Złota Era ~ Rozdział 1
W sumie nie wiem czemu to wrzucam. Może dlatego, żeby zwolnić myśli, może poprostu chce odpocząć od kontynuacji serii, a może żeby naładować wenę. Miłego czytania.
O tym, że piątki przynoszą pecha, kapitan Elizabeth zwana Mandragorą wiedziała od dawna. Przesądna jak większość kobiet morza, skrupulatnie przestrzegała zasady, by w ten dzień nie podejmować żadnych ważnych decyzji. W piątki nie podnosiła kotwicy, nie zawierała umów ani nie omawiała kolejnych wypraw z obawy, że jej plany spalą na panewce. Nawet wystrzegała się gry w kości, by nie kusić losu. W chwili, gdy przebrzmiało echo salwy armatniej, a zaraz po niej łoskot walących się murów, uświadomiła sobie, że nawet zwykły dzień odpoczynku w forcie Nassau może okazać się kiepskim pomysłem.
Gwałtownie strząsnęła z siebie kołdrę, wyskoczyła z łóżka i złapała za przewieszone przez krzesło spodnie.
— Co się dzieje? — zapytał półprzytomnym głosem William, pierwszy oficer i narzeczony Mandragory. — Strzelają?
— Nie. To bosman wali głową w ścianę — parsknęła ironicznie i rzuciła mężczyźnie jego koszulę. — Ruszaj się!
— Zapomnij. Wciąż widzę, jak sufit zatacza kręgi.
— Nie trzeba było żłopać tyle rumu zeszłej nocy. Sam wiesz jak alkohol na ciebie działa.
— Jasne. To moja wina — burknął pirat, ale posłusznie podniósł się i chwycił za leżącą na stole rusznicę.
Pięć minut później oboje znaleźli się na głównym dziedzińcu w otoczeniu swoich najbardziej zaufanych ludzi i członków tutejszego garnizonu brytyjskiej armii.
— Patrick! Melduj! — wywołała bosmana, zakrywając oczy przed oślepiającym, południowym słońcem.
Przed szereg wyszedł wysoki, dobrze zbudowany, czarnoskóry mężczyzna odziany w białą, pogniecioną koszulę i szerokie spodnie, przewiązane sznurem. Na głowie nosił czerwoną chustę w białe kropki, szyję zdobił naszyjnik z rekinich zębów, a w rękach trzymał nabity pistolet. Był boso, co od razu wpadło w oko kobiecie, która udawała, że nie widzi odłamków szkła wbitych w lewą stopę i niewielką kałużę krwi. Kula musiała trafić w jego pokój i zbiła szybę, pomyślała, spoglądając ukradkiem na dymiącą ścianę fortu.
— Obca fregata w obrębie portu! — wykrzyczał, starając się stłumić ból.
— Żagle? — zapytał William, dając mu znak, by usiadł.
— Karmazynowo-czarne, ułożone w szachownicę. Brak bandery.
— Jaki galion? — spytała Elizabeth, zaklinając w duchu bosmana, by się nie pomylił. Ta informacja była jej teraz najbardziej potrzebna.
— Kormoran — odparł szeptem.
Dwudziestopięcioletnia kapitan zamarła. Już pół roku nie widziała tych okrętów, które prześladowały ją od chwili, gdy uciekła od byłego małżonka sprzed ołtarza i kradnąc jeden z jego okrętów, opuściła Tortugę, by zacząć nowe życie u boku Williama, którego darzyła prawdziwym uczuciem. Teraz jej oprawcy znów wpadli na jej trop i tym razem nie mogła im uciec. Jej okręt, Mewa Północy stała zacumowana w porcie, który został zablokowany przez wrogich piratów, a ona sama utknęła w forcie, który mimo wysokiego położenia, nie mógł się bronić przed atakiem. Wyposażona w sześćdziesiąt dwie armaty warownia mogła w tej chwili używać zaledwie dziesięciu z nich. Okręt o karmazynowo-czarnych żaglach był za blisko, by wystawić cały arsenał, gdyż w przypadku otwarcia ognia mogą ucierpieć mieszkańcy przybrzeżnego miasta.
Z zamysłu wyrwał ją głos Williama, wydającego poszczególne rozkazy. Widząc jego pewność siebie i opanowanie, Mandragora związała bursztynowe włosy kawałkiem materiału i chwyciła za szablę.
— ... musimy dostać się na nasz okręt — dokończył pierwszy oficer, po czym zwrócił się do dowódcy garnizonu. — Potrzebujemy zasłony ogniowej. Wszystkie dostępne działa musicie skierować na ten parszywy okręt, zrozumiano?!
Żołnierz pokręcił głową, na znak, że rozumie. Po chwili wskazał swoim ludziom dwie baszty i szybkim krokiem ruszył przed siebie.
W międzyczasie Elizabeth, William i ich załoga, biegła ile sił w nogach do powstałej kilka minut temu wyrwy w murze, dzięki której mogli niezauważenie minąć drogę i lasem przebić się do portu. Po drodze towarzyszył im szum wiatru, jęki rannych i grad kul, które świszczały w powietrzu i niszczyły wszystko na swojej drodze. Po chwili fort odpowiedział ogniem, pokazując, że nie da się wziąć żywcem i zapewniając małemu oddziałowi dywersję.
**********
— Szybciej! — ponaglała Mandragora, wyprzedzając kulejącego bosmana, który mimo zabandażowanej nogi i tak biegł na przedzie.
— Anglicy długo nie wytrzymają! — dodawał William, wskazując na spadające do wody kawałki murów.
Zakotwiczony w porcie okręt wypluwał salwy kul, robiąc z minuty na minutę coraz większe szkody. Mimo dzielących ich odległości, kobiecie zdawało się, że słyszy śmiech piratów i okrzyki kapitana, który przechadza się zapewne po pokładzie i tupie metalowym obcasem o deski. W głębi serca modliła się, o to, że jej okręt jeszcze stoi i kapitan obcej jednostki uszanował ustanowiony kilkadziesiąt lat temu kodeks. „Pusty okręt nie może zostać przejęty”, przytaczała w myślach, choć sama nie wierzyła czy zostaną one dotrzymane. Zaciskając drobne palce na rękojeści szabli, przyśpieszyła, nie zwracając uwagi, że jest już w wiosce i do statku dzieli ją niecałe trzysta metrów. Obejrzała się za siebie. Biegnący za nią ludzie wyglądali na hożych do bitki, lecz ich błądzące spojrzenia zdradzały strach. Jeszcze nigdy nie mieli styczności z takim przeciwnikiem, jak załoga Kormorana i Elizabeth nie wiedziała, jak potoczy się bitwa.
Nagle poczuła, jak ktoś ciągnie ją za ramię. To był William, który razem z bosmanem ściągnęli kobietę na ziemię i zasłonili przed wymierzoną w jej stronę ścianę rusznic. Kilka kroków przed nimi stał oddział przeciwników, który wyrósł jak z pod ziemi i biorąc na cel biegnącą tłuszcze, czekali z naciśnięciem spustu. Mieli rozkazy. Teraz, gdy Mandragora zeszła z lini strzału, mogli go wykonać. Z wnętrz czarnych luf wypalił ogień i ołowiane pociski przecięły powietrze, uderzając z całej siły w odsłonięte ciała piratów. Jęki rannych i umierających wypełniły Nassau, a ich echo jeszcze długo trzymało się w zniszczonych murach fortu. To zakończyło stawiany opór i Anglicy zaprzestali ostrzału. Kormoran uczynił to samo i w kilka chwil przycumował do portu.
Prowadzona na sznurku Elizabeth, starała się uwolnić z uścisku dwóch, wysokich i krępych osiłków, którzy zmierzający z nią na molo, nie odmuwili sobie targania jej za włosy, bicia po twarzy i publicznego poniżania na oczach ocalałych.
W końcu rzucili ją na deski, gdzie czekał na nią kapitan jednostki Kormoran.
Miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, długie, szczupłe nogi i szerokie biodra, na których wisiały obcisłe, czarne spodnie. Z pod ciemnej bluzki dostrzec można było sporej wielkości dekolt, skryty z jednej strony przez przeżucony warkocz kruczoczarnych włosów. Na pogodnej twarzy o hiszpańskich rysach świeciły zielone oczy, obserwujące całe to wydarzenie.
— Amelia? — spytała zaskoczona Elizabeth, stawiając chwiejne kroki. — Myślałam, że...
— A kogo się spodziewałaś? — kobieta zaśmiała się i nachyliła, by spojrzeć jej w oczy. — Mój brat pożyczył mi łajbę. Musiałam załatwić kilka spraw w Nassau, ale nie spodziewałam się tutaj ciebie.
— Dlatego zaatakowałaś?
— Owszem. Gdy zobaczyłam twój okręt, zrozumiałam, że jesteś bezbronna, a skoro mój młodszy braciszek cię szuka, to osobiście cię do niego zaprowadzę.
— Chwila — Mandragora przełknęła ślinę. — Morgan Black żyje?
— Zaskoczona? Z resztą nie ważne. Zaraz sobie wszystko wyjaśnicie — ucieła i wskazała na dwa okręty o karmazynowo-czarnych żaglach, pojawiających się na horyzoncie.
Komentarze (5)
Tekst naprawdę bardzo dobry, czytało się lekko : ) 5
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania