie. Paraska otworzyła oczy i patrzyła na nas zdumiona, jakby nie wiedziała gdzie jest.

— Szto proizhodit? — wysapała, zakrywając szerokie usta ręką.

 

Nazajutrz nasi goście pojechali na zakupy do Śródmieścia. Rodzice byli w tym czasie w pracy i to mnie przypadła zaszczytna rola przewodnika, na co przystałem z ochotą, bo wreszcie mogłem pokazać, co potrafię.

— Oto wasza ambasada — objaśniałem z okna tramwaju.

Po chwili tramwaj wjechał z piskiem na skarpę i dudnił po torze bokiem ruchliwej ulicy.

— Tutaj Kościół Najświętszego Zbawiciela — wskazałem dyskretnie palcem.

Na wzmiankę o kościele Sławko potrząsnął głową, jakby źle usłyszał, potem wybałuszał ślepia na obszerny portal, spiczaste, zwieńczone krzyżami wieże, ludzi przyklękających na schodach i nie wiedział, co o tym myśleć. Paraski nic nie interesowało. MDM, hotel „Forum”, Pałac Kultury… nie otwierała oczu, lecz gdy zawołałem celowo na cały wagon: Domy Centrum! od razu oprzytomniała i ruszyła z niespodziewaną energią do drzwi.

 

Tak minęło nam kilka dni. Pod koniec wizyty ojciec zaprosił gości na kabaret w Sali Kongresowej. Oczywiście ze względu na wiek, zamiast im towarzyszyć, łamałem sobie głowę, czym ich tam zabawiano. Z miny Sławka wydedukowałem, że pewnikiem ujrzał jakiegoś ducha lub coś bardziej osobliwego, bo po powrocie robił wrażenie innego człowieka: odpowiadał zdawkowo, ledwie coś przekąsił i w ogóle był markotny, jakby stracił wiarę w sens życia. Tylko widok mojej matki przywracał mu wigor i fantazję. Patrzył na nią z wyraźną przyjemnością, prosił żeby usiadła, porozmawiała chwilę, potem przerzucał wzrok na swoją Paraskę, która również przeszła metamorfozę: zrobiła sobie fryzurę, włożyła bombowe ubranie, podkreślające bujne kształty, jakich natura jej nie poskąpiła. Nasyciwszy oczy żoną, Sławko szukał ponownie kontaktu z moją mamą, rzucał jej coraz czulsze spojrzenia, coś tam sobie wyobrażał, czym doprowadzał mnie do złości. Uczucie złości co prawda odeszło, kiedy podarował mi dwie rakiety tenisowe, ale i tak chciałem, żeby wyjechali jak najprędzej. Na szczęście pobyt znajomych dobiegł wkrótce końca. Odprowadziliśmy ich na dworzec i mieliśmy całe mieszkanie znowu dla siebie.

 

W czerwcu pojechaliśmy do ośrodka wczasowego w Ryni i tam żeglując z ojcem po zalewie, przestałem myśleć o sympatycznym Sławku i jego potężnej małżonce. Byłbym ich wyrzucił z pamięci kompletnie, gdyby nie pewien incydent, zaraz po powrocie z urlopu. Ojciec poprosił, żebym odebrał odbitki zdjęć, zrobionych aparatem nabytym u Sławka. Był to pierwszy aparat fotograficzny ojca, dlatego ojciec spędzał z nim każdą wolną chwilę, studiując arkana sztuki: regulację przysłony, dobór ogniskowej, światłomierz, dalmierz i inne detale, które nic mi nie mówiły. Sklep fotograficzny zajmował parter kamienicy niedaleko linii tramwajowej, tej samej, którą obwoziłem Sławka i Paraskę po mieście. Nie miałem ochoty tam jechać, ale przynajmniej był to wykwintny salon, odwiedzany przez filmowe gwiazdy, a nie jakaś ziejąca krochmalem pralnia. Podałem kwit fotografowi i podziwiając zawieszone na ścianach portrety znanych aktorów i aktorek, czekałem na odbiór zamówienia. Zewsząd śledziły mnie uchwycone w przebłysku migawki twarze, a ja mogłem je teraz badać, jak długo tylko zechcę i w najdrobniejszych szczegółach: poważne twarze, uśmiechnięte twarze, zamyślone twarze… Przechylałem głowę na boki, a one podążały za ruchem mojej głowy; pilnowały żebym stał w miejscu, niczego nie dotykał… Na dłuższe kontemplacje nie było czasu, bo sprzedawca wrócił z zaplecza sklepu i wręczył mi pękatą kopertę. Włożyłem ją do torby i poszedłem na przystanek.

 

Tramwaj nie nadjeżdżał, więc usiadłem na ławce i zacząłem przeglądać zdjęcia: o, tu jestem z młodszą siostrą na huśtawce, na tym z przygodnie napotkanymi kotami, najlepsze są z plaży; coś podobnego, ten makabryczny szkielet, to ja?… Przerzucałem plik sztywnego, błyszczącego papieru, aż natrafiłem na dziwny obrazek: jakiś biały kształt, lekko przyciemniony pośrodku… nie, to niemożliwe, to są przecież kobiece pośladki monstrualnych rozmiarów i ukazane z bliska, pod intrygującym kątem, ale czyje? Może fotograf w pośpiechu pomylił koperty i dał mi cudze zdjęcia. Wtedy przypomniałem sobie dziwny uśmieszek na jego twarzy, zanim mnie pożegnał. Cóż to miało znaczyć? Popatrzyłem na następne zdjęcie i ujrzałem rozanieloną twarz… Paraski. Siedzi u nas na fotelu w dużym pokoju, całkowicie naga, z wyjątkiem cielistych pończoch zakupionych w domu towarowym „Sawa”; jedna noga oparta o podłogę, druga zadarta wysoko do góry, a pośrodku… o rety, afrykańska dżungla! Każda tak ma?… nie!… tylko nie śliczna, płowa Beatka z mojej klasy, o której myślałem czasem po lekcjach, a która ostatnio nawiedziła mnie we śnie, tyle że pod postacią niewinnego aniołka, o bladej cerze i rozmarzonych oczętach, a tutaj taki biust, gigantyczny! Nadjechał mój tramwaj, chwilę później uciekł następny, zaczęło siąpić, a ja wciąż siedziałem pod przystankową wiatą…

 

Było już ciemno kiedy wróciłem do domu. Położyłem zdjęcia na biurku ojca i poszedłem spać. Leżałem na wznak, na brzuchu, zmieniałem co chwila bok, lecz długo nie mogłem zasnąć. Widziałem Paraskę i jej… Szkoda, że nie zamówiłem ze swoich oszczędności jeszcze jednego zestawu zdjęć. Mógłbym pokazać najlepsze fotki kolegom z klasy i zobaczyć ich reakcję, albo może nie; może takie zdjęcia są nielegalne i ojciec miałby z tego powodu nieprzyjemności. Paraska… niewykształcona baba ze wsi, a tu takie wyrafinowane sceny, któż by przypuszczał… Zapytany przez ojca, czy zaglądałem do koperty, odpowiedziałem przecząco, a kiedy ojciec powklejał zdjęcia do albumu, tych najlepszych rzecz jasna tam nie było. Szukałem ich pod nieobecność rodziców w różnych zakamarkach, bez rezultatu.

 

Tymczasem Sławko i Paraska po przyjeździe do domu byli rozchwytywani przez znajomych. Każdy zapraszał ich w swoje progi. Sławka sadzano przy suto zastawionym stole, a kiedy już pojadł do syta i od samogonu dymiła mu grzywa, zaczynał sprawozdanie z wakacji, a wówczas w izbie zalegała taka cisza, iż można było usłyszeć pająka drzemiącego za obrazem przywódcy. Starszyzna siedziała pośrodku, przodownicy na ławach pod ścianami, dziady i powsinogi koło pieca, a komu nie starczyło miejsca, sterczał na zewnątrz i zaglądał z wyciągniętą szyją przez otwarte na oścież okno. Wszyscy patrzyli z podziwem na Sławka, bo mówił rzeczy niestworzone, o jakich świat nie słyszał. O tym, że za zachodnią granicą gospodarstwa rolne należą do rolników, sklepy z odzieżą i obuwiem są prywatne, każdej niedzieli tłumy śpieszą na mszę do kościoła, a żeby tego było mało, są tam restauracje, gdzie w kolorowym świetle reflektorów i przy akompaniamencie jazzowej orkiestry, piękne kobiety zrzucają z siebie wszystko: ubranie oraz wstyd.

— Hnylnij zachid! — Splunął słonecznikową łuską na klepisko kulawy Myrosio, mający opinię niedojdy i półgłówka.

 

Wieści prędko obiegły wioskę oraz pobliskie osady. Przez tydzień nie dyskutowano o niczym innym. Zwłaszcza posiadacze świń i krów nie mogli uwierzyć, że w socjalistycznej Polsce chudobę można wyżywić na własnym polu, nie wykradając kołchozowej paszy, chociaż tutaj nie nazywano tego kradzieżą, tylko „wynoszeniem”, „pożyczaniem”, „braniem w opiekę”… Powstał w całej gminie zamęt, na który władze nie mogły patrzeć obojętnie, ale i one nie były w stanie powstrzymać fali rozgoryczenia. Dopiero interwencja funkcjonariusza urzędu spraw bezpieczeństwa położyła kres narzekaniom i przywróciła spokój oraz porządek.

 

Następnej zimy znowu graliśmy w statki, lecz zabawa mnie nie wciągała. Kreśliłem machinalnie znaki na ziemi, myślami wędrując gdzieś daleko…

— Patrzcie, ale szprycha! — zawołał admirał ze wzrokiem utkwionym w dziewczęce biodra, kołysane swobodnym krokiem, tamtędy gdzie Paraska szła ze swoim mężem. Wolałbym, żeby to była ona. Chociaż minął już rok, nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości, nie odpisywali na nasze listy, słuch po nich zaginął. Kolega podał mi scyzoryk. Może spotkało ich coś złego i potrzebują pomocy? Oczyściłem ostrze z ziemi i przykucnąłem. Nie mogę chybić celu. Ten rzut jest dla nich.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • rozwiazanie 2 miesiące temu
    Rozpoczynająca i końcowa scena opowiadania, gry w statki, budzi przeciwne skojarzenia. W momencie otwarcia scena ze statkami oferuje opowieść o wilkach morskich. Na końcu ta sama scena pozostawia mnie na znajomym gruncie zabawy podwórkowej. Pobyt Sławka i naga Paraska na fotelu w dużym pokoju to parodia erotyki. Nagłe znikniecie tej cudacznej pary i ich zaskakujący status po powrocie z Warszawy budzi uśmiech. Rozbieżność scen groteski i realizmu w Twoim tekście bardzo mi się podoba.5.👍 Pozdrawiam😊
  • Narrator 2 miesiące temu
    Pisząc to, nie układałem scen aż tak starannie; chciałem jedynie pokazać, co przywiodła samoistnie na myśl wyobraźnia. Wpierw dałem tytuł „Zabawa w okręty”, ale zmieniłem na bardziej nawiązujący do treści.

    Dziękuję za przeczytanie i ciekawy komentarz. 🙏

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania